Razem z Jezusem zostałem przybity do krzyża

(fot. Christopher Chan/flickr.com)

Tylko grzesznicy umierają na krzyżu, bo śmierć taka jest karą za grzechy. Od tej reguły nie ma wyjątków — także Chrystus, choć grzechu nie popełnił (1 P 2, 22), aby jednak zagłębić się w tajemnicę nieprawości i zostać przybitym, wpierw musiał zostać uznany za grzesznika. Jak do tego mogło dojść? Św. Paweł wyjaśnia to za pomocą stwierdzenia z pogranicza mistyki: On to dla nas grzechem uczynił tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą (2 Kor 5, 21). Tak to wygląda z perspektywy nieba.

Istnieje jednak i inne, bynajmniej niemistyczne wytłumaczenie. Patrząc z perspektywy podburzonych tłumów (a jak mówi Izajasz, myśli ludzkie tak różne są od Bożych, por. 55, 8), Chrystus był grzesznikiem, występującym nie tylko i nie tak bardzo przeciwko przykazaniom Bożym, choć oficjalnie zarzucano mu bluźnierstwo (por. Mt 26, 65), co raczej przeciw narodowi wybranemu. W ich oczach zatem miał na sumieniu poważne grzechy „społeczne”: podburzał lud, prorokował nieszczęście, prowokował rzymską interwencję i być może pacyfikację narodu. Proces Jezusa był nielogiczny, nie doprowadził do zgodnego z prawem udowodnienia winy, bo pomimo zarzutów dotyczących natury społecznej, w końcu arcykapłan musiał odwołać się do przestępstw popełnionych na płaszczyźnie religijnej, co i tak nie przeszkodziło, aby przy zatwierdzeniu wyroku u Piłata powrócić jednak do grzechów „społecznych”. Nie ulega jednak wątpliwości, że wielu z obecnych w tym czasie w Jerozolimie, nawet jeśli dostrzegało w tym pewną niekonsekwencję, to i tak przypisywało ją nie rzeczywistej niewinności oskarżonego, ale temu, iż proces prowadzony był w pośpiechu. Tak czy inaczej dziś, gdy wszystko już się dokonało i znajdujemy się w tej komfortowej sytuacji, która pozwala spojrzeć na wszystko „chłodnym okiem”, widzimy, że Chrystus rzeczywiście stał się grzesznikiem w oczach ludzi, a grzechem w oczach Boga i jako tragarz tego, co ponad ludzkie siły, poniósł nasze grzechy na drzewo (1 P 2, 24).

Grzech przybija nas do krzyża

Jednym z polskich pisarzy, który nie obawiał się sięgnąć po trudne, duchowe tematy i rozwinąć je w formie dramatycznej, był Karol Hubert Rostworowski (1877-1938). U schyłku Młodej Polski i w okresie dwudziestolecia uważany za czołową postać dramatopisarstwa, przez współczesnych traktowany był jako największy talent po Wyspiańskim. Wśród jego licznych dzieł znajduje się Judasz z Kariothu (1912), dramat psychologiczny, którego akcja rozgrywa się w ciągu kilku dni dla chrześcijaństwa najważniejszych – w dniach śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Jest to dramat niezwykły, opowiadający o zmaganiach dusz ludzkich z najbardziej niepojętą z tajemnic, jaką jest śmierć Boga, który, choć umęczony, patrzy „miłosnymi oczami” na wszystkich, którzy w tej tajemnicy zagubili się lub jej nie zrozumieli.

Centralną postacią dramatu, zgodnie z tytułem, jaki dał mu autor, jest Judasz Iskariota. Wprawdzie brak jest dokładnego opisu jego powołania, można jednak przypuszczać, że początkowo musiał być człowiekiem godnym zaufania, gdyż zlecono mu więcej niż innym apostołom: dbać o to, co ziemskie, jednocześnie nie zaniedbując tego, co pochodzi z nieba. Rostworowski przedstawia Judasza jako drobnego kupca, cieszącego się szacunkiem i zaufaniem w swym środowisku. Towar u niego nabyty był dobrej jakości, on sam zaś nie oszukiwał ludzi. Nadszedł jednak taki dzień, kiedy wszystko uległo radykalnej zmianie. Judasz, który pewnie jak pozostali usłyszał wezwanie: „Pójdź za mną”, nie dał się długo prosić – porzucił handel i ruszył za Jezusem.

Nie znane są bliżej ani dzieje tej fascynacji Mistrzem, ani też droga duchowego wzrostu, a potem upadku dwunastego Apostoła. W dramacie widzimy go wchodzącego na scenę wtedy, kiedy wszystko już się zdecydowało, a grzech, choć jeszcze nie doczekał się swego finału (Chrystus nie został jeszcze wydany i zabity), już w jego duszy stał się ciałem i zaczął zbierać swe owoce. W Judaszu nie pozostało już nic z wybrańca, nic z Apostoła, teraz jest zwykłym grzesznikiem, który zanim fizycznie przybił do krzyża swego Zbawiciela, sam na tym krzyżu musiał doświadczyć trwogi konania.

Konanie grzesznika w pełni świadomego ogromu zła, które dokonało się przez jego ręce, jest jego osobistą agonią, ostatnim wysiłkiem życia, które wcale nie chce zgasnąć, choć z drugiej strony przecież dobrze wie, że już zostało skazane na śmierć. Ten, kto zdaje sobie sprawę, że doprowadził do sytuacji bez wyjścia, ostatnim wysiłkiem pognębionej woli chciałby z jednej strony odwrócić bieg wydarzeń, a z drugiej w poczuciu własnej bezsiły – przyspieszyć śmierć:

Czasem „umarły” na śmierć czeka,

jeśli z kielicha śmierci żywot pił (II, 440-441).

Umieranie grzesznika w ofierze za swe własne grzechy, można powiedzieć: pokuta, zanim jeszcze nastąpiło nawrócenie, to nic innego, jak nieustanne samobójcze rozterki: ze strachu przed śmiercią żebrać niebo o litość, o cud, o to, aby zatrzymał się czas:

Nam, co się gubim,

czasem potrzeba też spowiedzi (I, 503-504),

czy niecierpliwie wołać i czekać, kiedyż w końcu połamią mu golenie?

Czekając tak na niechybną śmierć, grzesznik szamoce się, jakby skrępowany i zamknięty został w klatce. Czuje się boleśnie oszukanym, lecz nie widzi wyraźnie, kto jest winny zaistniałej sytuacji, dlatego mimo jej powagi i eskalacji zła, wciąż jeszcze wcale nie bierze pod uwagę możliwości nawrócenia. Syn marnotrawny w momencie, gdy po raz pierwszy zdał sobie sprawę z własnej pomyłki, gdy na własnej skórze boleśnie odczuł skutki swego pierwszego grzechu, wcale nie dopuszczał jeszcze myśli o nawróceniu. W swej pysze podjął decyzję, że pójdzie na pole pasać świnie (co za upodlenie dla Izraelity!). Decyzja ta, która jemu samemu wydawała się posunięciem najlepszym z możliwych, w rzeczywistości była rozwiązaniem doraźnym, nie doprowadziła do szczęśliwego zakończenia zaistniałej sytuacji, a jedynie odsunęła na jakiś czas grozę odarcia z wszelkich złudzeń, czyli śmierci dla nieuporządkowanej miłości własnej. Ale faktem też jest, że odsuwając tę grozę na „jakiś czas”, tak naprawdę jednak przedłużał on agonię, bo to właśnie w tym momencie, gdy człowiek wyraźnie zobaczył już swój błąd, lecz nie podjął jeszcze wysiłku nawrócenia, właśnie w tym momencie grzesznik jeszcze jednym gwoździem mocniej przybił samego siebie do własnego krzyża.

 

Tak ma się rzecz w przypadku opisanym przez Karola Huberta Rostworowskiego – przy pełnej świadomości popełnionego błędu, a jednocześnie przy braku żalu, jedyne, co spontanicznie przychodzi do głowy Judaszowi - grzesznikowi, to bluźnierstwo, które wcale nie jest wyrazem bezsiły zagubionego człowieka, lecz najskuteczniejszym, samobójczym gestem, wykonanym w tym celu, aby zmusić Bożą sprawiedliwość do działania, aby rozgniewać niebiosa:

Ja sobie z życia nic nie robię!

Ja żyję w nędzy i żałobie!

Jam trup! Niech kraczą nad umarłym! (I, 465-469).

W ten sposób śmierć z demona karzącego i upokarzającego człowieka przekształca się w wybawicielkę.

Każdy grzesznik niesie własny krzyż

Każdy grzech rodzi się z bezmyślności. Kiedy człowiek zrezygnuje z otrzymanych przez Boga darów rozeznawania dobra i zła oraz daru perspektywicznego myślenia, dzięki któremu jest w stanie przynajmniej w przybliżeniu przewidzieć owoce własnych decyzji, kiedy człowiek sam nie myśląc, błędnie dobierze sobie doradcę i pójdzie za jego głosem, wtedy właśnie mamy do czynienia z początkiem grzechu. Na trwałe wpisuje się on w historię człowieka wówczas, gdy ten przyjmuje logikę myślenia swego doradcy i wręcz staje się jego sługą. Św. Ignacy Loyola w Ćwiczeniach duchownych wskazał, iż możemy dokonać wyboru między dwoma doradcami: aniołem światła i aniołem ciemności. Logika postępowania tego pierwszego polega na tym, że rezygnuje on ze swej własnej chwały, czyli nagrody za trafnie przeprowadzone doradztwo, a cały poświęca się dobru człowieka. Innymi słowy ułatwia dokonanie właściwego wyboru, zawsze jednak motywuje do myślenia. Zły duch natomiast myśli za człowieka, od niego wymagając wyłącznie posłuszeństwa. Czasami w pierwszej fazie tej „przyjaźni” tak podsuwa swe myśli, aby człowiekowi wydawało się, że to on sam na nie wpadł, ale w każdym przypadku jest wyłącznie kwestią czasu, gdy w końcu doprowadzi swego „klienta” do stanu bezmyślności.

Bezmyślność grzeszenia, nieświadomość własnego życia duchowego i brak pracy nad sobą w pewnym momencie uświadamiają grzesznikowi jego wewnętrzną pustkę. Jednym z większych okrucieństw złego ducha, jakich ten dopuszcza się na grzeszniku, jest nie tylko samo doprowadzenie do popełnienia takiego czy innego czynu, myśli lub zaniedbania, lecz następujące zaraz po tym uświadomienie mu, że jest nikim. Wtedy właśnie następuje czas pustki i rozpacz duchowego opuszczenia. Niewiele wówczas człowiekowi pozostaje. Pozostają wtedy wspomnienia:

Jam... w Galilei... sklepik miał...

otwarty... ledwie... do wieczora... (IV, 491-492).

Ten dwuwiersz powtarza Judasz jak refren. Jest to wspomnienie szczęśliwych czasów, tym piękniejszych, że bezpowrotnie utraconych. Powrót do przeszłości to dla grzesznika jedyna chwila pozornego wytchnienia. Lecz ze wspomnień, połączonych ze świadomością nieszczęścia obecnej chwili, w sercu grzesznika automatycznie kiełkuje zazdrość: „Dlaczego ja, Panie? Dlaczego nie ktoś inny?”. Zarówno jednak ze wspomnień, jak i z tej absurdalnej zazdrości automatycznie rodzi się złość, o tyle beznadziejna, że nie mająca konkretnego adresata, a więc z konieczności zwracająca się ostatecznie ku samej sobie. To tak samo, jak w przypadku ducha nieczystego, który wyrzucony ze swego mieszkania błąka się w samotności, lecz w niczym nie znajdując oparcia, wraca tam, skąd go wyproszono i wówczas wprowadza zamęt siedmiokrotnie większy niż wcześniej (por. Łk 11, 24-26). Z taką właśnie beznadziejną zazdrością i złością Judasz mówi do Jana:

W tobie nie ma pychy!

A jam jest lichy! Ja przeklęty!

[...] A we mnie siedzi...

[...] Szatański taniec.

O! Przyłóż rękę. Czujesz? Puka.

Stuka. Uderza w kości rogiem.

A wiesz ty, czemu? Drogi szuka,

bo wciąż wojować musi z Bogiem.

I wyjść nie może. Bóg go spiął

żyłami memi, kośćmi memi (I, 514-524).

Cierpienie Judasza-grzesznika pozbawione jest sensu. Nie jest to krzyż Chrystusa, nie ma w tym nic z mistyki, nic z upodobnienia się do Zbawiciela. Pustka bez Boga powoduje czarną rozpacz. A wtedy, gdy już przekroczy się bramę tych piekieł, wszystko wydaje się pozbawione sensu, wszystko wydaje się złym snem, a sam grzesznik zaczyna wstydzić się nawet tej nadziei, która kiedyś była jego powszednim chlebem i która popchnęła go do radykalnej nieraz zmiany swego życia. W tym stanie Judasz staje się rzecznikiem wszystkich, którzy rozczarowali się Jezusem:

I co? Ludziskom brakło tchu,

tak się kwapili starzy, młodzi,

każdy ciekawy, „czym wygodzi”,

każdy ciekawy, „co się stanie”,

a co się stało?! Nic! Kazanie! (I, 62-66).

Krzyż cudzych grzechów

Oprócz Judasza oraz apostołów Rostworowski wprowadza na scenę swego dramatu postacie kobiet, wśród których znaduje się Maria Magdalena oraz nie znana z opowieści ewangelicznych Rachela, żona Judasza. Ta ostatnia jest niejako lustrzanym odbiciem charakteru swego męża. Zafascynowana Chrystusem, cierpi z tego powodu, że w godzinie wydania Jezusa na śmierć jej serce zostało rozdarte pomiędzy dwie miłości: do męża i do Mistrza. O ostatnim mówi zawsze z uwielbieniem, do pierwszego zaś, nawet gdy zwraca się z wyrzutem, to i tak czyni to z miłością:

On mi i własną śmierć przebaczy,

lecz tobie, Juda, tobie biada (I, 245-246).

 

Rachela jest uosobieniem zdrowego rozsądku wiary chrześcijańskiej. Tym, co krańcowo różni ją od męża, jest fakt, że świadomość ludzkiej słabości na płaszczyźnie logicznej i w porządku temporalnym łączy ze świadomością Bożego miłosierdzia. Ona sama, jak w wyżej przytoczonych wersetach, bierze na siebie część odpowiedzialności za śmierć Chrystusa, lecz wierzy też w Jego przebaczenie. Jest ponadto żywym przykładem praktycznego zastosowania schematu modlitwy starotestamentowej (zresztą każdej doskonałej modlitwy), która rozpoczyna się od wspomnienia wielkich dzieł Boga, dokonanych w dziejach narodu i każdego człowieka. Zgodnie z tym schematem postępuje, gdy w pewnym miejscu prosi Judasza:

Juda!... Juda!...

A przecie było wiele luda...

A przecie były też i cuda... (I, 459-461).

On jednak w tym samym czasie krzyczy:

Ja sobie drwię! (I, 461).

Rachela w swojej wierze tłamszonej przez brak wiary człowieka, którego ukochała, jest bezbronna i cierpi, także ona niesie własny krzyż, co więcej, jest to krzyż, na który podobnie jak Chrystus, niesprawiedliwie została skazana.

Judasz zaś, zgodnie z tym, co zostało powiedziane wcześniej, nie popełnił wyłącznie jednego grzechu, jakim była zdrada Jezusa, lecz zbudował w sobie trwałe struktury, które zmieniły sposób jego postępowania i które narzuciły mu odmienną od Bożej logikę myślenia. Rachela pozostała wierna swej własnej logice, a zatem grzech ich poróżnił, podzielił do tego stopnia, że stali się sobie obcy. A ponieważ łączyła ich wspólna historia, wspomnienie szczęśliwych czasów, gdy:

Jam... w Galilei... sklepik miał...

otwarty... ledwie... do wieczora... (IV, 491-492),

dlatego ich ból stał się tym bardziej nieznośny, a krzyż tym bardziej ciężki.

Nieco inaczej dźwiganie własnego krzyża przeżywa Maria Magdalenia, postać ważna zarówno w opowiadaniach ewangelicznych, jak i w dramacie Rostworowskiego. Jej miłość do Mesjasza, tak mocna, że z manowców życia religijnego przywiodła ją aż pod sam krzyż, była tak autentyczna i potężna, że przezwyciężyła nawet największego wroga natury ludzkiej, jakim jest strach. Wydanie na śmierć Chrystusa było dla niej wyzwaniem do tego, aby także w tej trudnej chwili stanąć u Jego boku. Obecność na drodze krzyżowej była dla niej czymś tak samo naturalnym, jak obecność na uczcie z Jezusem lub jak słuchanie Go wtedy, gdy nauczał tłumy. Każda okazja była dla niej sposobnością kontemplacji życia Boga. Dokładnie do takiej postawy namawiał później św. Ignacy Loyola, gdy odprawiającemu Ćwiczenia duchowne nakazał rozważyć, że słuszną jest rzeczą, aby ten, kto decyduje się służyć Królowi wiecznemu, wraz z Nim powinien się trudzić oraz postępować za Nim zarówno w cierpieniu, jak i w chwale (por. ĆD, 95). Otóż Maria Magdalena, przez swoje zjednoczenie z Chrystusem, potrafiła nieść krzyż z miłością zarówno do Jezusa, który cierpiał, jak i do Judasza, który to cierpienie sprowokował, a zatem który także i ją samą przybił do krzyża. Ta jej niezwykła postawa wyraźnie uwidacznia się w rozmowie z Rachelą, w której zwraca się do wszystkich „sprawiedliwych”, a mówiąc językiem ewangelicznym, do tych, którzy „nie potrzebują nawrócenia”:

Nieczystym duchem nawiedzony

Hej!... czy wy wiecie, jak się łamie?

Hej!... czy wy znacie gorycz łez,

gdy próżno szuka myśl obrony,

gdy ani klątwa, ani modły,

co przódy wiarę k’niebu wiodły,

nie starczą, by położyć kres

i zetrzeć z czoła grzeszne znamię? (III, 205-212).

Ból Marii Magdaleny, tak jak przedstawił go Rostworowski, był zarówno uczestnictwem w misterium Chrystusa, jak i ofiarą poniesioną za grzechy cudze. Tak samo dzieje się wtedy, gdy człowiek poruszony do głębi grzechami bliskich i przyjaciół, nie opuszcza ich w nieszczęściu, choćby było ono tak bardzo pozbawione sensu, jak grzech Judasza.

Oto kilka przykładów studium ludzkiego cierpienia, bezpośrednio lub pośrednio rodzącego się z winy pozbawionej woli nawrócenia, które w Judaszu z Kariothu przedstawił Karol Hubert Rostworowski. O ile grzesznik musi konać sam, o ile umrzeć musi w samotności (będąc świadkiem apogeum zła, jakie dokonało się za jego sprawą), o tyle uleczenie, zmartwychwstanie musi być dla niego zmartwychwstaniem Chrystusa. Wszelkie próby pominięcia tej drogi pogłębiają tylko poczucie osamotnienia i rozpacz. Nie pomogą wtedy złość ani wspomnienia, bo nie przynoszą one ulgi, lecz jeszcze bardziej pogłębiają cierpienie. A to, jeśli przeżywane jest bez Chrystusa, nie ma w sobie nic z ofiary ani też nic z oczyszczenia. Jest zwykłym zstąpieniem do piekieł bez nadziei, że kiedykolwiek zabłyśnie słońce. Tymczasem:

Człowiecze serce któż rozsądzi?

Mało złych, wiele nieszczęśliwych (III, 197-198)

– mówi Maria Magdalena. Istotnie, grzech nie przesądza wcale o złości człowieka, lecz wpycha go w otchłań nieszczęścia. Wszystkim cierpiącym: grzesznikom i tym, którzy dla innych lub z powodu innych „stali się grzechem”, pozostaje nadzieja w słowach Piotra:

Panu z grzesznikiem się nie dłuży.

[...] Byle przed nocą był w winnicy,

[...] dostanie swą zapłatę (III, 405. 408-409).

Z pewnością tak się stanie, lecz pod warunkiem, że grzesznik razem z Chrystusem zostanie przybity do krzyża (por. Ga 2, 19), lecz jeśli na tym drzewie zawiśnie bez Chrystusa, jeśli zawiśnie na nim sam, to... Co się wtedy stanie, nie mnie sądzić.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Razem z Jezusem zostałem przybity do krzyża
Komentarze (5)
T
teczar
28 lutego 2010, 17:51
 "Tylko grzesznicy umierają na krzyżu, bo śmierć taka jest karą za grzechy". Czy każde cierpienie jest bezpośrednią karą za grzechy? Dziwnie i na pewno niezgodnie z teologią cierpienia brzmi to zdanie. To pierwsze zdanie zniechęca do czytania. Takich rzeczy nie pisze się dla ludzi, którzy mogą mieć spaczone pojęcie o "karze za grzechy" i "sprawiedliwości Bożej". A przecież artykuł wart przeczytania. Lecz taka "teologia krzyża" wymaga mądrego teologicznego komentarza, np. konfrontacji z książką Bergera "Po co Jezus umarł na krzyżu?".
G
gość
27 lutego 2010, 19:35
A co z tymi którzy nie zgrzeszyli a umierają w męczarniach. A co z wielkimi grzesznikami, którzy popełnili niewyobrażalne grzechy, na przykład będąc kapłanami gwałcili dzieci. Jakoś nie widać, żeby umierali na krzyżach ani żeby w ogóle nieśli jakiś krzyż. Skąd o tym wiesz? Jak zaglądnąłeś do ich serca? A może "jeszcze trzymają fason" - jak mówił Ojciec Ziółek w rekolekcjach - a w środku całe morze nieszczęścia? Jeśli przeżywane z Chrystusem - jest nadzieja. Jeśli nie... nie nam sądzić... Kto jest bez grzechu, niech rzuci kamień. Tak ciężkich grzechów nie mam na sumieniu. A morze nieszczęścia jest raczej w sercach tych pokrzywdzonych.
R
Ryba
26 lutego 2010, 22:16
A co z tymi którzy nie zgrzeszyli a umierają w męczarniach. A co z wielkimi grzesznikami, którzy popełnili niewyobrażalne grzechy, na przykład będąc kapłanami gwałcili dzieci. Jakoś nie widać, żeby umierali na krzyżach ani żeby w ogóle nieśli jakiś krzyż. Skąd o tym wiesz? Jak zaglądnąłeś do ich serca? A może "jeszcze trzymają fason" - jak mówił Ojciec Ziółek w rekolekcjach - a w środku całe morze nieszczęścia? Jeśli przeżywane z Chrystusem - jest nadzieja. Jeśli nie... nie nam sądzić...
G
gość
26 lutego 2010, 19:53
A co z tymi którzy nie zgrzeszyli a umierają w męczarniach. A co z wielkimi grzesznikami, którzy popełnili niewyobrażalne grzechy, na przykład będąc kapłanami gwałcili dzieci. Jakoś nie widać, żeby umierali na krzyżach ani żeby w ogóle nieśli jakiś krzyż.
Grażyna Urbaniak
26 lutego 2010, 15:46
Zwykle nie mam czasu na takie trzystronicowe artykuły, ale tutaj każdy akapit czytałam z zapartym tchem po dwa razy, karmiąc się chlebem prawdy o meandrach ludzkiej duszy Najlepszy artykuł jaki dotąd czytałam na Deonie. Ojcze Jakubie, mam nadzieję, że będą następne.