Miłość jest swoistym ukierunkowaniem, określonym bodźcem zwróconym w stronę dobra. Może nim być druga osoba albo jakiś ideał, cel uznany za ważny, zdolny przyciągać i rozwijać. Wartość drugiej osoby (ale także mnie osobiście) poznaje się przez to, co ona naprawdę kocha, do czego dąży, czego pragnie, czym karmi się jej nadzieja.
W tej dynamice realizuje się tożsamość osoby. A więc nie w statycznym modelu, ale w konkretnym pędzie życiowym zwróconym w stronę celu, który wychodzi poza nią i w obszarze którego się aktualizuje jej tożsamość. Ważne jest to, aby wiedzieć, że tożsamość kapłana nie jest bynajmniej początkiem drogi, ale jej zwieńczeniem. Aktualizuje się ona w przeróżnych i niezwykle bogatych sposobach wyrażania się moich pragnień, w codziennych wyborach, w moich myślach i postawach, które przyjmuję względem tych i tego, co mnie otacza, w tym, kim jestem i kim będę, objawia się w całej pełni w kontekście celu, który sobie wyznaczyłem. Im wyższy, im szlachetniejszy cel, tym bogatsza tożsamość.
Dojrzewanie do miłości, podobnie jak do wspaniałomyślności, wymaga odpowiedniego czasu, warunków, otoczenia. Człowiekowi, któremu Pan daje dar wiary, którego obdarza konkretnym powołaniem i powołuje do pójścia za sobą, wydaje się początkowo, że sobie nie poradzi, że nie stać go na naśladowanie Boga. Nie chodzi tutaj wyłącznie o powołanie kapłańskie. Odnosi się to do każdego powołania do życia z wiary i według wiary. Każdy, kto słyszy głos Boga, boi się. Ogarnia go zwyczajny, ludzki strach. Potęguje się on proporcjonalnie do niekorzystnych i niesprzyjających warunków zewnętrznych. Boję się stracić to, co już zyskałem, tym bardziej że nie znam i nie jestem do końca pewny tego, co mogę zyskać w zamian. To, co robiłem dotychczas, być może było nawet nieznaczne, prozaiczne, zapewniało mi jednak określony status, miałem jakiś swój "interes". Lecz w chwili, kiedy Bóg zwraca się do mnie i zaprasza mnie do naśladowania Go, kiedy każe mi pójść za sobą bez oglądania się wstecz, boję się utracić to, co wydaje mi się ważne.
Pytam więc, co się stanie ze mną. Czy muszę zrezygnować ze wszystkiego, co jest moje, co mi sprawia przyjemność, co mi się podoba? Czy rzeczywiście muszę "zapomnieć" o sobie? Czas się zmienia, warunki życia się zmieniają, ludzie wokół się zmieniają, a strach pozostaje. Z upływem czasu zaczynają bowiem pojawiać się jeszcze inne pytania. Czy sobie poradzę jako kapłan? Czy będę umiał głosić kazania i czy nadam się do katechezy? Jakiego będę miał proboszcza? Czy będę miał czas na wakacje? A jak będzie z pieniędzmi? Zmieniają się warunki, życie się zmienia, a strach nie odchodzi. Co robić? Kapłan musi nauczyć się żyć z tego rodzaju strachem, lecz go nie dramatyzować, nie tracić ufności, nawet jeżeli wokół niego szaleje burza. Ostrze dramatu znika w wierze, ponieważ im większa wiara, tym mniejszy strach, im silniejsza miłość, tym słabszy lęk i tym większa ufność, że Bóg jakoś zaradzi moim lękom. Tak uczynił w przypadku Jezusa: [Jezus] oddalił się od nich na odległość jakby rzutu kamieniem, upadł na kolana i modlił się tymi słowami: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i umacniał Go. Pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię (Łk 22, 41-44).
Strach obecny jest w życiu kapłana, jak obecny był w życiu Jezusa. Nie można tego ukrywać. Nie można oszukiwać samego siebie, jakby strachu nie było. Nie wolno się łudzić, że się go już przezwyciężyło. On nigdy nie odchodzi bezpowrotnie. Nigdy nie znika, co najwyżej ukrywa się, aby zaatakować, kiedy nadejdzie dogodna pora. Jest niczym lew, o którym pisze św. Piotr, że "ryczący krąży, szukając, kogo pożreć. Mocni w wierze przeciwstawcie się jemu! Wiecie, że te same cierpienia ponoszą wasi bracia na świecie" (1 P 5, 8-9). Trzeba więc nauczyć się żyć w obecności strachu i go zwyciężać.
Czym zwyciężać strach? Z pomocą kogo go zwalczać? Ksiądz Tischner zachęca, aby chronić się przed ślepym strachem, ponieważ łatwo przerodzić się on może w beznadziejność, a wówczas lepsze "jutro" zdaje się już nie istnieć, przyszłość jawi się wyłącznie w ciemnych kolorach, zanika nadzieja na dobro, tak własne, jak cudze. Jakże ważna jest zatem cierpliwość. Kapłan winien się jej uczyć przez całe życie, ponieważ jak mówi św. Paweł: "Jeśli trwamy w cierpliwości, wespół z Nim [Chrystusem] też królować będziemy" (2 Tm 2, 12). Cnota cierpliwości jest wymagająca. Wyrażenie zgody, aby mną kierowała, nie jest bynajmniej łatwe, nie przychodzi bezboleśnie, szczególnie w obecnych czasach, które starają się ograniczyć radykalnie zakres cierpliwości, proponując w zmian szybkie i stanowcze rozwiązania. Zachęca się więc do zrywania męczących związków i szukania nowych partnerów, do odważniejszej zmiany samochodu na szybszy i łatwiejszy w obsłudze, do zakupu nowej kreacji itd. Proponuje się odpowiednie agencje, które oferują jednodniowe kursy pozwalające zrozumieć popełnione błędy, nauczyć się lepiej i prościej "obsługiwać" życie, aby uniknąć rozczarowań, jakie miały miejsce wcześniej. Wszystko chce się mieć szybko i łatwo. Kultura konsumpcyjna uczy, że na nic nie należy czekać, ale wszystko jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy zatem ją wyciągnąć. Cierpliwość odchodzi do lamusa. Zycie jednak uczy, że jest inaczej i że bez cierpliwości nie sposób cokolwiek osiągnąć, a przynajmniej nic wartościowego.
Cierpliwość uczy, że na wszystko przychodzi czas, także na wewnętrzny pokój w chwili niepokoju, na poczucie pewności w chwili zagrożenia, na czas wzrostu wtedy, kiedy przeżywam duchowy zastój. Poznanie Boga od tej strony, poznanie jego cierpliwości względem mnie i tego, co wokół, jest ważnym zadaniem. Wiara daje nadzieję, że to nastąpi, i mówi również, że potrzeba czasu, aby się spełniło to, czego mocno pragnę.
Miłość w myśleniu i w słowie
Wspaniałomyślność obejmuje nie tylko serce, dotyka ona również myślenia, przenosi się na słowo. Kiedy coś takiego ma miejsce, wówczas myślenie kapłana jest ukierunkowane na drugiego, na bliźniego. Poszukuje on z miłością jego dobra, przyjaźni, pomyślności itd. Dba nie tylko o jego właściwy rozwój duchowy, ale zabiega także o dobrą kondycję cielesną, psychiczną, emocjonalną. Nie tylko czyni dobro, ale także myśli dobrze, z miłością o drugim, swoim bliźnim. Jak ważna jest miłość w myśleniu, uczy pedagogika, wie psychologia, uzasadnia filozofia. Wszystko więc, co robię i co planuję uczynić, osadzone jest na miłości, tylko wówczas mogę oczekiwać właściwych owoców. Słusznie więc zwykł powtarzać ks. Konstanty Michalski (|1947), że "trzeba mieć miłość w myśleniu". Ten rodzaj zachowania każe myśleć szeroko bez negatywnego zacieśniania się wyłącznie do słuchania osób dla nas przyjemnych, bez zawężania się do rozmów z przyjaciółmi, bez wchodzenia w relacje wyłącznie z tymi, z którymi wypada, od których oczekuje się jakiejś korzyści. Miłość w myśleniu "pozwala być" drugiemu w jego autentyczności, daje mu możliwość rozwijania się w wolności, odnosi się z należnym szacunkiem do tego, kim jest i co robi. Kapłan broni się przed szukaniem interesu czy określonej korzyści jako skutku swojego posługiwania. Nie szuka gratyfikacji, tym mniej materialnej, ale jego działania wypływają wyłącznie z troski o dobro drugiego. Wszystko zaś dzieje się w klimacie wdzięczności za to, co już uzyskał od Pana i czego Pan jest gotów mu jeszcze udzielić, czym go wzbogacić.
Miłość, z jaką zwracam się do ludzi, miłość, z jaką kapłan, powołany do bycia świadkiem Chrystusa, zwraca się do ludzi, z jaką spotyka ich, z jaką ich słucha, z jaką mówi do nich, nie posiada nic z pragnienia posiadania ich dla siebie. Obce mu jest pragnienie przywłaszczania ich sobie czy dominacji nad nimi. Wszystko natomiast jest w nim miłością, której pragnieniem jest chęć świadczenia pomocy, aby wzrastać, aby drugi stawał się tym, do czego powołał go Pan. Prawdziwa miłość, czyli ten jej rodzaj, który praktykował Bóg, zabiega, aby "przyswoić" sobie drugiego, poznając go, jego pragnienia i problemy, radości czy oczekiwania, ale bynajmniej bez chęci jego "posiadania". Oczywiście, ten, kto kocha, chciałby "posiąść" na własność obiekt swoich pragnień, lecz wie, że posiadanie go bez jednoczesnej gotowości dania mu w zamian samego siebie podważa prawdziwą miłość, "unicestwia" ją. Ta bowiem pragnie istnienia tego, którego kocha, i to jest początkową wartością miłości. Następnie chce ona, aby ukazała się jego pełna doskonałość, to znaczy aby urzeczywistniło się w nim to, co jest w nim najcenniejszego, najpiękniejszego. Usilnie więc zabiega o to słowem, czynem, myślą.
Prawdziwa miłość wraża się w subtelności języka, w pięknych słowach, których kapłan używa, w pięknym sposobie, w jakim zwraca się do rozmówcy, we właściwej postawie słuchania. Jego język jest "na chwałę" Boga, przede wszystkim kiedy przepowiada. Jest to język wspaniałomyślny, bogaty w słowa otuchy, nadziei, solidarności, współczucia. Język intymnego dialogu z tymi, którzy podobnie jak on są w drodze na spotkanie z Panem. Kiedy kapłan czyni coś wyłącznie "na chwałę Pana", kiedy jego język jest "na chwałę" Pana, staje się wówczas niczym artysta zatopiony w harmonii tonów. Staje się muzyką. Zanurzony w Bożym pięknie sam przemienia się w piękno, którego urok roztacza wokół siebie, napełniając nim innych. Jest czymś bardzo ważnym, aby używał języka miłości w rozmowie z każdym człowiekiem, którego spotyka, z jego historią i problemami. Czy jest to łatwe? Czy ma to miejsce? Powinno, ale... Dzisiaj ludziom trudno przychodzi komunikowanie się ze sobą językiem miłości, dlatego tym bardziej winien starać się to czynić kapłan. Robi to sam, prosi o to Pana, aby jego język był językiem miłości - w słowie i w czynach, aby pięknie myślał o innych, aby jego pragnienia o innych również były piękne. Kapłan uczy się, jak jednoczyć się z każdym człowiekiem, aby móc właściwie przekazać mu smak tej miłości, jaką Bóg ma względem swoich stworzeń.
Więcej w książce: Znalazłem perłę
Skomentuj artykuł