(fot. shutterstock.com)
Majątek, analogicznie do łaski, nie jest nasz, ale jest nam dany, po to, by udzielać go innym. Kieruje nim logika darmowego daru, ciągłego otrzymywania i udzielania.
Po świątecznej gorączce zakupów przychodzi czas na refleksję i podsumowanie tego czasu. Nie będzie to refleksja o społecznym, świeckim wymiarze konsumpcjonizmu, dotyczyć będzie samej istoty człowieka. Święta Bożego Narodzenia to czas, w którym jesteśmy rzuceni w świat wyprzedaży, promocji i okazji, wtedy gdy powinniśmy kontemplować wcielenie Bożego Słowa w materię. Jest to więc jednocześnie czas teofanii i idolatrii: Bóg przychodzi do nas przebóstwiając materię dla naszego zbawienia, podczas gdy w tym samym czasie my zatraceni jesteśmy w bałwochwalczym kulcie tejże.
Niezaspokojone pragnienia
Konsumpcjonizm w sposób nieodłączony powiązany jest z głodem nieposkromionym i nie do zaspokojenia. Świetnie pokazał to William T. Cavanaugh w książce "Pożarci". Człowiek zawsze pragnie i musi pragnąć. Jednakże tylko pragnienie Boga jest prawdziwe, gdyż tylko On jest prawdziwym telosem. Dobra materialne nas rozpraszają, pobudzają i nęcą, prowadzą do chęci posiadania kolejnych rzeczy, doświadczania nowych, bardziej zintensyfikowanych przyjemności, w końcu do tych najbardziej perwersyjnych i dekadenckich w swej postaci - ale i one nie są w stanie nasycić naszego głodu. Nie należy tych słów traktować dosłownie: nie próbuję nikomu wmówić, że każdy kto w wigilijny wieczór objada się makowcem i mandarynkami skończy naćpany w jakiejś piwnicy na speedkorowym koncercie. Jednak skupiając się na stworzeniu, kierując na nie nasze pragnienie, jednocześnie coraz bardziej oddalamy się od Stworzyciela, któremu jako jedynemu winniśmy oddawać chwałę.
I temu wybujałemu konsumpcjonizmowi zaczyna towarzyszyć przeświadczenie - które mógłbym za klasykami nazwać "pogańskim" - że im ktoś więcej posiada, tym jest od innych lepszy, mądrzejszy, wręcz błogosławiony. Już od wielu lat zalewani jesteśmy quasi-couchingowymi rekolekcjami, wywiadami z księżmi, którzy przekonują, że im ktoś bardziej przedsiębiorczy, bogatszy, tym lepszym będzie chrześcijaninem. Jednocześnie co chwilę pojawiają się artykuły o miastach, które wyruszają na wojnę przeciw bezdomnym, grodząc i zamykając przestrzenie, w których dotąd szukali oni schronienia, traktując ich jak wrogów, sprowadzając do roli wszystkim zawadzających gołębi w przestrzeni miejskiej - przychodzą tu na myśl kolce montowane przeciwko bezdomnym w Londynie. Za każdym razem najbardziej przerażająca jest reakcja opinii publicznej, według której kolce oraz kraty są w pełni wytłumaczalne i akceptowalne, bo bezdomni śmierdzą, sikają w miejscu publicznym, straszą dzieci, brzydko wyglądają etc.
Jeśli istnieje jakiś wskaźnik tego, czy żyjemy już w świecie postchrześcijańskim, to taką funkcje może pełnić właśnie stosunek do bogatych i biednych. Pogardzanie ludźmi ubogimi stało się pewną normą - zostało nam zakorzenione przeświadczenie, że jeśli dorosła, pełnosprawna osoba ma problemy finansowe, to musi być nierobem (względnie jest okradana przez państwo). Z drugiej strony powstaje panteon ludzi sukcesu, bogaczy, których wychwala się za ich przedsiębiorczość, jak choćby Steve Jobs czy Mark Zuckerberg, czy ze względu na wysokie urodzenie (bez względu na to, czy mówimy o księciu Williamie czy Paris Hilton). Dla wielu młodych ludzi stają się oni autorytetami i wzorami cnót wszelakich z tego właśnie względu, że dorobili się majątku czy zbudowali światową markę. Przy tym wielokrotnie są wychwalani za swą bezwzględność w dążeniu do celu (bo czegoż innego ostatecznie uczą te wszystkie coachingowe konferencje, jak nie do parcia naprzód bez oglądania się na innych?), często kosztem innych (nieważne już czy rodziny, współpracowników, czy szwaczek w Bangladeszu).
Ucho igielne
Powstaje wtem pytanie: czy człowiek bogaty może być zbawiony? Już w II wieku Klemens Aleksandryjski pisał, że bezbożnicy zamiast chwalić Boga, jedynego dobrego i doskonałego, składają hołd ludziom "tonącym w bagnisku brudnego życia". Pochwały pod adresem ludzi zamożnych ze względu na ich status według Klemensa tylko utwierdzają ich w pysze i odwodzą od zbawienia. Bogacze jednak nie są potępieni ze względu na stan posiadania. Nie wymaga się od nich heroicznego czynu, jakiego dokonali św. Antoni czy św. Franciszek z Asyżu. Znanego fragmentu Ewangelii nie należy traktować dosłownie - słowa "łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego" (Mk 10, 25) mają znaczenie duchowe. Nakaz porzucenia wszystkiego, co się posiada, jest skierowany do każdego chrześcijanina i dotyczy wyzbycia się namiętności i przywiązania do dóbr materialnych. Prawdą jest, że im więcej ktoś dóbr posiada i im bardziej zajęty jest ich pomnażaniem, tym ciężej mu przestrzegać tej zasady. Dlatego należy upominać bogaczy i przypominać im, że to, co posiadają, nie należy do nich, ale do Boga.
"Człowiek, chociaż się pozbył ciężaru mienia, może mieć jednak wrośniętą w duszę żądzę i pragnienie bogactwa nie mniej żywe", pisał Klemens Aleksandryjski. Bogacz może zostać potępiony ze względu na użytkowanie swoich dóbr. I, według Ojców, wyznacznikiem nie jest tu pomnażanie swojego bogactwa w nieskończoność jako antycypacja Królestwa Bożego, jak to widzi ks. Stryczek, ale dzielenie się swoimi dobrami. Majątek, analogicznie do łaski, nie jest nasz, ale jest nam dany, po to, by udzielać go innym. Kieruje nim logika darmowego daru, ciągłego otrzymywania i udzielania, a nie własności prywatnej i egoizmu.
Logika indywidualizmu, w oparciu o którą próbuje się dzisiaj budować naszą relację do dóbr materialnych (ale także i duchowych), była i jest potępiana. Nie jest to kwestia drugorzędna, która może zostać zbagatelizowana z tego względu, że nie została jasno zdogmatyzowana. Błędnym jest coraz popularniejsze mniemanie, że katolicka nauka społeczna jest relatywna, tymczasowa i nie trzeba jej przestrzegać. To myślenie jest konsekwencją nieświadomości tego, jak głęboko ontologicznie ufundowany jest nasz stosunek do pieniędzy i do Boga.
Nasz stosunek do dóbr materialnych nie jest czymś przypadkowym. Nie przynależy do sfery świeckiej, oddzielonej od wymiaru duchowego i religijnego. Tymczasem w sposób manichejski coraz częściej są one od siebie oddzielane. Albo materia jest odrzucana jako zła, albo (co dzisiaj częstsze) uznaje się, że jest niezależna od religii - w obu przypadkach sprowadza się do tej samej logiki oddzielenia Stwórcy od Jego stworzenia. Dlatego nie można spychać wypowiedzi Magisterium oraz Tradycji na dalszy plan, jako czegoś nieistotnego. Mało kto pamięta dzisiaj o tym, że wśród grzechów wołających o pomstę do nieba jest uciskanie ubogich, wdów i sierot oraz zatrzymywanie zapłaty robotnikom czy że jałmużna w okresie Wielkiego Postu ma nie mniejsze znaczenie niż post i modlitwa.
Bolszewicka mentalność
Jedno z kolejnych fałszywych przeświadczeń, czy mini-herezji, które dzisiaj występują, to przekonanie, że jałmużna to czyn heroiczny, nieobowiązkowy, całkowicie dobrowolny w tym sensie, że jesteśmy wolni od jej dawania i zależy to od naszej dobrej woli czy widzimisię. W tym przeświadczeniu podtrzymywać ma nas radykalne oskarżenie o mentalność niby bolszewicką - kto się nią zaraził, postuluje, by ludzi zamożni, czy średnio-zamożni byli okradani przez "System", który to "System" miałby redystrybuować ich ciężko zarobione pieniądze wśród ubogich, czyli de facto nierobów.
We wspomnianym już dziełku św. Klemens pisze, że "każde posiadanie jest z natury niesprawiedliwe, jeśli ktoś pragnie posiadać coś tylko dla siebie, jako swoją własność, a nie dzieli się swoim mieniem jako dobrem wspólnym z potrzebującymi". Jedynie dobre użytkowanie majątku (dzielenie się nim) może sprawić, by to posiadanie mogło być godne pochwały. Opływanie w dostatek i nie dzielenie się z potrzebującymi jest prawdziwym grzechem sodomskim: Sodoma "odznaczała się […] wyniosłością, obfitością dóbr i spokojną pomyślnością, ale nie wspierały biednego i nieszczęśliwego" (Ez 16, 49). Nie ma żadnego nienaruszalnego św. Prawa Własności - wszystko należy ostatecznie do Stworzyciela, a ludzie są tylko użytkownikami dóbr. I zostaną osądzeni z tego, jak się nimi posługiwali.
Apoteoza posiadania, własności i bogactwa jest wszechobecna. Ponad pół wieku temu Stefan Wyszyński przestrzegał: "Cel ostateczny - błogosławiony bogaty. Bogatymi bądźcie za wszelką cenę - kto może i jak tylko może! Oto bóg świata - spoganiały kapitalizm. Wszystko, co odtąd świat spotyka, łączy się ściśle z tym systemem; bowiem «przepaść przepaści przyzywa» (Ps. 41,8)".
Tekst pochodzi z 133 numeru dwutygodnika internetowego "Kontakt".
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł