Nie ma kary. Są konsekwencje. Bóg jest tak dobry, że Jego dobroć nie pozwala Mu na karanie. To dość logiczne dla wierzącego w Boga. Taka perspektywa pozwala patrzeć na biblijnego, karzącego Boga jedynie jak na ludzkie wyobrażenie Boga mające zaspokoić naszą potrzebę. Jaką potrzebę?
Chodzi o potrzebę kary. Albo lepiej: o potrzebę kary nieuchronnej. Ponieważ ludzka sprawiedliwość nie zawsze dopada krzywdzicieli, to chcielibyśmy, by ich dopadła kara z ręki Boga. Teraz lub po tamtej stronie czasu.
Jak nam się wydaje, wielu złoczyńców nie dotykają konsekwencje ich złoczynienia. Powodzi im się dobrze i to często dzięki krzywdom, które wyrządzili. Skoro nie ma konsekwencji, to niech przynajmniej będzie kara rozumiana jako taka sztuczna konsekwencja, arbitralnie narzucona, wymyślona na przykład przez rodzica, wychowawcę, Boga. Ma ona mieć cel wychowawczy, odstraszający, a także budujący jakieś poczucie sprawiedliwości. Bywa, że przybiera formę pokuty jako element odwrócenia się od złoczynienia oraz karania samego siebie.
Bywa też, że mamy ochotę na zemstę. Ma zaboleć. Nie chodzi o wychowanie, o sprawiedliwość czy nawet o wyrównanie krzywd, lecz bardziej o strach, o to, by się bano nas zaatakować. A może po prostu o odreagowanie bólu i upokorzenia, jakiego doznaliśmy? Nie zawsze dajemy radę, dlatego nieraz wolimy "zostawić zemstę Bogu".
Czy to wszystko oznacza, że wolno nam wymagać od Boga, by karał w naszym zastępstwie, zwłaszcza gdy jako ludzie jesteśmy na tym polu nieskuteczni? A przynajmniej, czy uprawnione jest wymyślanie takiego obrazu Boga, Boga karzącego?
Odpowiedź na to pytanie zależy pewnie od sposobu na zmienianie (zbawianie?) świata, jaki wybieramy. Możemy ulepszać za pomocą kija lub marchewki. Ktoś powie, że kija i marchewki. Ale czy to możliwe? Czy używanie kija nie niweczy potencjału marchewki? Wydawałoby się, że jedno napędza drugie, że im bardziej uciekamy od kija, tym bardziej gonimy za marchewką. I pewnie jest to jeden z mechanizmów napędzających wyścig szczurów. Ale czy taki wyścig zbawia? Czy ktoś, nad kim wisi możliwość kary, może być w pełni szczęśliwy?
Perspektywa kary wywołuje lęk. A lęk zabija miłość. Jak długo można kogoś kochać i jednocześnie się go bać? Taki koszmar prędzej czy później powinien się skończyć, jeśli chcemy mówić o zbawieniu. To lęk zabija ufność. Zwłaszcza podczas trudnych chwil. To lęk i jego "rozbujanie" jest istotą tego, co nazywamy grzechem pierworodnym, a co jest ludzką kondycją wołającą o wybawienie. Czy nie jest absurdem próba leczenia lęku karą?
"Przestraszyłem się i ukryłem" (por. Rdz 3,10) - te słowa wskazują na postawę, jaką zwiemy konsekwencją grzechu pierworodnego, czyli sytuacji wspólnej dla wszystkich ludzi. Człowiek się boi i się ukrywa. Boi się i się odgradza. Czy zbawienie ma polegać na wzmacnianiu tego lęku? Tak zwana kara Boska byłaby działaniem antyzbawczym, byłaby tryumfem zła.
Używając języka chrześcijaństwa, możemy powiedzieć, że Chrystus po to umarł i zmartwychwstał, byśmy się już nie bali Boga i nie ukrywali przed Nim. W takim kontekście kara Boska byłaby niweczeniem tego dzieła odbudowywania wspólnoty między Bogiem a Człowiekiem.
A jednak taka wspólnota wydaje się wymagać (czy domagać) harmonii, przywrócenia porządku, poczucia pierwotnego szczęścia. Czy jest to możliwe, jeśli ktoś czuje się pokrzywdzony? Gdy brakuje elementarnej sprawiedliwości? W takiej perspektywie kara Boska wydaje się konieczna dla przywrócenia sprawiedliwości, dla wyrównania krzywd.
I tu dochodzimy do ważkiego pytania o kształt wspólnoty, zwłaszcza wspólnoty międzyludzkiej. Jest to pytanie o wizję szczęścia wiecznego. Spotykamy się generalnie z dwoma wyobrażeniami. Jedno jest hierarchiczne, drugie bardziej równościowe.
Według pierwszej wizji w niebie nie będziemy jednakowo szczęśliwi. Jedni sobie zasłużą na większe szczęście, inni na mniejsze. Próbuje się to powiedzieć w bardziej "strawny" sposób, że wszyscy dostaną do pełna, ale jesteśmy różnymi naczyniami, stąd te "pełnie" będą zróżnicowane. Inaczej mówiąc, jedni bardziej, a drudzy mniej są dojrzali do szczęścia.
Tylko że takie wyobrażenie jest podstawą myślenia o czyśćcu (przedsionku nieba mającym swój kres), a nie o niebie, nie o szczęściu wiecznym. To w czyśćcu miałby być czas na dojrzewanie dla tych, którzy tego nie zrobili w doczesności. A ponieważ ludzie dojrzewają poprzez przezwyciężanie kryzysów, to jest tu miejsce na trud, na cierpienie, na pokonywanie samego siebie, na wznoszenie się ponad swój egoizm, czyli też na coś, co może być odbierane jak odbywanie kary.
Drugi sposób myślenia o wiecznej szczęśliwości podkreśla coś innego: żeby być w pełni szczęśliwym, potrzebujemy, by i inni byli w pełni szczęśliwi. Świadomość tego, że ktoś jest mniej szczęśliwy ode mnie, nie budzi mojej satysfakcji (jak to bywa w naszej obecnej "sąsiedzkiej" codzienności), lecz wręcz odbiera mi radość. Jak można być w pełni szczęśliwym, gdy ktoś odbywa karę? Mówiąc radykalnie: istnienie potępionych, ukaranych uniemożliwia pełnię szczęścia. To rana na ciele wspólnoty ludzkiej i udawanie, że jej nie ma, byłoby wyrazem strachu przed Bogiem, a więc niezbawienia. (Gdy tylko udajemy, że jest nam absolutnie dobrze, to znaczy, że boimy się tego, kto nas obdarzył takim stanem). Istnienie kary wiecznej wykluczałoby istnienie szczęśliwości wiecznej.
Jednak i ta druga wizja budzi sprzeciw wielu ludzi. Buntują się na myśl o powszechnym zbawieniu, to znaczy na myśl o takiej sytuacji, gdy piekło jest puste. Trudno im się pogodzić z perspektywą nieba, w którym byliby szczęśliwi razem ze swoimi oprawcami (chociaż nawróconymi). Gdy nie jesteśmy w stanie przebaczyć, trudno nam wyobrazić sobie pojednanie w wieczności. Wręcz wydaje się nam, że warunkiem prawdziwego szczęścia (głębokiej ulgi) jest trzymanie pewnych osób jak najdalej od nas.
Ale czy wiszący nad nami brak pojednania nie jest zadrą, nie kładzie się cieniem?
Tu powstaje pytanie o rolę kary (Boskiej?) w umożliwieniu pojednania. "Wybaczę ci, jeśli się nawrócisz" - taki warunek wydaje się jak najbardziej na miejscu. "Wybaczę ci, jeśli zostaniesz ukarany" - taki już niekoniecznie. A: "Wybaczę ci, jeśli odpokutujesz"?
Czy kara jest integralną częścią pokuty? Czy konsekwencje grzechu to to samo co kara?
Weźmy za przykład zdrajcę, który w konsekwencji swojego czynu jest samotny. Przebaczymy mu, bo się już dość wycierpiał? Czy raczej dlatego, że naprawdę żałuje i szczerze chce się poprawić? Można się zaciąć w cierpieniu. Nawet niepoddawanie się wobec kary można uznać za bohaterstwo. Do tego dochodzi taki naturalny odruch, że jak widzimy cierpiących, to mamy tendencję do przyznawania im racji (albo choćby tylko do rozumienia ich racji), nawet gdy byli wrogami. Rodzi się zwykła litość i wtedy to męczennik ma rację, a nie jego kat (chociaż wcześniej mogliśmy inaczej oceniać ich spór).
Czy to taki proces powinien otwierać bramę do nieba? Czy tak należy rozumieć Jezusowe słowa: Komu odpuścicie, będzie odpuszczone, a komu nie, to nie (por. J 20,23)? Czy kara jest warunkiem koniecznym dla pojednania?
Wydaje się, że są tacy ludzie, których inaczej nie da się przekonać do tego, by wybaczyli. Jeśli nie zobaczą kary, to nie wybaczą. Ale czy to właśnie nie oni potrzebują nawrócenia?
Wydaje mi się, że gdy myślimy o tych sprawach i coś sobie wyobrażamy, tworzymy obrazy (nasze obrazy) Boga i nieba, to mamy problem zwłaszcza z takimi pojęciami jak pełnia i wieczność. Nasze doświadczenie to doświadczenie doczesności, ograniczenia w czasie i przestrzeni. Może mamy jakieś przebłyski pełni podczas takiej czy innej ekstazy, ale i one są ograniczone, skończone. Trudno nam wyobrazić sobie, jak będziemy przeżywać radość z pojednania, na które mamy całą wieczność. Trochę niewyobrażalna jest absolutna bliskość ze wszystkimi, skoro teraz zazdrośnie strzeżemy bliskości z nielicznymi.
To samo dotyczy kary. Skoro konsekwencje zła zostaną już całkowicie przezwyciężone, jaki sens będzie miało produkowanie sztucznych konsekwencji polegające na nakładaniu kary?
W naszym tu i teraz dostrzegamy, że kara ma jakąś funkcję wychowawczą. Musimy jednak pilnować się, zastanawiać się nad tym, jaki obraz Boga malujemy wobec tych, których chcemy wychować. Bo co pomyślimy sobie o rodzicach, którzy lubią karać? Nie tyle czują, że muszą nieraz wyjątkowo wyznaczyć jakąś karę i robią to niechętnie, co po prostu znajdują w karaniu przyjemność, umocnienie poczucia własnej siły i pozycji.
Co ludzie czują do Boga, gdy straszymy ich karą Boską? Czy przypadkiem nie ukrywają się w krzakach? Czy potrafimy wtedy (lub przynajmniej próbujemy) wytłumaczyć Boga, Jego karanie?
Skomentuj artykuł