Do kogo się modlę?

(fot. shutterstock.com)
Joyce Rupp OSM

Skoro modlitwa polega na wchodzeniu w bliską więź z Bogiem, powstaje pytanie: Jak nazywać Tego, z którym się komunikujemy i jak odnosić się do Niego? Jakich imion i metafor używać w modlitwie, żeby zwrócić się do Boga tajemnicy, Tego, który jest dostępny i dotyka naszych serc zarówno w modlitwie formalnej, jak i w nieoczekiwanych chwilach? Czy słowa, których wobec Niego używamy, coś zmieniają?

W modlitwie może nam przeszkodzić fałszywe albo zawężone pojęcie o tym, Kim jest Bóg. Po roku nowicjatu odnosiłam się do Boga jak do bardzo drogiej, kochanej osoby, jednak ta relacja zawierała pewną ukrytą wadę. Bezpośrednio odzwierciedlała ona moją więź z ziemskim tatą - chociaż byłam tego nieświadoma. Prosta uwaga, kiedy miałam trzydzieści kilka lat, przebudziła mnie i zmieniła perspektywę mojego patrzenia na tę sprawę.

Jakich imion i metafor używać w modlitwie, żeby zwrócić się do Boga tajemnicy, Tego, który jest dostępny i dotyka naszych serc zarówno w modlitwie formalnej, jak i w nieoczekiwanych chwilach? Czy słowa, których wobec Niego używamy, coś zmieniają?

W kilka osób dorosłych planowaliśmy zorganizowanie rekolekcji dla uczniów ostatniej klasy szkoły średniej. Rzucaliśmy pomysłami i dyskutowaliśmy, co można zrobić. Jeden z członków zespołu zaproponował, by jako głównego motywu użyć modlitwy poddania się Bogu Charlesa de Foucauld. W modlitwie tej oddaje się on całkowicie w ręce Boga i wyraża wdzięczność za wszystko, co może się z nim stać. Wyznaje, że jest gotów przyjąć wszystko, co znajdzie się na jego drodze i prosi jedynie, by wypełniała się Boża wola. Następnie wyznaje Bogu swoją miłość i poddaje się "bez ograniczeń, z nieskończoną ufnością" w Boże ręce.

Przeraziła mnie myśl wykorzystania tej modlitwy i natychmiast zaprotestowałam: "Nie możemy młodych ludzi prosić, by modlili się tymi słowami. Ja sama nie potrafię się tak modlić!". Ów mężczyzna z zespołu spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Lekkim, żartobliwym tonem z odcieniem czegoś, co brzmiało jak udawane zdziwienie wobec mojego krzyku, zadał pytanie, którego nigdy nie zapomnę: "To chyba niewiele mówi o tym, kim jest twój Bóg, prawda?". Postawił swoją tezę, a ona przebiła się przez wewnętrzny mur - o którego istnieniu nie wiedziałam - przeszkadzający, by moja więź z Bogiem stała się wszystkim, czym może być.

Ścisnęło mnie w gardle i nie mogłam odpowiedzieć nic poza: "Cóż, po prostu nie potrafię tego zrobić; tylko tyle". Całe tygodnie myślałam o tej uwadze. Jedno za drugim pojawiały się pytania. Dlaczego bałam się poddać Temu, który był najważniejszy w moim życiu? Czemu byłam niezdolna do oddania się pod opiekę Bogu, który, jak wierzyłam, naprawdę mnie kocha, z którym spotykałam się na modlitwie każdego dnia i z którym czułam wzajemność więzi? Co według mnie by się wydarzyło, gdybym oddała wszystko, co moje, tej Boskiej Istocie?

Kiedy przeszukiwałam swoje wnętrze i przetrząsałam osobistą historię, starałam się znaleźć pamiętne wydarzenia i doświadczenia, które mogły podsycać obawę przed poddaniem się Bogu. Wreszcie pojęłam. Prawda stała się jasna. Zrozumiałam, że bałam się dwóch spraw: chciałam robić wszystko, co w mojej mocy, by podobać się Bogu, by sprostać Jego oczekiwaniom i lękałam się, ile może mnie kosztować całkowite oddanie siebie. Musiałam przyznać, że byłam przerażona wymaganiami i trudnymi próbami, jakie, według mnie, miał postawić przede mną Bóg.

Nie tylko rozpoznałam mój lęk przed oddaniem się Bogu, ale też odkryłam jego źródło. Wciąż nie powierzyłam w pełni swego życia Bogu z powodu dawnego przesłania pochodzącego od mego taty. Ojciec był prawym człowiekiem o bardzo wysokich ideałach. Od każdego ze swoich dzieci dużo oczekiwał. Wcześnie dowiedziałam się, że ogromnie dużo się po mnie spodziewa. Kiedy nie wywiązywałam się i nie dawałam rady sprostać tym nadziejom i ideałom, spotykałam się z jego niezadowoleniem i rozczarowaniem. Pierwszy taki przypadek, jaki sobie przypominam, zdarzył się, gdy miałam trzy albo cztery lata. Przy kolacji zrobiłam coś głupiego, wepchnęłam znienawidzoną sałatę pod stół. Tata spojrzał surowo i udzielił mi reprymendy: "Więc taką dziewczynką się okazujesz?". To przenikliwe pytanie zmiażdżyło mi serce. Kochałam ojca i bardzo chciałam zdobyć jego aprobatę i zyskać jego miłość. Jego słowa sugerowały, że zawiodłam go, że gdybym postępowała lepiej, bardziej by mnie kochał. Choć mój obecny pogląd na Boga rozszerzył się ponad patrzenie na Niego jak na ojcowski, męski obraz, w czasie tamtego incydentu rodzinnego koncepcja ojca odgrywała najważniejszą rolę w moim pojęciu Osoby Boga. Dlatego łatwo przeniosłam uwagę taty na to, jakie będą oczekiwania Boga wobec mnie. Wydawało się naturalne, że Bóg zechce, bym się rozwijała, zasługiwała na miłość i aprobatę przez to, jak postępuję.

Weszłam więc w swoje lata trzydzieste z dawnym wrażeniem, ciążącym na mojej więzi z Bogiem. Nic dziwnego, że nie potrafiłam wypowiedzieć modlitwy poddania się Bogu. Odkrycie źródła mojego wadliwego poglądu nie zmieniło natychmiast sytuacji. Musiałem przejść długą drogę, zanim zdołałam prawdziwie przyjąć rzeczywistość absolutnie wspaniałomyślnej, bezwarunkowej miłości Boga. Po około dziesięciu latach i jeszcze jednym trudnym doświadczeniu mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Bóg jest zawsze po mojej stronie, a nigdy przeciw mnie. Wreszcie potrafię uwierzyć w to, co św. Paweł napisał dawno temu: I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rz 8, 38-39).

Jak ostatecznie doszłam do tego wyzwalającego zaufania do Boga? Kiedy skończyłam czterdzieści lat, postanowiłam wziąć udział w trzydziestodniowych rekolekcjach. Z pomocą uzdolnionego przewodnika duchowego modliłam się według Ćwiczeń Duchownych św. Ignacego Loyoli - czterech tygodni medytacji nad życiem i nauczaniem Jezusa. Raz po raz w tym okresie widziałam miłosierdzie i litość, jakie Jezus okazywał mężczyznom i kobietom. Przekonywałam się, jak przesłania i wydarzenia Jego życia odzwierciedlają Bożą dobroć. Dzięki codziennemu rozmyślaniu nad tekstami Ewangelii powoli uwalniałam się od dawnego przekonania o konieczności zasłużenia na Bożą miłość przez dorównywanie jakimś niemożliwym Boskim oczekiwaniom.

Modlenie się cyklem życia, śmierci i Zmartwychwstania Jezusa przekonało mnie, że bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, Bóg zawsze będzie mnie akceptował i trzymał w swoich objęciach. Wreszcie zgodziłam się z tym, iż moja ludzka podróż będzie miała swoje góry i doliny, ponieważ takie jest życie. Już nie lękam się Boga jako wychodzącego, by nagrodzić mnie lub ukarać za moje ludzkie upadki albo zsyłającego na mnie "próby" cierpienia, by dowieść mojej wierności. Te cztery tygodnie rekolekcji uwolniły mnie - zaczęłam budować więź opartą na szczerej miłości.

Spojrzenie to nie spowodowało bynajmniej, że mniej dbam o prowadzenie moralnego i prawego życia. Wręcz przeciwnie. Bardziej niż kiedykolwiek pragnę przemieniać się dzięki modlitwie - nie dlatego, że Bóg będzie mną rozczarowany albo będzie mniej mnie kochał, jeśli nie będę kontynuować rozwoju duchowego. Teraz wierzę, że mam Boskiego Towarzysza na całe życie, który mnie nigdy nie opuści, który będzie ze mną w radości i w smutku, który chce, bym dawała z siebie to co najlepsze i który pomaga mi codziennie poprzez udzielanie potrzebnej łaski do spełnienia mojego pragnienia życia na wzór Jezusa. Bardziej niż kiedykolwiek chcę być kobietą wielkiej miłości.

Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa osobista

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Do kogo się modlę?
Komentarze (7)
A
andrzej
6 maja 2015, 14:35
Prawdziwa wiara polega na czynnym udziale każdej i każdego z nas w wieloletnim procesie ciągłego budowania coraz bogatszych i bliższych relacji z żywym Bogiem. Z własnych obserwacji i doświadczeń wiarę postrzegam jako swoistą drabinę wielu poziomów świadomości jakie musimy posiąść. Każdy szczebel tej drabiny jest niesamowitym przeskokiem wiedzy i świadomości, a także pogłębieniem relacji z Bogiem. Co do Jego Osoby i naszych relacji z Nim, to zwykle na początku zawsze jest Jezus, dopiero potem pojawiają się bliższe relacje z Duchem. Jeśli po latach doskonalenia siebie samej lub samego osiągniemy zwykle jakiś poziom świętości względem Boga to pojawiają się też bliższe relacje z Bogiem Stwórcą, który ma wiele oblicz, a wszystkie są na miarę Jego Wspaniałej Osoby - Ducha Doskonałego. Nie silmy się, aby Go pojąć, bo to nas przerasta, może kiedyś w innym wymiarze dokonamy na tej płaszczyźnie jakiegoś postępu, a może nic się tutaj nie zmieni. Każda z Osób Boskich jest inna i każda jest Wielka oraz Wspaniała. Nie potrafię opisać słowami jak Wspaniały jest Bóg w trzech osobach, jako jedność. Już w kontakcie z Jezusem można doświadczyć tej wyjątkowej Miłości jaką nas darzy Bóg poprzez swego Syna. Duch zaś pomaga nam wzrastać do i w świętości, do której musimy dążyć całe nasze ziemskie życie. Modlenie się cyklem: życia, śmierci i Zmartwychwstania Jezusa jest drogą zarówno bliższych relacji z Bogiem jak również indywidualną ścieżką naszego wzrastania w wierze. Ci co odnaleźli już ten cykl w swoim życiu wiedzą czego on dotyczy, zaś ci którzy jeszcze nie odnaleźli go muszą trochę poczekać. Niestety z tym czekaniem bywa nam czasem bardzo niewygodnie. Jednak musimy kiedyś zaakceptować to, iż aby „zrozumieć” trzeba do tego doróść świadomością, a tą buduje się dziesięciolecia, a nie lata; jak byśmy chcieli.
A
andrzej
6 maja 2015, 14:35
c.d.  Wcześniej czy później na naszej drodze życia Bóg postawi pytanie: Czy oddajemy się Mu cali. Jest to nie tylko ogromna łaska skierowana w naszą stronę ale również i obowiązki. Zawierzenie i oddanie się Bogu wcale nie musi być powiązane z posługą jaką dostrzegamy w kościołach czy zakonach. Jest to forma świadomego wyboru pomiędzy czerpaniem ze źródeł zła, a czerpaniem ze źródeł Boga. Od tej chwili stopniowo otwierają się nam oczy na dobro i zło tego świata, tak byśmy mogli wybierać ze źródeł Boga, uczyć się Go i zapraszać Go już nie tylko do swego serca, ale i życia. Wielu przed oddaniem się Bogu obawia się, że coś utraci. Jest to fałszywa świadomość wyrastająca z korzeni zła naszego życia. Musimy zrozumieć, że każdy z nas jest w jakimś stopniu powiązany ze złem, a uwalnianie się z tych więzów zajmuje lata, zwykle aż do śmierci ciała. Dlatego powinniśmy głębiej zanurzać się w Jego Miłości, która uzdalnia nas do ogromnych i wyjątkowych rzeczy. Nie traćmy czasu na zastanawianie się jak się modlić i w jaki sposób, bo to Duch ma moc uzdalniać nas w modlitwach i poprzez nie, pogłębianiu relacji z samym Bogiem. Chciejmy, czyńmy i nie wahajmy się, a resztę pozostawmy Bogu. Jeśli czegoś nie będziemy potrafili On się tym zajmie.
K
klara
4 maja 2015, 16:08
Modlenie się cyklem życia, śmierci i Zmartwychwstania Jezusa przekonało mnie, że bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, Bóg zawsze będzie mnie akceptował i trzymał w swoich objęciach. No to teraz pora pomodlić się nie jakim "cyklem", tylko poczytać Pismo Święte. Żeby nie zakłamywać nauki Jezusa. Bo On będzie trzymał w objęciach jedynie tych, którzy przynoszą dobre owoce. W przeciwnym wypadku powie:"Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości" Sorry - siostro Joyce Rupp.
A
aka
4 maja 2015, 17:36
A coż to jest "cykl życia, śmierci i Zmartwychwstania" jeśli nie studiowanie Pisma? Chyba sama niedokładnie je czytasz. Polecam choćby J 8, 1-11 lub Łk 7, 36-50
K
klara
4 maja 2015, 19:41
Jak się ta siostrzyczka powołuje na Jezusa, to niech się trzyma prawdy Ewangelii. Chyba że chce głosić jakieś własne "prawdy", ale wtedy niech ze swoim "uzdolnionym przewodnikiem duchowym" zarejestrują własny kościól.
W
Wioletka_blondynka
4 maja 2015, 12:46
Ale mi się to podoba, bardzo:)
4 maja 2015, 17:26
Tak, mnie również. Przepiękna modlitwa wdzięczności. Pozdrawiam Cię :)