Ubieramy miłość w liczby. Uczymy się, że tak trzeba. Że wypada. Że za miłość, nawet tę, która deklaruje się jako bezwarunkowa, trzeba w jakiś sposób zapłacić.
"Rozważę i docenię z wielkim uczuciem miłości, jak wiele uczynił Bóg, Pan nasz, dla mnie, i jak wiele mi dał z tego, co posiada" (św. Ignacy Loyola, ĆD 234)
Liczy się tylko to, co można policzyć. Kiedy człowiek odkrył taką zależność? Czy już wtedy, gdy nauczył się przeliczać wielkość upolowanej antylopy na liczbę steków, którymi nakarmi rodzinę? Czy może później, gdy wybranki serca na różne sposoby wołały: "Jeśli nie chcesz mojej zguby...", a zakochani prześcigali się w spełnianiu zachcianek, które przecież - to pewne - miały konkretną cenę?
Od pewnego momentu w dziejach ludzkości wszystko ubieramy w liczby - nawet miłość. Zdarza się przecież mierzyć jej siłę w ilości biżuterii dawanej w prezencie, wielkości szlachetnego kamienia w zaręczynowym pierścionku czy rozmachu egzotycznej wycieczki, na którą ma nas zabrać ukochany.
Panowie czasem stosują matematykę jeszcze bardziej skomplikowaną. Uczucie miłości bywa u nich odwrotnie proporcjonalne do rozmiaru ubrań, w jaki mieści się wybranka serca. Może to dlatego w wielu sklepach ubrania w rozmiarze 36 wcale nie są najmniejsze, a dużo więcej jest tych w rozmiarze 34 lub 32?
Radość z nowego życia przychodzącego na świat również odzwierciedlamy ciągiem liczb: waga, długość, punkty w skali Apgar. Czy to źle? Nie wiem. Wiem tylko, że to wchodzi w krew. I krąży w krwiobiegu, wpływając na każdą myśl i decyzję, krąży w rytm uderzeń serca (średnio sześćdziesiąt na minutę).
Ubieramy miłość w liczby. Uczymy się, że tak trzeba. Że wypada. Że za miłość, nawet tę, która deklaruje się jako bezwarunkowa, trzeba w jakiś sposób zapłacić. Jeśli nie materialnie, to chociaż odpowiednim zachowaniem czy konkretną liczbą ustępstw i kompromisów. Tak czasem wyglądają nasze relacje z osobami uznawanymi za bliskie.
Tak czasem traktujemy Boga. Odmierzamy czas modlitwy zdrowaśkami, licząc je skrupulatnie i martwiąc się, co będzie, gdy zaśniemy w trakcie ich odmawiania. Budujemy sobie ideał, do którego musimy dorosnąć, by okazać się godnymi Jego miłości. Mamy długą listę wymagań, obowiązków i kryteriów czyniących z nas dobrych katolików. A gdy nie udaje nam się ich spełniać (co zdarza się nader często, bo nikt z nas nie osiągnął jeszcze perfekcji), uznajemy, że to pole do pracy nad sobą. I że może kiedyś, za jakiś czas, gdy będziemy wystarczająco dobrzy, będziemy mogli naprawdę spotkać się z Bogiem.
Tymczasem dla bezpieczeństwa odmówimy kolejną nowennę, chowając się za jej słowami, jakby miały być one tarczą ochronną przed gniewem Boga, którego obraziliśmy swoją niedoskonałością. Rany. On widzi nasze rany. My widzimy grzechy, potknięcia, to, co mogło Go obrazić. On również to widzi, ale zna nas lepiej i wie o nas wszystko. Zna nie tylko skutki naszych zachowań, lecz również ich przyczyny. Tam, gdzie my dostrzegamy jedynie porażki i rozczarowanie, On widzi małe dziecko. Tam, gdzie my nie potrafimy spojrzeć sobie w oczy ze wstydu, On dostrzega... nasze cierpienie.
Pierwszy nas szuka i pragnie naszego powrotu, nie po to, by nas zbesztać i ukarać, ale przede wszystkim - żeby dać nam życie. W nas są rany. W Nim - uzdrowienie. To my chcemy liczyć, bo do tego się przyzwyczailiśmy. On nie liczy ani tych szans, które już zmarnowaliśmy, ani tych, które jest gotowy nam dać. "Jak jest odległy wschód od zachodu, tak daleko odsuwa od nas nasze występki" (Ps 103,12). Potrafisz zmierzyć tę odległość?
Majka Moller - aktywna zawodowo mama dwójki dzieci, na co dzień dentystka i magister psychologii. Od lat zakochana w swoim mężu, od zawsze i chyba z wzajemnością - w życiu i górach. Autorka bloga Chrześcijańska Mama, współautorka książki "Ile lat ma twoja dusza. Znajdź swoją duchową drogę" i autorka książki "Pogoda Ducha. Pełna uczuć jesteś boska"
Fragment pochodzi z książki "Pogoda Ducha. Pełna uczuć jesteś boska".
Skomentuj artykuł