Powyższe zdjęcie to zdecydowana większość jezuitów zaangażowanych w MAGIS2016, program przygotowujący do Światowych Dni Młodzieży. Tam doświadczyłem bardzo mocno i wyraźnie, że spotkanie z jezuitami może być łaską. Jednak nie trzeba aż tak wielkiej grupy i tak wielkich projektów, żeby zainspirować się do życia bardziej jak Jezus.
Kochać Boga jak br. Franciszek
Poznałem go w nowicjacie. Z radością nosiłem wtedy sutannę po korytarzach naszego kolegium w Gdyni. On wolno dreptał korytarzami tego samego kolegium, ale dwa piętra niżej, gdzie znajdowała się nasza jezuicka infirmeria, czyli zakonny dom starców. Powiedzieć, że poznaliśmy się wtedy, jest pewnym nadużyciem, bo br. Franciszek cierpiał na zaawansowaną demencję. Co wieczór pytał dyżurującego przy nim nowicjusza, czy nie byłoby tu dla niego jakiegoś miejsca na spoczynek, "bo właśnie przyjechałem ze Świętej Lipki" (a spędził tam ok. 50 lat życia). "Ja mogę nawet z końmi spać" - mawiał. Jak więc br. Franciszek nauczył mnie kochać Boga?
Z pamięcią było u niego coraz gorzej, w tym samym czasie stawał się coraz bardziej uparty… i agresywny. Niesamowicie wybuchowa kombinacja. Brat wyglądał jak luźno posklejane kości obleczone w skórzany worek, a na dodatek nie chciał jeść. Tego dnia położył się po obiedzie na drzemkę, która jak zawsze trwała do kolacji, i obudzony nie chciał iść do jadalni. Powiedziałem wtedy do niego: - Bracie! - Niedosłyszał, więc krzyknąłem: - Idziemy do kościółka! - Do kościółka? - zapytał. - No to idziemy! - Po czym wstał i dał się zaprowadzić wprost na jadalnię, bo w trakcie tej wędrówki zapomniał, gdzie szedł.
Chciałbym tak jak br. Franciszek, kiedy opadną moje wszystkie maski sukcesów i porażek, mieć w sobie tyle miłości, aby nigdy nie wahać się kochać Boga.
Służyć jak br. Zygmunt
Pokój obok mieszkał br. Zygmunt. Stary, przygarbiony, niewidzący braciszek - "Bydgoska jucha", jak mawiał o sobie. Każdego z nowicjuszy zamęczał wielowątkowymi katechezami: o prawdach wiary, o Matce Bożej i o tym, że mamy być ambasadorami Pana Jezusa.
Pamiętam, jak umierał. Leżał przykuty do łóżka i płakał. Szlochał, bo mu było przykro, że już nie będzie w stanie nic zrobić dla Pana Boga. Po ciele przeszedł mi prąd. Czyli całe to jego ględzenie to nie było wyżywanie się na nas młodych, ani też objaw jego starości. Będąc niewidomym, pokrzywionym, jedynie to mógł robić: mówić o Bogu, dlatego to robił.
Być świadomym swego powołania do służby jak br. Zygmunt. Bardzo bym tak chciał.
Kochać świat jak o. Piotr
Piotra znają liczne pokolenia jezuitów. To był nasz wykładowca. - Mój wykład jest najważniejszy w całym waszym cyklu studiów filozoficznych - przywitał nas na pierwszych zajęciach. - Kto uważa inaczej, jest moim osobistym wrogiem. Większość moich wrogów to moi współbracia - sala wybuchła śmiechem, a my, jezuici, kiwaliśmy tylko głowami.
Wykłady z nim były mordęgą, a wymagania stawiał nieziemskie. Trzeba jednak przyznać, że nikt tak jak on nie epatował miłością do natury. Opowiadał wzruszonym głosem o wypławku białym i o jego zdolnościach do regeneracji. - To przez te komórki totipotencjalne! - mówił.
Jeszcze dwa fakty o nim. Kiedyś zobaczył nową sprzątaczkę na naszej uczelni. Podszedł do niej spokojnym, dostojnym krokiem. - Przepraszam, chciałbym pani coś powiedzieć - zaczął. - Jest pani bardzo piękna! - zakończył i odszedł, zostawiając zarumienioną kobietę. Bardzo lubiłem, jak odprawiał mszę i jak mówił kazania. Zawsze spokojnie i bez pośpiechu. Zostawiał nas w poczuciu, że jesteśmy lepsi, niż nam się to wydaje. - Na końcu wszystko będzie dobrze! - powtarzał za Julianną z Norwich. I rzeczywiście w to wierzył.
Inteligentnie zarażał nadzieją, że ostatecznie to piękno zwycięży nad każdym złem, a Bóg jest po prostu dobry. Czy można chcieć czegoś więcej?
Poświęcać się jak Jurek
Mówię o nim Jurek, choć oficjalnie powinienem powiedzieć o. Jerzy, ale nawet młodzi harcerze mówili do niego po imieniu. Jurek - pielgrzym, duszpasterz akademicki, spowiednik, harcerz - miał wielkie problemy z nogami. Jego kolano było zupełnie bezużyteczne, wisiało nad nim widmo amputacji. Jurek wydał wtedy wojnę całemu światu - poszedł na stół operacyjny. Lekarze wycięli mu kolano z nogi, a kości spięli drutami.
Czekały go miesiące bardzo bolesnej rehabilitacji. Tylko po co to wszystko? Przecież i tak był już stary. Nikt by go nie oskarżał, gdyby resztę życia spędził w pokoju w infirmerii.
Odwiedziłem go kiedyś w Warszawie. Uczył się wtedy znowu chodzić. Do korytarza, przy którym mieścił się jego pokój, prowadziły trzy stopnie. Przy mnie udało mu się wdrapać na pierwszy. Odwrócił się i powiedział: - Widzisz? Mogę już chodzić po schodach! A to znaczy, że mogę już jeździć pociągami na obozy harcerskie!
No i się wyjaśniło. On przeszedł to wszystko nie tylko dlatego, że był uparty jak osioł, ale dlatego, żeby być dostępnym dla innych. I faktycznie. Drużynowi z Warszawy wiedzieli, że jeżeli wszystko zawiodło, oni razem z dzieciakami są na jakimś końcu świata i nigdzie nie można znaleźć księdza, który by im odprawił Eucharystię w niedzielę - wystarczy zadzwonić do Jurka. On, na wózku, poruszy niebo i ziemię, obudzi wszystkich przyjaciół, aby nad ranem zawieźli go na peron.
Chciałbym być gotowy na taki radykalizm. Pociesza mnie, że Jurek chyba też nie był gotowy. On po prostu taki był.
Nie wiem, czy dorosłem do tak ważnych lekcji, jakich udzielili mi moi współbracia. Wiem jednak, że to, co mi dali na pewno, to wielkie pragnienia. A to już dużo.
Pierwotnie tekst ukazał się na blogu: Paweł Kowalski SJ - blog
Skomentuj artykuł