Czytając dzisiejszą Ewangelię (Łk 14, 25-33), odnoszę wrażenie, że Jezus nie popiera idei chrześcijaństwa masowego. Widząc wielkie tłumy, kroczące za Nim, Nauczyciel zaczyna je odstręczać; mówi o niełatwych wymaganiach, które czekają Jego naśladowców; zmusza do zbadania intencji tych, którzy idą Jego śladami do Jerozolimy.
Czy Chrystus rzeczywiście nie chce, aby jak najwięcej ludzi stało się Jego uczniami? Sądzę, że chce, a nawet bardzo Mu na tym zależy. Tyle że chce mieć prawdziwych, a nie przyszywanych uczniów, którzy dołączają do Niego pod wpływem chwilowej euforii, oczarowania, spodziewanych zysków, szybko gasnącego zapału. Niewątpliwie, część z owych ludzi zapewne myślała sobie, że skoro Jezus - Mesjasz zmierza do Jerozolimy, to dlaczegóżby się nie podczepić do orszaku, bo anuż coś skapnie. Inni może po prostu ruszyli się ze swoich domów, bo zauważyli, że dzieje się coś ciekawego. Jeszcze inni żywili nadzieję, że w końcu Mesjasz zrobi porządek z Rzymianami, uwolni od płacenia podatków, i poprowadzi cały naród ku świetlanej przyszłości.
Najwyraźniej Jezus nie jest zainteresowany taką rzeszą pseudo-uczniów. A dzisiaj powiedzielibyśmy, że Chrystus nie poszczyciłby się tzw. chrześcijanami z nazwy, wierzącymi -niepraktykującymi lub niewierzącymi- praktykującymi, którzy wprawdzie przyznają się do Niego (kiedy nic im z tego powodu nie grozi), ale niewiele robią, żeby wzrastać w miłości do Boga i bliźnich. Zadawalają się przeciętnością; ograniczają religię do murów kościoła, oddzielając ją od codziennego życia lub kierują się jedynie społecznymi względami ( bo co inni powiedzą, jeśli nie pójdę do kościoła).
Chrystus liczy na ludzi zdecydowanych, którzy wiedzą co i dlaczego wybierają i są konsekwentni w działaniu. Tak właśnie postrzegam główne przesłanie wyłaniające się z obrazu niesienia krzyża oraz dwóch przypowieści o budowniczym wieży i królu przygotowującym się do wojny.
Dla mnie ta Ewangelia jest zaproszeniem do zastanowienia się nad tym, co tak naprawdę znaczy być uczniem Chrystusa. Takie pytanie może okazać się bardzo niewygodne, gdyż można odkryć coś, o czym z pewną nutą ironii pisał w swoim dzienniku portugalski pisarz, Fernando Pessoa: „Urodziłem się w czasach, w których większość młodych ludzi straciła wiarę w Boga z dokładnie tego samego powodu, dla którego ich rodzice ją mieli: nie wiedząc dlaczego”.
Większość z nas została ochrzczona w wieku dzięcięcym, bo nasi rodzice czy opiekunowie wyznali za nas wiarę w Chrystusa. Ale czy był w naszym życiu taki moment, w którym z całą powagą zdaliśmy sobie sprawę, co tak naprawdę znaczy wierzyć w Chrystusa i iść za Nim? Czy rzeczywiście podjęliśmy świadomą decyzję pójścia za Chrystusem, ważąc argumenty za i przeciw? Czy usiedliśmy kiedyś jak ów budowniczy i zastanowiliśmy się poważnie, czy chcemy i możemy dokończyć dzieła, które rozpoczęliśmy?
O autentyczności Jezusa świadczy to, że On nikogo nie mami, ani nie obiecuje gruszek na wierzbie. Gdyby tak przeprowadzić sondaż wśród osób wierzących i zapytać ich, co ich zdaniem jest najważniejsze w życiu, przypuszczam, że na pierwszym miejscu uplasowałoby się zdrowie, potem rodzina, stabilność finansowa itd. Tego zresztą najczęściej sobie życzymy podczas świąt i urodzin.
Tymczasem Chrystus prezentuje chrześcijaństwo przede wszystkim jako żywą relację z Nim samym, relację, która przewyższa wszystkie wartości tej ziemi:małżeństwo, rodzina, zdrowie, dobre imię, życie fizyczne, posiadłości. Jezus nie twierdzi, że to są śmieci. Nie odrzuca ich. Jednakże w porównaniu z Nim stają się one dobrami drugorzędnymi. Jeśli ktoś za bardzo się z nimi zwiąże, w chwili wyboru między Ewangelią a utratą określonego dobra, opowie się po stronie tego, z czym jest najbardziej związany.
Równocześnie, pójście za Jezusem nie może być czymś, co czynimy po godzinach, w ramach hobby i wolnego czasu. Syn Boży żąda totalnej wyłączności, która czasem wymaga nawet naruszenia więzi rodzinnych, narażenia się innym, utraty zdrowia lub życia w imię prawdy i miłości A to nie jest łatwe.
Chrystus objawia, że jeśli ktoś chce pozostać Jego uczniem, musi być gotowy na poniesienie straty. Dlatego pośród warunków bycia Jego towarzyszem nie pojawia się chodzenie na mszę św. w niedzielę, czy spełnianie jakichś pobożnych praktyk religijnych. To wszystko można wykonywać nie mając wiary.
Jezus odwołuje się do niezwykle wymownego, zwłaszcza w tamtych czasach, obrazu krzyża jako narzędzia kaźni. Przede wszystkim, widok nieszczęśnika niosącego poprzeczną belkę krzyża przypomina niechciany ciężar, który ktoś wtłoczył człowiekowi na barki. Przytwierdzona do ramion belka krępuje również ruchy i zgina do ziemi. W końcu ukrzyżowanie polega na długim i powolnym umieraniu. Mimo tych „niekomfortowych” skojarzeń, Chrystus używa tego obrazu, by wyrazić rzeczywistość o wiele głębszą.
Wnikając bardziej w wypowiedź Jezusa, zauważmy, po pierwsze, że chodzi tutaj o niesienie krzyża, co zakłada pewien proces, bycie w drodze, ćwiczenie się w czymś dzień po dniu, mozolne i stopniowe dojrzewanie. Po drugie, Jezus nie oczekuje, abyśmy dźwigali Jego krzyż, lecz swój własny, przez co Chrystus kieruje naszą uwagę ku sobie. Po trzecie, istnieje pokusa, aby własny krzyż zbyt szybko utożsamić z każdym rodzajem cierpienia: chorobą, powtarzającymi się słabościami, czy sytuacjami po ludzku beznadziejnymi. Niewykluczone, że czasem i te przypadłości mogą stać się nieznośnym balastem i środkiem oczyszczenia ducha. Niemniej wydaje się, że Chrystusowi chodzi o bardzo specyficzny „ciężar”, który gdzie indziej nazwany jest „zapieraniem się siebie”, „wyrzekaniem się siebie”, „mówieniem ‘nie’ swojemu egoistycznemu ja”, a u św. Jana określony jest terminem „obumieranie”.
Znamy zapewne wypowiedź Jezusa z Ewangelii św. Jana, w której pada porównanie życia do ziarna wrzuconego w ziemię. Żadne nasienie nie wyda źdźbła, kłosu i ziarna, jeśli wpierw nie obumrze (Por. J 12, 24-26). Pójście za Jezusem, które polega na „wydawaniu owocu” (J 15,16) musi zawierać w sobie zgodę na obumieranie. Co to konkretnie oznacza? Jeśli każdy z nas niesie swój krzyż, każdy z nas ma różne obszary obumierania.
Dla mnie obumieraniem jest chociażby codzienne poświęcanie czasu na modlitwę, która nie zawsze jest przyjemna, nieraz oschła. Oddaję czas Bogu, ponieważ ciągle go od Niego otrzymuję.Modlitwa staje się wówczas wdzięcznością. Równocześnie zdaję sobie sprawę, że kiedy jestem w ten sposób dla Boga, tracę czas, gdyż mógłbym zrobić wiele innych rzeczy. Jednak decyduję się na rezygnację z tego, bo ufam, że Bóg cieszy się z mojej uwagi skierowanej ku Niemu, nawet jeśli wygląda to bardzo nieudolnie.
Obumieram również wtedy, kiedy codziennie zabieram się do tej samej pracy, robiąc to, co do mnie należy. Obecnie jest to studiowanie, pisanie, nieraz zmaganie z białą kartką i myślową pustką, które często konfrontują mnie z własnymi intelektualnymi i emocjonalnymi ograniczeniami w obliczu boskiej i ludzkiej mądrości. Obumieram, kiedy staram się nie uciekać przed tymi nieprzyjemnymi uczuciami w inne zajęcia, może łatwiejsze i bardziej satysfakcjonujące. Ale kiedy „przecierpię” ten stan i nie pierzchnę jak dezerter z linii frontu, przychodzi światło, pokój, wzmocnienie.
A co z innymi? Myślę, że w podobny sposób obumierają narzeczeni, którzy decydują się na sakramentalny ślub, by razem iść przez życie i dojrzewać do pełniejszej miłości. Sam wybór jednej osoby jako towarzysza do śmierci jest rezygnacją, bo przecież wokół tyle innych pięknych kobiet i mężczyzn. Podjęcie odpowiedzialności za inną osobę jest też ogołoceniem siebie, bo nie można już sobie hasać jak jelonek na polanie i tańcować na wszystkich weselach. A następnie, codzienne życie małżeńskie jest praktycznie niemożliwe bez obumierania, czyli bez słuchania, chociaż często niewłaściwe słowo ciśnie się na usta; bez ustępowania, chociaż ma się rację; bez przebaczania, chociaż zranienia i urazy bolą; bez modyfikacji własnych oczekiwań, chociażby wydaje się że bez ich spełnienia życie rozpadnie się na kawałki.
Obumierają rodzice, którzy decydują się na poczęcie dziecka, co zrazu zakłada rezygnację z wielu przyjemności, ograniczenie swobody wyjazdów i imprez, nieprzespane noce, zakłócenie dotychczasowego porządku dnia. A potem długi i cierpliwy proces wychowywania, pełen niespodzianek, rozczarowań, wspólnych smutków i radości.
Ale paradoks Ewangelii polega na tym, że obumieranie nie jest sztuką dla sztuki. Bóg każe nam mówić „nie” jedynie temu, co nas wewnętrznie blokuje i skupia na sobie, by wydobyć to, co w nas najcenniejsze. W ten sposób pozbawia nas egoizmu, a zarazem uczy przekraczania siebie, które podobne jest do śmierci. Coś musi umrzeć, by zrodziło się nowe. Obumieranie, o którym mówi Chrystus, przynosi życie, plon obfity, wewnętrzną przemianę tego, kto obumiera ze względu na Chrystusa, czyli również dla dobra żony, męża, dziecka, parafian, bliźnich w potrzebie.
I na koniec jeszcze jedno. Wiemy doskonale, że jeśli deszcz nie nawodni ziemi, ziarno w glebie nie rozpocznie nawet procesu obumierania. Uschnie na kamień. Prorok Izajasz porównuje ten deszcz do Słowa Bożego, które powoduje wzrost na ziemi, a w szerszym znaczeniu owym deszczem jest to, co teologicznie nazywamy łaską, czyli Bogiem udzielającym się człowiekowi.
Często zapominamy, że Eucharystia nie polega jedynie na przemianie chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa, że na mszy nie dokonuje się jedynie śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa, ale w tym sakramencie chodzi również o naszą ciągłą przemianę, o naszą śmierć i zmartwychwstanie. Nie obumrzemy bez pomocy Chrystusa, ale i nie przyniesiemy owocu, bo „bez Niego nic nie możemy uczynić” (J 15,5). Dlatego „chodzenie do kościoła”, przyjmowanie Słów i Ciała Chrystusa, jest też obumieraniem, bez którego nie sposób obumierać w innych obszarach życia.
Skomentuj artykuł