"W tym obrazie wielkiej uczty nie jest istotne wieczne jedzenie (...) Być może tak właśnie trzeba pojmować wieczność i zmartwychwstanie" - mówi teolog, ks. Grzegorz Strzelczyk.
Jakie cechy ma zatem ludzka dusza? Czy możemy jasno wyznaczyć granicę pomiędzy duszą a ciałem?
Tak, ciało jest śmiertelne, a dusza nieśmiertelna. Dusza jest tym, co zostaje z człowieka po śmierci.
Czyli? Co w tym "czymś" się znajduje?
Po pierwsze, pamięć o tym, co się działo w czasie ziemskiego życia. Po drugie, zdolność do percepcji tego, kim Bóg jest. I po trzecie, wolność. Te trzy rzeczywistości muszą przetrwać po człowieku.
Skąd to przekonanie?
Stąd, że się modlimy za zmarłych. Tak naprawdę idea nieśmiertelnej duszy jest wydedukowana z doświadczenia. Jeżeli uznajemy, że w chwili śmierci człowiek się nie kończy, bo można się za niego modlić, zakładamy, że coś jeszcze żyje, choć ciało umarło. To musi być coś niematerialnego, bo materia nam się właśnie rozkłada w grobie. Czyli niematerialność jest tutaj hipotezą. To po pierwsze. Po drugie, jeżeli wierzymy, że po śmierci człowiek jest nadal sobą, wtedy musi on zachować własną tożsamość, czyli też na przykład pamiętać swoje życie. Jeśli ma być osądzony w momencie śmierci, jeśli ma doświadczać Boga i jeśli tam jest możliwa jakaś zmiana pod wpływem naszej modlitwy, to znaczy, że ten człowiek musi być zdolny do percepcji Boga i przynajmniej wolny pasywnie (zdolny do przyjmowania). Przyjmujemy dość minima-listyczną wersję opisu, koncentrując się na tym, bez czego praktyka chrześcijańska nie miałaby sensu.
Dlaczego?
Ponieważ współczesna neurobiologia mówi, że wszystkie nasze akty osobowe są zapodmiotowane w mózgu. Zatem żadna moja myśl nie dzieje się poza neuronami. Kiedy decyduję, to nie duchową duszą, tylko w procesie przelewania się fizycznie mierzalnych impulsów w neuronach. W starszych opisach tego, jak funkcjonuje człowiek, gdy nie wiedziano o działaniu mózgu, zakładano, że siedliskiem wyższych aktów, tych, które różnią człowieka od zwierząt (a zakładano też wtedy, że bardzo dużo nas różni), jest niematerialna dusza. Wolna wola, świadomość, pamięć miałyby zatem charakter duchowy. W ciele sytuowano to, co zwierzęce, na przykład emocje.
W miarę jak postępuje nauka, musimy weryfikować poglądy. Dzisiaj trzeba raczej powiedzieć tak: wszystko, co uznajemy za wyższe akty, jest zapośredniczone w materii. Moja wola w praktyce realizuje się zatem poprzez przepływ informacji w mózgu. Człowiek nie myśli, dopóki nie ma mózgu. A czy wcześniej ma duszę?
Ma.
To co się wtedy w niej znajduje?
Można powiedzieć, że dusza to jest coś w rodzaju backupu, kopia bezpieczeństwa danych, które nasz mózg przetwarza. Dusza nie ma swojego ośrodka przetwarzającego, ale wszystkie dane o nas w niej się gromadzą. Gdy ciało umiera, nasza tożsamość, całość informacji o nas wypada z ciała i wpada w Boga.
Ale to też pokazuje, jak istotne jest zmartwychwstanie ciała.
Tak.
Trochę słabo być skazanym na wieczne istnienie jako kopia zapasowa.
To jest jednak coś więcej, bo my jako kopie zapasowe zostajemy włączeni w maszynerię, którą jest Bóg. W związku z tym mamy pewną funkcjonalność. Tyle że nie naszą.
No tak, ale chodzi o naszą tożsamość.
My już się cieszymy tym, że jesteśmy w Bogu. Doświadczamy stanu nieba, ale to nie jest jeszcze "naturalne", na razie odbywa się na zasadzie maszyny serwisowej albo samochodu zastępczego.
Ale pozostaje znaczący brak?
Od strony Boga mamy wszystko, ale to jeszcze nie jesteśmy w pełni my. To jesteśmy dostatecznie my, bo pamiętamy wszystko, tożsamość trwa. Bierność, która pojawia się po śmierci, jest właśnie stąd. Dlaczego inni muszą się za nas modlić? Dlaczego nie możemy zataić niczego na sądzie? Tak byśmy chcieli tam Panu Bogu trochę pościemniać, ale to niemożliwe. Wszystko jest przetwarzane przez Boga, wszystko przechodzi inną drogą niż ta nasza zwykła, biologiczna. Dlatego na sądzie szczegółowym, po naszej śmierci, po raz pierwszy widzimy siebie w całości. Bo już nie ma mózgu, który chowa przed nami niektóre informacje. Nie ma mechanizmów obronnych. To wszystko w chwili śmierci opada. Zostaje naga prawda. I to jest fantastyczne.
Fantastyczne? Raczej przerażające...
Fantastyczne! Nie jest tak, że Bóg wyciąga księgę i nam mówi: "Tego nie pamiętasz, ale Ja ci to zapamiętałem". Nasz mózg zapomniał, wyparł, nałożył przeinaczającą interpretację. Nagle to przestaje tak funkcjonować. Jedyną możliwość decyzji mamy w Bogu. To, co działa, działa przez Boga. Dlatego ten sąd jest poniekąd taki straszny, ale też dlatego tam się będzie musiało najbardziej ujawnić Boże miłosierdzie. Moim zdaniem już samo opadnięcie ograniczeń mózgu to swoisty akt miłosierdzia. Śmierć jest w tym sensie dobroczynna, choć ciężej w to uwierzyć, kiedy jesteśmy zdrowymi psychicznie ludźmi. O ileż trudniej w życiu mają ci, którzy wykazują na przykład tendencje do depresji. Na ile ona im zafałszowała ogląd własnego życia? I to wszystko opadnie. Te mechanizmy umrą razem z ciałem, w którym depresja jest zabudowana.
Ale wierzymy w zmartwychwstanie ciała.
Jeżeli zakładamy, że zmartwychwstanie jest aktualizacją, upgra-de'em, czyli ciało po zmartwychwstaniu jest takie, jakie ma Jezus, to będzie to ciało lepsze, zwłaszcza pod względem możliwości nawiązywania relacji.
Po zmartwychwstaniu rozpoznamy siebie?
Myślę, że tak. Najpierw rozpoznamy siebie jako siebie.
A potem siebie nawzajem?
Tak.
A przed zmartwychwstaniem, istniejąc tylko jako dusze?
Poznamy siebie w Bogu. Żeby móc poznać drugiego w stanie czystej duszy, muszę mieć dostęp do jego danych. Muszę w jakiś sposób nawiązać z nim relację. I albo dusze są transparentne — ale to by oznaczało, że sąd ostateczny nie ma sensu, bo wszystko jest wiadome — albo to nawiązywanie relacji dokonuje się przez Boga. Nie wiemy obecnie w jakim zakresie. Wiemy, że możemy się modlić jeden za drugiego, więc jakiś rodzaj obcowania świętych jest możliwy przed zmartwychwstaniem. Zmarli posiadają jakąś wiedzę o tym, co się u nas dzieje, bo bez niej nie mogliby się za nas modlić. Ale jak daleko to sięga, tego nie wiemy. Potrzeba kolejnego sądu, sądu ostatecznego, mówi nam, że jest to raczej zakres ograniczony.
Wracając do wieczności, która ma być materialna... Gdy zmartwychwstaniemy, nasze ciała będą zupełnie cielesne?
Zupełnie, ale w ramach przemienionej materii.
Co to oznacza?
Kompletnie nie wiemy, jaki będzie stan materii przemienionej, ostatecznej. Teksty Nowego Testamentu mówią wyraźnie o tym, że zmartwychwstanie następuje wewnątrz przemienionego świata. Czyli najpierw przemija ten świat, w ramach jego przemiany ci, którzy jeszcze żyją, zostają przemienieni, w chwilę potem zmartwychwstają ci, którzy umarli. I teraz wszystko będzie zależało od sposobu rozumienia tej przemiany. Jeżeli zakładamy, że ciało Chrystusa po zmartwychwstaniu jest już ciałem z ostatecznej rzeczywistości (a i tego nie wiemy na sto procent), to znaczy, że nie ma jakiejś gigantycznej różnicy. Czy ona jest dostatecznie wielka, żebyśmy ją zauważyli? Jezus po zmartwychwstaniu objawia się, pojawia, znika. Jego ciało jakoś inaczej funkcjonuje.
Ale z drugiej strony, gdy się już pojawia, to chętnie zajada się rybą.
Możemy więc zakładać, że ciało Jezusa po zmartwychwstaniu albo jest bardzo podobne do wcześniejszego, albo zdolne do dopasowywania się. Ja stawiam raczej na to drugie. To oznacza totalną elastyczność w relacjach. My płacimy wielką cenę za to, że ciało nas chroni przed drugim. Ciało sprawia, że drugi nie ma dostępu do moich myśli. Ceną jest ograniczona możliwość nawiązywania relacji. Wszyscy ci, którzy żyją w małżeństwie, doświadczają tego, że druga osoba czasem nie potrafi zrozumieć, mimo wysiłków, by jej to ułatwić. Ponadto ilu ludzi jesteśmy w stanie tak intensywnie kochać i przeżywać ich miłość do nas? Bardzo niewielu. Ufam, że po zmartwychwstaniu to się właśnie zmieni. Słowa Jezusa: "Po zmartwychwstaniu bowiem nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić" (Mt 22,30) warto być może czytać w kontekście miłości, która nie musi być ograniczona. Nie ma już potrzeby małżeństwa, bo możliwości miłowania są znacznie szersze. Po co miałbym się wiązać z jedną kobietą? To zupełnie traci sens.
Taka wizja wydaje się nawet atrakcyjna. Niestety wieczność zazwyczaj jest mało pociągająca... Wieczna uczta? Jak długo można być na pobożnej imprezie?
Najbardziej niebezpieczne jest chyba, że pojęcie wieczności próbowano wpychać w ideę niezmienności. Wieczne trwanie bez ruchu. To trochę z Arystotelesa, z jego Nieporuszonego Poruszyciela, wzięliśmy przekonanie, że jeżeli wyjdziemy poza czas, to mamy już tylko teraz. I tak trwamy. Wieczna nieważkość.
Pełna statyczność.
Nie wiem, jak taki stan pogodzić z materią. O materii wiemy, że jest nieustanną aktywnością. Nic nie jest na stałe. A człowiek został stworzony jako sługa mający kreatywnie działać poprzez materię. Więc być może tak trzeba spojrzeć na wieczność. Jako na nieskończoną możliwość kreacji. Wszelkie ograniczenia mojej kreatywności znikną po tamtej stronie. Niedostatek muzycznego słuchu, który teraz nie pozwala mi komponować, niekoniecznie musi mi przeszkadzać po tamtej stronie. Być może wieczność trzeba też rozumieć dialogicznie. Jako czas radowania się z otrzymywanego i z dawanego. Pierwszym dającym się jest Bóg. Niewykluczone, że pierwszą i podstawową radością wieczności jest radość kontemplacji. Nagle w Bogu widzimy wszystko i zaczynamy rozumieć. To visio beatifica — widzenie uszczęśliwiające, jak mówili średniowieczni. W tym obrazie wielkiej uczty nie jest istotne wieczne jedzenie, ale możliwość wiecznego próbowania nowych przepisów i nowych smaków, które ktoś inny będzie wymyślać albo które sam będę wymyślać. To wcale nie musi być statyczne. Być może tak właśnie trzeba pojmować wieczność i zmartwychwstanie.
Skomentuj artykuł