Coaching na pierwszy rzut oka nie ma wiele wspólnego z chrześcijaństwem. Walka o sukces i spełnienie, skupienie na sobie, świadomość własnej wartości budowana na poczuciu sprawczości i tego, co mogę posiadać… to rzeczy sprzeczne z tym, co głosił Jezus.
Niektóre z tych mechanizmów przeniknęły jednak do Kościoła i zadomowiły się w nim pod postacią "ewangelii sukcesu", czyniącej z Boga dobrego wujka, któremu zależy głównie na rozdawaniu prezentów i podwyższaniu standardu naszego ziemskiego życia. Boga, który ma wspomagać nasz konsumpcjonizm i wypełniać egzystencjalne tęsknoty. Biblia jednak nie pachnie sukcesem. Nie dlatego, że brakuje w niej odpowiednio motywujących wersetów i obietnic zwycięstwa - Psalmy i księgi prorockie są ich pełne. Boże obietnice są pewne jak żadne inne. Sukces nie jest jednak miarą biblijną. Jezus przyszedł między innymi po to, żeby Nowym Testamentem wywrócić nam podobne myślenie o Bogu. Na każdym kroku zachęca nas do rezygnacji z siebie, z planów; do zyskiwania gorzkiej samoświadomości i dostrzegania cudzej perspektywy, zamiast skupiania się na wewnętrznych przeżyciach. Wszystkie nasze miary sprowadził do tego, że zwycięstwo chrześcijanina jest tylko w Bogu, niezależne od zewnętrznych okoliczności.
Zacząłem od omówienia pewnych wypaczeń, ale coaching sam w sobie nie jest zły i ma w tradycji Kościoła piękny odpowiednik, jakim jest kierownictwo duchowe. Drogą tą podążało wielu świętych, którzy odnaleźli na niej Boga i swoje nawrócenie. Tego typu prowadzenie nie jest niczym nowym. Różne kultury wypracowywały swoje największe "osiągnięcia" właśnie z pomocą mentoringu, a dzisiejszy coaching jest trochę spadkobiercą relacji mistrz - uczeń. Kierownictwo duchowe, rekolekcje ignacjańskie, Ojcowie Pustyni, posty, duchowość - to tylko wierzchołek duchowego doradztwa, z jakiego od wieków słynęło chrześcijaństwo. W naszą naturę wpisany jest głód poznania: Boga, świata i siebie. Wiele jednak zależy od tego, na jakiego mistrza trafimy, kogo poprosimy o dobrą radę.
Dobry nauczyciel budzi w tobie dobro
Najlepszym przykładem do zobrazowania tego jest bł. Bartłomiej Longo (1841-1926) - były satanista, którego św. Jan Paweł II wyniósł na ołtarze. Bartłomiej pochodził z bardzo ubogiej rodziny. Po ukończeniu szkoły średniej dostał się na Uniwersytet w Neapolu. Skromne warunki życia doprowadziły go do choroby. Wtedy prawdopodobnie zaczął się interesować alternatywnymi metodami leczenia. Przenosząc się do Neapolu, trafił do zlaicyzowanego środowiska, zaczął występować przeciwko Kościołowi, stał się antyklerykałem i ostatecznie trafił do grupy praktykującej seanse spirytystyczne. Bartłomiej twierdził nawet, że objawia mu się szatan pod postacią św. Michała. Z obojętności religijnej przeszedł do nienawiści. Przyjął bluźniercze "święcenia kapłańskie" jako kapłan świątyni szatana.
W tym czasie o ratunek dla przyjaciela zabiegał prof. Vincenzo Pepe. Był on głęboko wierzącym człowiekiem. Ich drogi skrzyżowały się kiedyś na uniwersytecie. Powoli przekonywał Bartłomieja, że podąża w stronę nicości. To on poznał go z pewnym dominikaninem, a ten zaimponował mu wielką wiedzą, zdolnością wnikliwej analizy i argumentacją. Cierpliwie rozwiewał wątpliwości zagubionego ekssatanisty. Dzięki niemu przyszły błogosławiony zaczął wracać do praktykowania chrześcijaństwa. Jeden z redemptorystów przepowiedział Bartłomiejowi wkrótce na modlitwie: "Pan zażąda od ciebie wielkich rzeczy, bo jesteś przeznaczony do wielkiego zadania", a ten w odpowiedzi złożył Bogu ślub czystości. Longo został tercjarzem dominikańskim i zaangażował się w szerzenie modlitwy różańcowej.
Kilka lat później został mianowany administratorem w Pompejach. Pewna szlachcianka, będąc pod wrażeniem jego głoszenia, oddała mu w opiekę swoją posiadłość i stary obraz. Na miejscu Bartłomiej Longo przekonał się, jak zaniedbanym duszpastersko miejscem były wówczas Pompeje. Zaczął więc ewangelizować i uczyć mieszkańców katechizmu. To tam odnowił zniszczony obraz Matki Bożej Różańcowej ze św. Dominikiem, przed którym wkrótce zaczęły dziać się cuda. Bartłomiej do końca życia popularyzował modlitwę różańcową i wydawał liczne pisma. Sam był nazywany "Bratem Różańcem" lub "Kawalerem Maryi". Spopularyzował nowennę pompejańską, której działanie do dziś jest uznawane za cudowne, a jej popularność wśród wiernych nie słabnie.
Bartłomiej od dziecka miał ogromne pragnienie poznania świata, określenia granic własnych możliwości i dotarcia do "wyższej przyczyny", która stoi za stworzeniem. Musiał się jednak zmierzyć z wieloma przeciwnościami, wśród których była bieda, słabe zdrowie i brak szlacheckiego pochodzenia. To samo pragnienie popchnęło go najpierw w objęcia okultyzmu, a później w ramiona Boga. Na swojej drodze spotkał dwóch całkowicie różnych mistrzów, jednym z nich był człowiek, który pokazał mu świat mrocznych rytuałów; a drugim skromny dominikanin. Pierwszy ofiarował mu świat bez nadziei, pełen brutalności i nienawiści; drugi z cierpliwością i pokojem uczył go kochać i być kochanym. Kościół szatana łudził Bartłomieja swoją (prze)mocą, a Kościół Jezusa ofiarowywał mu prawdziwe zbawienie i przebaczenie. Gdyby nie ludzie, którzy mieli odwagę powiedzieć Bartłomiejowi: "rozumiemy twój ból i tęsknotę, ale szukasz nie tam, gdzie powinieneś", mielibyśmy kolejnego (samo)potępionego, a mamy błogosławionego.
Podobnie jest z nami. Mamy wielkie pragnienie, ale szukamy w nieodpowiednich miejscach. Bóg jest przygotowany na okoliczność naszych złych wyborów i ich skutków; inspiruje ludzi, by nas spotykali i stawali się drogowskazami. Nie dojdzie do tego jednak bez naszej zgody. Tak wiele zależy od nauczyciela, którego sobie wybierzemy. To samo pragnienie można było nakarmić i zaspokoić na dwa różne sposoby. Dobry kierownik duchowy, który wskazuje na Boga, a nie na siebie, to prawdziwy skarb.
Prekursor chrześcijańskiego coachingu
Myśląc o chrześcijańskim coachingu, nie sposób pominąć św. Ignacego Loyolę, który był prekursorem tej metody. Swoje doświadczenie opisał w Ćwiczeniach duchowych, które od wieków kształtują kolejne pokolenia wiernych… i nie tylko. Święty Ignacy jest bowiem postacią dobrze znaną choćby w świecie biznesu. Ignacy Loyola doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że pewne wartości są uniwersalne. Dlatego stał się dziś postacią witaną z otwartymi ramionami również poza Kościołem.
Dwie drogi, które były doświadczeniem bł. Bartłomieja Longo, Ignacy poznał i opisał już wcześniej. Pociągały go odmienne rzeczywistości i sporo czasu zajęło mu odkrycie, którą drogą pójść. Pragnienie sławy, rycerski etos i bohaterstwo ścierały się z pragnieniem pokory, oddania się Bogu i służby Kościołowi w ludziach. Ignacy karmił się różnymi tekstami i powieściami. Zauważył, że te rycerskie, choć rozpalają jego wyobraźnię, pozostawiają go z ogromną pustką. Lektura dzieł duchowych pozostawiała go natomiast jeszcze przez długi czas nasyconego i ubogaconego. Tak w wielkim skrócie można opisać jego pierwsze doświadczenia na drodze do odkrycia metody "rozeznawania duchów".
Ignacjański rachunek sumienia, stworzony na podstawie metody rozeznawania i medytacji, do dziś cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem i jest praktykowany przez wiernych na całym świecie, nie tylko wychowanków jezuickich szkół i wspólnot. Posługuje się nim papież Franciszek, który sam wielokrotnie przeszedł przez Ćwiczenia duchowe. Są one stałym elementem formacji w zakonie. To dzięki duchowej szkole św. Ignacego do słownika Kościoła powszechnego weszły takie słowa jak rozeznanie i uważność. Widać to szczególnie w pontyfikacie papieża Franciszka.
Nie ma mistrza bez ucznia i ucznia bez mistrza
Dobrą zasadą jakiegokolwiek mentoringu jest zachowanie dystansu. Bardzo łatwo przekroczyć pewną granicę, za którą czeka nas życie nie swoim życiem i manipulacja. Odwieczny problem doradców: poradzić czy zaradzić? Świecki coaching wydaje się uzależniony bardziej od efektów. W końcu stał się produktem, za który ludzie płacą. W kierownictwie duchowym czy szerzej w "chrześcijańskim coachingu" ważniejsza jest droga. Uznajemy, że to Duch Święty jest tym, który prowadzi nie tylko mnie, ale również mojego kierownika. Idziemy razem, a jedyne, co mamy, to zaufanie do Niego. Bóg wsłuchuje się w nasze pragnienia, ma na względzie nasze plany i marzenia, ale przede wszystkim nasze zbawienie. Konfrontuje nas z nimi, żebyśmy potrafili też rezygnować z tego, co nie przyniesie nam pożytku duchowego. Krótko mówiąc, nie możemy być niczego pewni prócz Boga - jest dobry, czuły, zależy Mu na nas. Z Nim na pewno czeka nas życie.
Chrześcijański coach powinien być narzędziem łaski, które czerpie z daru dobrej rady. To Duch Święty uzdalnia nas do tego, byśmy potrafili pomóc strapionym i zagubionym. Poradzić czy zaradzić? Nie ma jasnej odpowiedzi. Czasem trzeba umieć stanąć z boku i jedynie pokazać dostępne drogi wyboru - nie podejmować za kogoś decyzji. Czasem milczenie może być najlepszą nauką. Ale są też sytuacje, w których ktoś idzie na pewną śmierć i wtedy trzeba mieć odwagę wejść między niego a ogień. Słuchanie Ducha pomaga nam wybrać najlepszą formę pomocy.
Nie ma mistrza bez ucznia i odwrotnie. Wzajemnie się od siebie uczymy. Historia wielu świętych to opowieść o wspólnej drodze. W Kościele żadne dary i charyzmaty nie są przypadkowe ani dane dla nas samych. Wypełniamy je w służbie drugiemu człowiekowi. Pełna miłości relacja Jezusa i św. Jana; św. Piotra i Marka Ewangelisty; Maryja i Maria Magdalena; św. Ignacy i św. Piotra Faber - jeden z jego pierwszych uczniów i współbraci; św. Albert i św. Tomasz z Akwinu; oni wszyscy doświadczyli właśnie takiego prowadzenia.
W kierownictwie duchowym chodzi o coś więcej niż o poznanie siebie i bycie najlepszą wersją nas samych. Jest tu również wiele cierpienia, wspólna misja, ale też Boża łaska oraz błogosławieństwo. Jezus miał niezwykłą intuicję, by posyłać Apostołów po dwóch, aby się wspierali, razem modlili, doświadczali Boga i nieśli swoje słabości wzajemnie. Wszyscy oni byli obdarzeni darami Ducha - w tym darem dobrej rady, który pomaga przekraczać egoizm dla dobra drugiego człowieka.
Religia "dobrej rady"
Chrześcijaństwo jest religią "dobrej rady". Ewangelia niczego nie wymusza, nie wprowadza siłą pokoju. Ewangelia przynosi nam dobre rady. Dobre - czyli Boże, niekoniecznie przyjemne. Dlatego prowadzenie słabszych jest wpisane w powołanie każdego chrześcijanina. Trzeba tych słabszych zauważyć obok siebie i zaoferować im pomoc. Trzeba też umieć w sobie dostrzec słabszego, który jej potrzebuje. Naszym największym mistrzem jest Jezus. Powinniśmy stawać się podobni do Niego. Tylko tak będziemy w stanie prowadzić ludzi do Boga. Rozeznanie i uważność bardzo nam w tym pomogą.
Szymon Żyśko dziennikarz i publicysta, redaktor portalu Deon.pl. Po godzinach również kucharz pasjonata i grafik. Ostatnio opublikował: Po tej stronie nieba. Młodzi święci
* * *
Tekst pochodzi z najnowszego numeru Życia Duchowego "Poradzić czy zaradzić?" (Lato 99/2019). Zachęcamy do lektury całego numeru!
Skomentuj artykuł