Wychowałam się w mieszanej rodzinie. Moi rodzice nie należą do tych samych kościołów. Przychodziła niedziela, a my ładnie się ubieraliśmy i szliśmy na dwie różne modlitwy.
Już od wielu miesięcy myślę o napisaniu tego tekstu. Nigdy tego nie robię, gdyż ciągle wydaje mi się, że to "za duży" temat. Poza tym, nie umiem o nim myśleć i pisać na zimno. Od razu szybciej bije mi serce. Dziś jednak jestem tak poruszona, że… po prostu muszę.
Może zacznijmy od początku? Początek jest taki, że wychowałam się w mieszanej rodzinie. Moi rodzice nie należą do tych samych kościołów. Poza tym, pochodzę z miasta, którego mieszkańcy generalnie należą do różnych kościołów, więc nawet moja rodzina nie była w tym względzie jakoś wyjątkowa.
Kiedy byłam w szkole podstawowej, a nauczycielka dyktowała nam, o której mamy rekolekcje wielkopostne w kościołach, musiałam sobie zapisywać oba terminy - dla katolików i ewangelików. Dlaczego? Po prostu nie umiałam zapamiętać, którym właściwie jestem. W końcu znalazłam na to sposób - kiedy widziałam, do której grupy idzie moja koleżanka z ławki, wiedziałam, że ja muszę iść do tej drugiej.
Różne drogi różnie ludzi prowadzą. Efekt tego wszystkiego był taki, że w mojej najbliższej rodzinie do kościoła chodzą tylko dwie osoby - ja i mój tata. I należymy do różnych kościołów. Przychodziła niedziela, a my ładnie się ubieraliśmy i szliśmy na dwie różne modlitwy.
Kiedy byłam nastolatką, cholernie mnie to bolało. Bardzo. Czasem chodziłam sama, czasem chodziłam z tatą. W obu miejscach spotykałam różne klimaty, sposoby modlitwy, często też różne nauki. Był taki okres, kiedy byłam o krok od zmiany denominacji (nie mówię na to "zmiana wiary", gdyż jakby nie było, wszystko jest nadal w obrębie chrześcijaństwa). Miałam dość tego, że chodzę do kościoła sama. Poza tym w zborze było zupełnie inaczej, wierni mają ze sobą więcej kontaktu, pieśni są żywsze, bardziej porywające. Miałam szesnaście lat. To wtedy pierwszy raz pojechałam do Taize.
Taize to ekumeniczna wspólnota i nie mogłam trafić lepiej. Polska to kraj w większości katolicki, toteż Polacy w Taize to również w większości właśnie osoby z tego kościoła. A ja pojechałam tam jako osoba, która właśnie postanowiła, że przestanie być katoliczką i przyjmie ponownie chrzest w innym kościele.
Pewna dziewczyna - imienia nie pamiętam, rozmowę za to zapamiętam na całe życie - próbowała na wszelkie sposoby odwieźć mnie od tego pomysłu. I teraz uwaga - nie miałam zamiaru nawet słuchać tego, co mówi, gdyż ona nawet nie wiedziała, kim dokładnie są protestanci. Wiedziała tylko, że się mylą. No cóż. Powiedziała tylko jedną rzecz, która dała mi do myślenia. "Idź, porozmawiaj o tym z bratem Markiem. Pewnie rozmawiałaś już o tym z jakimś innym księdzem, ale porozmawiaj właśnie z nim". Nie przyznałam się jej, że nie, nie rozmawiałam o tym z żadnym księdzem. A brat Marek - to brat należący do tej ekumenicznej wspólnoty. Jest katolickim księdzem, ale chyba najbardziej ekumenicznym księdzem, na jakiego mogłam trafić. Miała całkowitą rację, że osoba taka jak on jest idealnym człowiekiem do rozmowy na ten temat. On swoje życie poświęcił szukaniu dróg pojednania.
Szczerze powiedziawszy - nie chciałam tej rozmowy. Było mi już wygodnie z tą decyzją o zmianie kościoła. Coś mnie jednak kłuło gdzieś w środku. Po jednej z wieczornych modlitw poczekałam na brata Marka i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć… już płakałam. Jakaś nieznajoma podrzuciła mi chusteczki. A on czekał aż się uspokoję. Ta rozmowa była bardzo długa. Opowiedziałam mu o tym, jak bolą mnie te podziały. O tym, że bardzo mocno przeżyłam swoje bierzmowanie, ale czuję, że już nie ma nic dla mnie w kościele katolickim. I że już nie chcę chodzić do kościoła sama.
- Benedykt XVI powiedział, że małżeństwa mieszane są laboratoriami ekumenizmu - powiedział brat Marek.
- Tylko dlaczego ja muszę być królikiem doświadczalnym? - zapytałam.
Dacie wiarę, że się nie zaśmiał?
I choć w pierwszej chwili może to brzmi śmiesznie, tak po głębszym zastanowieniu mogę powiedzieć, że "królik doświadczalny" to całkiem niezłe określenie mnie. Bóg bowiem wrzucił mnie w niejedno laboratorium. Ale o tym później.
Myślałam, że brat Marek udzieli mi jakiejś jednej złotej odpowiedzi na moją rozterkę. Coś, co brzmiałoby mniej więcej: "Tak, jeśli czujesz, że to twoja droga, to zmień kościół", lub: "Nie, absolutnie tego nie rób, a o drugim kościele zapomnij". Właściwie mogę powiedzieć, że nie udzielił mi żadnej jasnej odpowiedzi. Poza tekstem o laboratorium pamiętam z tej rozmowy jakieś mgliste słowa o tym, że skoro już jestem w KK, to porzucenie go byłoby odwróceniem się od niego, a przecież jestem jego częścią. Jestem też częścią tego drugiego. Nie mówił tego tak wprost, ale mniej więcej tak to zrozumiałam. Wkurzało mnie to. Zawalił mi się mój plan. Ta rozmowa uruchomiła we mnie jakiś niepokój. Po skończeniu tej rozmowy, ten niepokój nie znikał. Dziś wiem, że Bóg po prostu już wlał mi do serca odpowiedź, jednak jeszcze czekał, aż się na nią otworzę i przyjmę ją.
A więc odpowiedź przyszła do mnie w miejscu, gdzie bardzo często człowiek wpada na genialne pomysły - pod prysznicem. Następnego dnia rano, zanim poszłam na poranną modlitwę. I tak naprawdę była prosta. Zrozumiałam, że moja podwójna tożsamość jest po coś. Zrozumiałam, że jestem jedną z tych osób, które mogą na własnej skórze poczuć, jak bardzo samego Boga bolą podziały w chrześcijaństwie. Zrozumiałam, że Bóg mnie rozumie i nie wzywa mnie do porzucenia jednego kościoła i przyjęcia innego. Wzywa mnie do tego, abym była w obu i swoją postawą dawała świadectwo o pojednaniu.
Kiedy tak siedziałam na porannej modlitwie, wsłuchałam się w ten głos i odpowiedziałam: "Dobrze, zrobię to", spłynął na mnie taki wewnętrzny pokój, że aż nie potrafię tego opisać. Fruwałam nad ziemią. Rozwiązanie w prawdzie było o wiele trudniejsze niż to, co wcześniej planowałam zrobić, jednak radość z faktu, że wybrałam głos Boga, a nie swój, sprawiła, że nie dbałam o to, że będzie trudno.
Aż się wierzyć nie chce, że od tamtego dnia minęło już jakieś dziesięć lat, a ja nadal czuję ten zapał, który czułam wtedy, nadal czuję (a dziś tak mocno, że piszę to ze łzami w oczach) ten ból podziałów, kłótni, kto ma rację, patrzenie na innych z wyższością lub litością, nazywanie innych kłamcami, zamykanie się w swoim bezpiecznym środowisku osób, które myślą podobnie jak w kółku wzajemnej adoracji. Kiedy tylko katolik atakuje protestanta, czuję się, jakby atakował mnie (a nazwisko mam protestanckie, więc już nieraz wzięto mnie za luterankę). Kiedy protestant atakuje katolika, też czuję się, jakby atakował mnie.
Mogę nawet podać przykład.
To było na rekolekcjach. Pewien ksiądz znany z tego, że ewangelizuje hippisów, mocno wjechał na protestantów mówiąc, że "co to za wiara bez Maryi". Powiedział o nich kilka zdań w podobnym tonie. Po jego konferencji z drżącym sercem poprosiłam go o rozmowę. Wiedziałam, że nie uda mi się zapanować nad emocjami. Początkowo myślał, że ktoś mi złamał serce i kompletnie się nie spodziewał, że płaczę przez jego słowa. Pamiętam, że powiedziałam mu, że czuję się okropnie z tym, że tak się wypowiada o protestantach, jakby w ogóle nie wierzyli w Boga. OK, nie modlą się za wstawiennictwem Maryi, ale jak można sugerować, że przez to ich wiara nic nie znaczy?
A właśnie, nie ciekawi was, jak nauczycielka religii w szkole podstawowej wytłumaczyła nam powstanie protestantyzmu? Nauczycielka mówiąca do dzieci, które generalnie niewiele kumają ze świata dorosłych, a po 45 minutach polecą bawić się ze swoimi ewangelickimi kolegami? Otóż powiedziała tak (to mogła być najwyżej szósta klasa podstawówki): "Istnieją różne kościoły, niestety. Wiecie, jak to jest, załóżmy, że macie jakąś prośbę do swoich rodziców. Bywa że o jedną rzecz musicie ich prosić bardzo długo. A kiedy byście nagle poprosili o setkę różnych rzeczy jednocześnie, to przecież nie ma szans, że dostalibyście je od razu". Jako dorośli wiemy, że to wytłumaczenie może mieć swoje mankamenty, jednak generalnie przekaz jest w miarę do przyjęcia. To prawda, Luter miał dużo racji. Oraz - to prawda, gdyby miał też więcej pokory, może udałoby się dokonać zmian na lepsze bez tworzenia nowego podziału. Ale to już tylko gdybanie. Jest jak jest i to właśnie z tym "jest jak jest" przyszło mi się zmierzyć.
Wróćmy jednak do tego księdza, który ważył się przy mnie zasugerować, że wiara protestantów jest bez wartości. Nie tylko przyznał przy mnie, że się zagalopował, nawet poruszył ten temat przy całej grupie mówiąc, że nie powinien był tak się wypowiadać.
A teraz w drugą stronę.
To było na jednym z nabożeństw w zborze. Gdzieś w okolicach zakończenia miało miejsce coś na kształt "ogłoszeń duszpasterskich". Pewien pan (nie był pastorem) wyszedł na środek i przeczytał jakieś zaproszenie na spotkanie ze znanym charyzmatykiem ze Stanów, który modli się o uzdrowienie. I teraz uwaga:
- Wyobraźmy sobie, że kiedy do Polski przyjeżdża Papież, gromadzą się miliony ludzi. O ileż więcej powinno się pojawić, kiedy przyjeżdża prawdziwy przedstawiciel Chrystusa.
To było jakby ktoś strzelił mi w twarz. Mogłam w prawdzie po prostu podkulić ogon i już nigdy się tam nie pojawić. Zamiast tego umówiłam się na spotkanie z pastorem i… rozpłakałam się (a jakże!). Powiedziałam mu, że rozumiem i szanuję to, że nie zgadza się z wszystkimi dogmatami KK, jednak sugerowanie, że Papież nie jest przedstawicielem Chrystusa to kolejna cegła do muru, który nas dzieli.
Maleńkim światełkiem nadziei jest dla mnie to, że tak jak wcześniej ksiądz, tak później i pastor przyznał, że takie słowa nie powinny były paść.
Dodam tylko, że okoliczności tak się złożyły, że byłam na tym evencie z uzdrowicielem ze Stanów w Krakowie (tym, którego dotyczyło to feralne ogłoszenie). Facet przywiózł dmuchane balony, na których napisane było jego nazwisko, w swojej konferencji mówił słowa w stylu: "Może mnie nie zrozumiecie, bo nie przeżyliście tego, co ja", gorąco modlił się o uzdrowienie zgromadzonych chorych, po modlitwie z radością zrobił sobie zdjęcia z tymi, którzy wyszli na scenę powiedzieć, że "pierwszy raz od lat nie bolą mnie plecy!" i… nie skierował ani słowa do tych, którzy się modlili o uzdrowienie i go nie doświadczyli. Choćby pan na wózku inwalidzkim siedzący zaraz obok mnie. Jakoś nie wstał z wózka. Trochę mu współczułam, że właściwie odjechał stamtąd bez żadnego słowa otuchy. Taki to był prawdziwy przedstawiciel Chrystusa.
Maleńkie światełko nadziei tym razem jest takie, że nie tylko ja byłam trochę zniesmaczona tym wszystkim.
Mogłabym tu zakończyć mówiąc, że oto jestem, żyję, pozdrawiam, mam się dobrze. Bogu jednak nie wystarczyło. Nie mam pojęcia, czy to On, czy ja, czy może jakoś wspólnie wrzuciliśmy mnie później na Bliski Wschód. A tam podziałów… jeszcze więcej.
Trwa Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan. Sprawdź szczegóły >>
Sylwia Hazboun - arabistka zajmującą się projektami pomocy humanitarnej i rozwojowej na Bliskim Wschodzie. Fascynuje ją Ziemia Święta w każdej postaci - jej historia, mieszkańcy i obecna sytuacja. W wolnych chwilach pisze, śpiewa i stara się spełniać marzenia. Prowadzi bloga dzisiajwbetlejem.pl.
Skomentuj artykuł