Kiedy światło staje się ciemnością

(fot. shutterstock.com)

Czytam ulubiony fragment z Listu do Rzymian. Ósmy rozdział - o tym, że nic nas nie może odłączyć od Bożej miłości: żadna choroba, nieszczęście, atak terrorystów, żadna wojna albo ludzka złość. Że Bóg jest większy i silniejszy (por. Rz 8,31-39). To świadomość, która dodaje otuchy i nadziei.

W świecie, którego krwawy przekrój codziennie oglądam na LED-owym ekranie w moim ciepłym zaciszu domowym, w świecie, w którym zło zwyciężyło w walce z dobrem, słowa św. Pawła pozwalają odetchnąć. Ustawiają właściwe proporcje i przypominają nam, że choć walka trwa, to i tak jesteśmy w drużynie wygranych. Na pewno zwyciężymy, pomimo lub wbrew drobnym przegranym; na przekór złowieszczym prognozom; pomimo, że czasem Ten, w którego wierzymy, uparcie "milczy".

To doświadczenie ocierające się o absurd, ale Bóg może przemawiać najbardziej wówczas, kiedy jest niesłyszalny. Jest najbliżej, gdy wydaje się, że Go nie ma, choć tak po ludzku rzecz ujmując, to najtrudniejsze doświadczenie. Część z tego misterium odsłaniają przed nami święci.

Ekspertem od ciemności jest Jan od Krzyża - przyczyną jednego z takich doświadczeń byli dla przyszłego doktora Kościoła jego współbracia, którzy na 9 miesięcy wtrącili odnowiciela zakonu do więzienia. Tak pisze o symbolu-doświadczeniu nocy: "O nocy, coś prowadziła, / Nocy ty milsza nad jutrznię różaną! / O nocy, coś zjednoczyła / Miłego z ukochaną, / Ukochana w Miłego przemienioną!" (Droga na Górę Karmel).

Wyrażanie się o tak cierpkim doświadczeniu w tak ciepłych słowach, wydaje się co najmniej niestosowane i uprawnia do tezy, że nasz "doktor mistyczny" nieco się zagalopował. A jednak! Droga, która prowadzi do zjednoczenia z Bogiem, to droga "nic" - hiszp. "nada", a scena życia na której się rozgrywa jest spowita ciemnościami nocy, kiedy jedynym doświadczeniem Boga jest oschłość.

Również po latach od śmierci bł. Matki Teresy dowiedzieliśmy się, że takie doświadczenie było jej chlebem powszednim. To nie była osoba, która tak sobie biegała, latała, po drodze dostała Nagrodę Nobla i Pana Boga chwytała za nogi.

Takim przedstawianiem świętych robimy im więcej szkody (choć im samym już nie zaszkodzimy) niż pożytku, zdecydowanie natomiast ośmieszamy Kościół i nasze wyznanie wiary: "Jeśli kiedykolwiek będę Świętą - na pewno będę Świętą od »ciemności«. Będę ciągle nieobecna w Niebie - aby zapalać światło tym, którzy są w ciemności na ziemi" - pisała Matka najuboższych.

Październikowa kanonizacja Zelii i Ludwika Martin, rodziców św. Teresy z Lisieux, to dowód, że nikt i nic nie może nas odłączyć od Bożej łaski, czyli miłosiernego oblicza Boga zwróconego w stronę człowieka, nawet jeśli pozostaje ono przysłonięte (por. Franciszek, bulla Misericordiae vultus).

Przypomnijmy, że pod koniec swojego życia św. Ludwik Martin był hospitalizowany w szpitalu dla psychicznie chorych w Caen. To były "trzy lata męczeństwa taty" - jak wspominała w Dziejach duszy (Rkp A 73ro) umiłowana córka tatusia. Lata mijają, ale sposób przeżywania tej choroby jest równie upokarzający, jak to miało miejsce ponad sto lat temu.

Łatwiej jest nam znieść jakąkolwiek inną dolegliwość czy fizyczną niedyspozycję, choć gwoli prawdy, samo rozróżnienie między tym, co fizyczne a psychiczne również jest nieadekwatne. Dla Tereski to był ogromny cios. Tak pisała o tej rodzinnej tragedii w swoich rękopisach: "Nie wiedziałam, że 12 lutego, w miesiąc po moich obłóczynach, nasz kochany Ojciec będzie pił z najbardziej gorzkiego kielicha, z najbardziej upokarzającego ze wszystkich" (Rkp A 73ro).

Szalę goryczy przelewał fakt, że na ulicy "mówiono", że ojciec oszalał z powodu córek, które wstąpiły do zakonu - wspominała matka Agnieszka, przełożona w klasztorze w Lisieux, prywatnie Paulina - siostra Teresy.

W tym wszystkim jednak Teresę stać było na wyznanie, że smutnego okresu upokarzającej psychicznej choroby taty nie zamieniłaby na nic innego: "Ach! Tego dnia już nie mówiłam, że mogę znieść jeszcze więcej! Słowa nie potrafią wyrazić naszej trwogi, więc nie próbuję jej opisywać. Kiedyś w Niebie porozmawiamy chętnie o naszych chwalebnych doświadczeniach, zresztą, czy już teraz nie jesteśmy szczęśliwe, żeśmy je wycierpiały?… Tak, te trzy lata męczeństwa taty wydają mi się najmilsze, najowocniejsze w naszym życiu, nie oddałabym ich za wszystkie ekstazy i objawienia Świętych, wdzięczność przepełnia mi serca na myśl o tym nieocenionym skarbie, który musi wywoływać świętą zazdrość u Aniołów z Niebieskiego Dworu" (Rkp A 73ro).

To ważne stwierdzenie, również dlatego aby przypomnieć, że choroba psychiczna - tak jak każda inna choroba nie jest dyskwalifikacją na drodze do świętości, także tej, którą oficjalnie zatwierdza Kościół. Namacalny dowód mamy w przypadku ojca najmłodszej doktor Kościoła.

Także polski święty - Brat Albert Chmielowski - był leczony psychiatrycznie. Po opuszczeniu niezbyt szczęśliwego dla siebie nowicjatu u jezuitów w Starej Wsi, blisko dziesięć miesięcy był leczony w szpitalu psychiatrycznym we lwowskim Kulparkowie.

Pełnię sił odzyskał dopiero podczas rekonwalescencji u swojego brata i dzięki… Bożemu Miłosierdziu, na które nakierował go zaprzyjaźniony z rodziną proboszcz. Co się jednak stało we wnętrzu Adama - które już nie będzie takie jak wcześniej - możemy jedynie domniemywać. To pozostanie tajemnicą (por. K. Michalski, "Brat Albert").

W życiu Pan Bóg postawił na mojej drodze osoby (niektóre z nich już są po drugiej stronie), które oszczędnie mówiły o Bogu ale za to obficie Nim żyły. Osiągnęły bardzo duży stopień zażyłości z Bogiem, choć ta więź była dyskretna, intymna, jakby nie dla świata. Paradoksalnie jednak działo się coś niezwykłego - ich świętość wprost "krzyczała", bezszelestnie promieniowała, a jej owoce były widoczne natychmiast. I tak o świętych można powiedzieć, że generalnie nie zawracali sobie głowy mistycznymi doświadczeniami, ale za to byli w tej materii specami.

Na przekór wyznawcom duchowości, którym bardzo łatwo przychodzi mówić "widziałem", "słyszałem Boga", "Bóg mi powiedział", "dał poznać", stają przed nami święci, których doświadczenie Bożej miłości jest osłonięte jakby czarna chustą.

Warto w tym miejscu ponownie przywołać słowa francuskiej doktor Kościoła: "Nigdy Go nie słyszałam, lecz czuję, że jest we mnie, w każdej chwili; prowadzi mnie i podpowiada, co winnam powiedzieć lub uczynić. Dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebuję, odkrywam światło, którego dotąd nie widziałam. Przychodzi ono zwykle nie w czasie modlitwy, lecz raczej pośród codziennych zajęć" (Rkp A 83vo).

Pobożniejsze duszyczki mogą być zgorszone: Święta i nie słyszała Boga, co gorsza - jeśli Go spotykała, to nie tylko na modlitwie, ale i w codzienności. No to już przesada! Dlaczego tak się dzieje? Tu nie ma rozgraniczenia między tym, co święte, a co przyziemne. Wszystko jest Boże, bo spowite Jego łaską. W ten sposób całe życie chrześcijan, ich wiara i wyznawane chrześcijaństwo, ich codzienność mogą być… mistyczne - jak uczy zresztą Katechizm - przy założeniu, że pierwotnym źródłem tego doświadczenia są sakramenty, szczególnie Eucharystia i pokuta.

Na marginesie wspomnijmy, że zjawiska mistyczne mogą (ale nie muszą) być dane tym, których Bóg do tego powołuje, komu zechce dać (por. KKK 2014). Co więcej, warto podkreślić, że oddziaływanie tych świętych nie kończy się z chwilą śmierci, ale trwa nadal. Tak jest w przypadku małżonków Martin, naszego Brata Alberta, czy też Założycielki Sióstr Misjonarek Miłości.

Jaki jest klucz? Dla słabych stali się słabymi, dla ubogich ubogimi; doświadczali osamotnienia, aby zrozumieć opuszczonych; znali ciężar krzyża choroby, by być bliżej cierpiących; byli pokorni, bo wcześniej upokorzeni (por. 1 Kor 9,22-23). To jest metoda!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kiedy światło staje się ciemnością
Komentarze (1)
Andrzej Ak
13 stycznia 2016, 18:22
Bóg w naszym życiu stawia czasem różne wyzwania i wszystkie one są na naszą miarę. Tak nieco z innej strony opowiada o nich o. Szustak; https://www.youtube.com/watch?v=KvsPl8Szfbs