Tego dnia widzieliśmy się po raz ostatni, ale w moim sercu on i jego świadectwo zostaną do końca życia.
Wędrując pierwszym razem Szlakiem Jakubowym, spotkałem Sebastiana. Szedł tak jak ja - sam. Gdy dotarliśmy do albergue w Barro, po doprowadzeniu się do porządku po drodze, siedzieliśmy w dormitorium. On z poranioną nogą i nadwyrężonym ścięgnem, ja zmęczony, nie mający na nic sił.
Zwyczajem tego albergue jest wspólna kolacja, którą przygotowuje gospodarz. Na początku poproszono mnie, bym przeczytał modlitwę w języku polskim, po czym zasiedliśmy do wieczerzy. Potem mieliśmy okazję usiąść z Sebastianem na zewnątrz i porozmawiać. Opowiedział mi, że idzie do Santiago, by podziękować Bogu za dziesięć lat małżeństwa.
- Dlaczego więc idziesz sam, a nie z żoną?
- Moja żona została w domu. Mamy chorego, niepełnosprawnego synka. Powiedziała mi, żeby poszedł - żebym zabrał ich w sercu, a ona sobie poradzi.
- To dzielna kobieta.
- Gdy Francisco się urodził i w szpitalu dowiedziałem się o jego chorobie, wróciłem do domu, spakowałem rzeczy i uciekłem. Dwa dni miałem wyłączony telefon i nie było ze mną kontaktu. Świat mi się zawalił! Idąc wieczorem ulicami Lizbony, zobaczyłem mężczyznę, który tulił swoje kilkuletnie dziecko. Ujrzałem twarz tego dziecka i zobaczyłem jego niepełnosprawność, ale także wielkie szczęście. Wówczas zrozumiałem, jakim tchórzem jestem. Pozostawiłem swoje dziecko i żonę, bo wystraszyłem się cierpienia. Problem w tym, że nie bałem się cierpienia swojego synka, ale własnego. Co więcej, odebrałem swojemu dziecku prawo do miłości ojca, do tego, żeby było szczęśliwe - wszystko dlatego, że chciałem życia, które miałem do tej pory: wygodnego i bez trosk. Wsiadłem szybko w samochód i pojechałem do szpitala. Zrozumiałem, że kocha się do końca, aż po krzyż. Że możesz od krzyża uciekać, dopóki się da, ale jeśli już nie ma takiej możliwości, to musisz jak facet wziąć go na swoje barki i iść, a miłość ci pomoże.
Poruszyły mnie te słowa o krzyżu, tym bardziej że kiedyś podobne usłyszałem od biskupa Grzegorza Rysia.
- A co twoja żona na to, że zniknąłeś? - zapytałem nieśmiało.
- Gdy Silvia mnie ujrzała, powiedziała: "Dobrze, kochanie, że już jesteś".
- Myślisz, że wiedziała, iż przeraziła cię choroba dziecka?
- Jestem przekonany, że tak, ale ona zawsze wszystkich usprawiedliwia. I na pewno mnie usprawiedliwiła. Siedzieliśmy na zewnątrz jeszcze kilka dobrych godzin, słysząc gdzieś w oddali odgłosy lasu.
Następnego dnia ruszyłem w drogę wcześnie rano. Gdy uszedłem może dwa kilometry, zaczęło mocno padać. Szedłem błotnistą leśną ścieżką. Dotarłem w końcu do podejścia, które było bardzo strome. Dodatkowy problem polegał na tym, że droga była wysypana drobnymi kamykami, po których próbując iść, z każdym krokiem zjeżdżałem w dół wraz z kulami. Przy kolejnej próbie upadłem
w błoto. Nie wiedziałem, jak mam pokonać tę przeszkodę. Zaczęło mnie to przerastać.
Nagle ktoś podszedł do mnie, zdjął z moich ramion plecak, założył go na swoje i wziąwszy jedną kulę, ujął moją rękę, zarzucił ją sobie szyję i wydźwigał mnie na samą górę. Był to Sebastian. Na pożegnanie uścisnął mnie mocno, mówiąc: "Buen Camino!". Tego dnia widzieliśmy się po raz ostatni, ale w moim sercu on i jego świadectwo zostaną do końca życia.
Dziwne jest to, że ten obraz często przychodzi mi na myśl, ilekroć przystępuję do sakramentu pojednania. Tak właśnie widzę Pana Jezusa, który dźwiga mnie z błota mojego grzechu, zabiera wszystko, co dla mnie ciężkie, i pomaga mi wyjść na prostą. A tyle razy upadam w to błoto... Kiedy sądzę drugiego człowieka. Kiedy odmawiam innym mojej miłości. Kiedy widzę tylko czubek własnego nosa. Kiedy daję pierwsze miejsce pragnieniom, które idą ze świata. I za każdym razem On mnie podnosi, zabiera ten ciężar, obmywa mnie z brudu i mówi: "Idź. Nie lękaj się. Ja cię kocham. Pomimo wszystko, do końca".
Tekst pochodzi z książki Grzegorza Polakiewicza "Żyje się tylko raz".
Skomentuj artykuł