„Kara! Bóg karze ludzi za ich grzechy”. Bardzo często takie opinie przewijają się w naszych rozmowach czy mediach. To ciekawe, że łatwiej przychodzi nam wydawać tego typu wyroki, niż zrobić rachunek sumienia.
Życie potrafi zaskoczyć, sprawić, że przecieramy oczy ze zdumienia i w pierwszym momencie myślimy, że to sen. Bardzo łatwo przyzwyczaić się do pokoju, pomyślności, zwykłej codzienności… A potem wystarczy chwila i okazuje się, że zwykły spacer czy wyjście do kościoła w niedzielę mogą okazać się niemożliwe. Irytujemy się, złościmy, niedowierzamy, ale rzeczywistość jest, jaka jest. Trudna. Trzeba będzie się z nią zmierzyć, także w wymiarze duchowym.
Szok
O takich rzeczach słyszymy w telewizji, czytamy w internecie… Gdzieś na końcu świata, gdzieś w odległych krajach… Ale nie tym razem. To nie Australia płonie, nie gorączka krwotoczna w Afryce, nie taki czy inny wirus w Chinach, a potem we Włoszech, ale to się dzieje u nas. Tak, tam na końcu świata też. Może wreszcie pora sobie uświadomić, że jesteśmy jednym światem, nawet jeśli pozostajemy od siebie oddaleni. Oddalenie. To słowo będzie nam towarzyszyć teraz bardzo często.
Coś nam zagraża. Może jeszcze dobrze nie czujemy co. Zdumieni oglądamy w telewizji relacje z Włoch. Nas to też dotyczy, nasze życie też jest zagrożone. Nasza codzienność – taka, jaką do tej pory wiedliśmy – też jest zagrożona. I może właśnie to najbardziej nas przeraża. Choroby i śmierć były zawsze. Można prześcigać się w podawaniu statystyk: ile zgonów powoduje rak, ile wypadki drogowe, za ile śmierci odpowiedzialna jest aborcja. I rzeczywiście COVID wypadnie dość blado, a jednak się go boimy… Dlaczego? Bo może chodzić o nasze życie. Nie jakiegoś anonimowego chorego na raka, nie jakiegoś pechowego kierowcy czy nieznanego nam dziecka z wadą genetyczną. Coś zagraża nam i nie wiadomo, jak się przed tym obronić. Coś zabiera nam to, do czego się przyzwyczailiśmy. Szybkość i zasięg rozprzestrzeniania się wirusa budzą niepokój, potrząsają nami i naszym życiem.
To, co było oczywiste, przestaje takie być. To, co było naszą rutyną, nad którą w ogóle się nie zastanawialiśmy, musi zostać zawieszone. Nasze rozpędzone życie musi wyhamować. Nasze ciągle niezaspokojone potrzeby muszą być zrewidowane. To rodzi dyskomfort, frustrację, złość. Misternie układany plan na przyszłość nie wypalił…
I bardzo dobrze! Może ten szok zupełnie innej codzienności, która nadeszła tak niespodziewanie, jest nam potrzebny, byśmy zaczęli cenić życie. Bylebyśmy tylko na egoistycznym spojrzeniu na to życie nie poprzestali. Byle spotkanie ze strachem śmierci otworzyło nasze oczy na innych, którzy doświadczają tego strachu. Czasem konieczne są wstrząs i ból, byśmy zaczęli myśleć, byśmy oprzytomnieli. Oddalenie od drogi, którą codziennie kroczyliśmy, może pozwolić nam spojrzeć na nią z innej perspektywy. Zatrzymanie się może pozwolić dostrzec to, co w pędzie umykało nam raz po raz. Może musimy w ogóle zmienić kierunek naszego życia? Do takiej decyzji potrzebne jest wyhamowanie.
Kara
„Kara! Bóg karze ludzi za ich grzechy”. Bardzo często takie opinie przewijają się w naszych rozmowach czy mediach. To ciekawe, że łatwiej przychodzi nam wydawać tego typu wyroki, niż zrobić rachunek sumienia. Z reguły te grzechy i ci ludzie, których według nas karze Bóg, to nie nasze przewinienia i nie nasze grzechy. My jesteśmy ich ofiarami. Rozgniewany Bóg zesłał karę na grzeszników, a przy okazji nam się dostało. Gdzieś podświadomie rodzi się w nas obraz złego Boga, który siecze na oślep po tych złych i wszystkich wokół, bo przecież sprawiedliwości musi się stać zadość… Kiedy płonęła Australia, niektórzy mówili: to kara za ich bezbożność! Ale jakoś nieśpieszno nam było, by zmienić swoje życie. Czuliśmy się pewnie, no bo przecież jesteśmy Polakami, naszą królową jest Maryja, a wielki święty Jan Paweł II był naszym rodakiem. Rzeczywistość weryfikuje to myślenie.
Po pierwsze musimy zadać sobie pytanie, czy kryzys epidemiologiczny, z jakim się zmagamy, to kara od Boga. Najpierw jednak musimy ustalić, co rozumiemy poprzez karę. Nie mamy dobrych skojarzeń. To coś nieprzyjemnego, coś, co jest nam wymierzane, kiedy złamiemy ustalone reguły. Nierzadko otrzymując karę, mamy poczucie krzywdy, czujemy, że to, co przyszło nam „spłacić”, nijak się ma do przewinienia, które popełniliśmy. Może się zdarzyć, że trzymanie się pewnych reguł jest tylko i wyłącznie spowodowane strachem przed karą, jaka nas spotka, kiedy owe ustalenia złamiemy. Kara wywołuje w nas strach, trzyma nas w ryzach. Jeśli jeszcze ktoś z nas w dzieciństwie doświadczył przemocy ze strony najbliższych, wychował się w rodzinie z problem agresji, kara będzie mu się kojarzyć z często nieuzasadnioną brutalną interwencją, przynoszącą strach, ból i cierpienie, reakcją poniżającą i odbierającą godność. Takie niestety może być nasze myślenie o karze – obarczone doświadczeniem własnego życia. Bardzo łatwo przełożyć to myślenie dnia codziennego na nasze relacje z Bogiem. Otwieramy Stary Testament, czytamy o Bożej karze i od razu widzimy ją w kategorii doświadczeń, jakie uzbieraliśmy w ciągu osobistej historii. Nawet nie zastanawiamy się, czy takie myślenie o Bogu jest uzasadnione. Kara to kara.
A jednak trwając w takim myśleniu, możemy rozminąć się z prawdą. To, co Stary Testament nazywa karą, nie do końca odpowiada temu, co my, współcześni, za nią uważamy. W Biblii kara ma zawsze aspekt pedagogiczny – to znaczy nie jest zatraceniem się w gniewie, wyładowaniem agresji i przygnieceniem ciężarem nie do uniesienia. Owszem nie jest to przyjemne doświadczenie, bywa bardzo trudne, ale w nim samym tkwi nadzieja. Biblijną karę można porównać do trudnego zadania, które musi zrobić uczeń, bo wagarował i ma zaległości. Nie będzie łatwo, będzie musiał poświęcić na to dużo czasu – może nawet kosztem wyrzeczeń. Będzie musiał się przemóc i przebrnąć przez materiał do nadrobienia. Jednak, co najważniejsze, ów uczeń nie jest sam ze swoimi zaległościami. Co prawda to on zawalił, ale jego nauczyciel zdecydował się mu pomóc. Siada z nim do zadań, służy radą, tłumaczy cierpliwie, aż jego podopieczny opanuje materiał. I właśnie tak jest z Bożą karą… Jest materiał do nadrobienia, bo wagarowaliśmy, ale uzupełnia się go w bliskości i z pomocą Boga.
Nauka
„W tym naszym świecie, który kochasz bardziej niż my, ruszyliśmy naprzód na pełnych obrotach, czując się silnymi i zdolnymi do wszystkiego. Chciwi zysku, daliśmy się pochłonąć rzeczom i oszołomić pośpiechem. Nie zatrzymaliśmy się wobec Twoich wezwań, nie obudziliśmy się w obliczu wojen i planetarnych niesprawiedliwości, nie słuchaliśmy wołania ubogich i naszej poważnie chorej planety. Nadal byliśmy niewzruszeni, myśląc, że zawsze będziemy zdrowi w chorym świecie”. Te poruszające, ale i bardzo prawdziwe słowa wypowiedział papież Franciszek 27 marca 2020 roku na pustym placu św. Piotra, gdy modlił się z całym Kościołem o ustanie epidemii. Tacy właśnie jesteśmy: zapatrzeni w siebie, troszczący się tylko o własne dobro. Obok nas zawsze umierali ludzie, niektórzy nawet z powodu naszej obojętności, ale my żyliśmy spokojnie – to nas nie dotyczyło! Cierpienie wojen dotykało naszych braci i siostry, ale my zamykaliśmy oczy na ich krzywdę. Łapczywie sięgaliśmy po dobra naturalne naszej planety, bo przecież dla nas wystarczy! Czy naprawdę myśleliśmy, że uda nam się pozostać człowiekiem bez udziału w lekcjach człowieczeństwa?
Może właśnie teraz przyszedł czas nadrabiania zaległego materiału. Nie, to nie jest kara rozgniewanego i dyszącego żądzą zemsty Boga, a nasze zaległości, które się nazbierały. Aż tak? Aż taki zasięg nieodrobionych zadań, nieprzyswojonych doświadczeń? Tak… To trochę jak z zadaniem z matematyki: by rozwiązywać trudne zadania, trzeba mieć podstawy. W zadaniu, które teraz musimy odrobić, też konieczne będzie sięgnięcie do tego, co najbardziej podstawowe.
Co my teraz zrobimy?
Telefon: „Kościoły chcą zamknąć! Ograniczenia wprowadzić! I co my, katolicy, teraz zrobimy?!” . Bardzo dobre pytanie… Co my teraz zrobimy? Czy pozwolimy Bogu wejść do naszych domów, czy jednak bezpieczniej będzie, kiedy On sobie będzie w Kościele, a my będziemy tak zajęci walką ze spiskiem, że nie usłyszymy Boga stojącego u naszych drzwi i kołaczącego (por. Ap 3,20). Co my zrobimy z tymi przymusowymi rekolekcjami zamkniętymi? Wykorzystamy je? Czy będziemy na siłę szukać winnego takiej sytuacji?
„Księża się pozamykali na parafiach! Nie damy rady tak żyć! To koniec katolicyzmu w Polsce” – woła inny znajomy. Zawieszeni, bez podstaw na pewno nie damy rady! Ale może właśnie po to jest ten czas, by odświeżyć nieco to, co bardzo podstawowe, a często zapominane: prawda o kapłaństwie każdego chrześcijanina. Nie, nie chodzi o to, by zanegować powołanie i namaszczenie prezbiterów, ale o to, by przypomnieć sobie, czym zostałeś obdarowany. To tak jak nie można zapomnieć o tabliczce mnożenia, kiedy zabieram się za ułamki, funkcje i ciągi. Można stać i płakać nad zbiorem zadań, że się nic nie rozumie, ale można też powtarzać podstawy, by kiedyś móc ów zbiór zadań przerobić.
„Życie religijne zamiera! To początek śmierci chrześcijaństwa” – czytam na jednym z profili na portalu społecznościowym. Naprawdę? Moje obserwacje są inne. Widzę, jak wielu moich znajomych, właśnie teraz, poszukuje duchowego pokarmu, jak wielu sięga po rekolekcje internetowe, komentarze do Słowa Bożego, pyta o ważne religijne sprawy. Widzę moich znajomych księży, którzy aktywnie wkroczyli w przestrzeń wirtualną z głoszeniem Dobrej Nowiny. Może to jedyna i niepowtarzalna okazja, by dotrzeć do niektórych?
„Nie brakuje ci Eucharystii?” – to kolejne pytanie, które się pojawia. Tak, brakuje mi. Im bardziej mi brakuje, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że wcześniej mi spowszedniała, że traktowałam ją jako coś, co mi się należy, do czego mam nieograniczony dostęp. Muszę zrobić rachunek sumienia z tego, czy przypadkiem Eucharystii nie ograniczałam do godziny spędzonej w kościele. Bóg po to daje się zjeść, żeby nasze całe życie stało się eucharystią! Nie mogę karmić się Bogiem w taki sposób jak do tej pory? Będę karmić się Jego słowem, pamiętając, że Słowo stało się ciałem (por. J 1,14). Teraz kiedy już otwarto kościoły, kiedy wyciągam rękę po Ciało Jezusa, czuję się we właściwej pozycji: czuję się jak żebrak, który dostaje coś, na co nie zasłużył, bo na jego prośbę dający odpowiedział zbyt hojnie, niewyobrażalnie szczodrze.
„To już nie będzie to chrześcijaństwo, które było kiedyś” – mówi z ubolewaniem zagadnięty przeze mnie znajomy. Oby nie było! Obyśmy nauczyli się czegoś z lekcji odrabianej z nauczycielem. Trudne jest to wykorzystywanie w praktyce wiedzy zdobytej na korepetycjach z Bogiem. Szybko zapominamy, bo często zachowujemy się jak niefrasobliwe dzieci, które nie widzą związku opuszczania lekcji, lekceważenia poleceń nauczyciela ze swoimi brakami wiedzy. Im bardziej będziemy świadomi tego, jak narozrabialiśmy i czego się nie nauczyliśmy, tym lepiej skorzystamy z korepetycji, których chce nam udzielić Bóg.
Dostaliśmy możliwość nadrobienia materiału, który zaniedbaliśmy, żyjąc w błogim przekonaniu, że się nam upiecze. I wbrew pozorom nie zostaliśmy pozbawieni Boga w tym czasie. Nauczyciel nie siedział w szkole, w której zwykle można go spotkać, ale przyszedł do naszego biurka, by razem z nami odrobić zadanie. Musieliśmy wrócić do podstaw i obyśmy nigdy o nich nie zapomnieli.
Tekst pochodzi z jesiennego numeru "Życia Duchowego". Całość znajdziesz tutaj >>
Skomentuj artykuł