Opowiadać o Wielkim Poście, używając bożonarodzeniowej choinki jako głównej pomocy dydaktycznej? Nie, na to bym nigdy nie wpadł. Co innego ks. Wojciech Drozdowicz, kapłan z przebogatym życiorysem, twórca m.in. kultowego telewizyjnego programu „Ziarno”, misjonarz na surowej syberyjskiej ziemi, a dziś „Proboszcz Lasu Bielańskiego”, czyli najmniejszej warszawskiej, lub jak kto woli „kołowarszawskiej”, parafii.
Z ks. Wojciechem Drozdowiczem, proboszczem parafii pw. bł. Edwarda Detkensa w Warszawie rozmawia Łukasz Kaźmierczak
– To prawda, używamy namiętnie tego ludzkiego niedoskonałego języka do opisu owych czterdziestu dni, próbując z marnym skutkiem ubrać je w jakieś przystające do naszej rzeczywistości słowa.
Ja mogę tylko po raz kolejny powtórzyć, że Wielki Post jest naprawdę ostatnią flanką Kościoła, ostatnią rubieżą, moim Alamo. Wszystko inne zostało już chyba sprzedane. Łącznie z Bożym Narodzeniem. Na placu boju został więc tylko Wielki Post, bo nikt jeszcze nie skomercjalizował popiołu i Środy Popielcowej. Ale kto wie, czy za kilka lat w supermarketach nie będą rozdawać popiołku w woreczkach. Czasy się przecież zmieniają.
– Na szczęście tak. Dla mnie osobiście Wielki Post jest najbardziej twórczym, najbardziej inspirującym ze wszystkich okresów liturgicznych. To jest ten czas, na który rzeczywiście czekam zgłodniały.
– Myśmy chyba, niestety, w dużej mierze zatracili postny kościec naszej wiary. Inaczej niż w prawosławiu. Siedziałem sześć lat w Rosji, na Syberii, i zauważyłem, że u nich posty trwają właściwie połowę roku. Z tego powodu np. nie udzielają ślubów w soboty. W pierwszym odruchu uznałem to nawet za wariactwo, no bo przecież sobota to najwygodniejszy dzień do dawania ślubów. Potem jednak dotarło do mnie, że sobota to jest przede wszystkim wigilia niedzieli, dnia Zmartwychwstania Pańskiego – Woskriesienija. A każda wigilia to przecież poszczenie: od jedzenia, od zabaw, od telewizora, od internetu, od obcowania cielesnego z żoną albo od wielomówstwa.
Prawosławie słusznie uważa więc, że post jest koniecznym elementem życia. Ta myśl jest szczególnie aktualna dziś, w tym dziwnym świecie, w którym te wszystkie kamyczki nam się trochę porozsypywały. I tylko post przywraca właściwą strukturę naszego życia.
– Tak, bo to naprawdę skutecznie pomaga odciąć się na te kilkadziesiąt dni od częstotliwości tego świata. Częstotliwości, którą dyktuje moje życie codzienne – praca, TV, internet, wszystkie te stałe rytuały, kupowanie, sprzedawanie, załatwianie tysięcy mniej czy bardziej ważnych spraw. I kiedyś trzeba się od tego choć na chwilę odspawać, odseparować. Najlepiej radykalnie. Ja na przykład od wielu lat noszę w sobie wielkie pragnienie, aby zamurować się w wieży kościelnej na czas Wielkiego Postu.
– Mówię zupełnie poważnie. Dziś jeszcze nie, ale może kiedyś będę odważniejszy i w końcu zrealizuję swój wielkopostny zamysł?
– Nie twierdzę, że chodzenie do pracy, surfowanie po internecie albo robienie zakupów w sklepie spożywczym jest złe. Ja tylko zachęcam do czasowego wejścia w zupełnie inny, całkowicie unikalny obszar. A ziemskie sprawy naprawdę odrywają od tej pustyni Wielkiego Postu. I niestety mam wrażenie, że Kościół Matka strzelił sobie trochę samobója, ograniczając do minimum liczbę postów. Bo wydaje mi się, że właśnie post jest czymś absolutnie koniecznym, żeby oddychać światem Jezusa Chrystusa, światem Zmartwychwstania.
Ujmę to jeszcze inaczej: w Wielkim Poście robię dokładnie to samo co w czasach, kiedy kręciło się gałką w radiu, żeby złapać ukochaną radiostację. Te czterdzieści dni to właśnie taka genialna okazja do wyciszenia wszystkich zewnętrznych częstotliwości, a zarazem czas uzgadniania częstotliwości Pana Boga, liturgii Kościoła, Słowa Bożego, natchnienia wewnętrznego, czyli złapania tej jednej, duchowej częstotliwość i zgrania jej z moim życiem. Czy to jest możliwe? Tak, choć to bardzo trudne.
Dobrze, że padło to ostatnie zdanie, bo inaczej rozległoby się zaraz wśród Czytelników gromkie „wiśta wio, łatwo powiedzieć”. Łapać właściwą częstotliwość, a drugą ręką żonglować codziennymi obowiązkami? Tylko jak?
– Nie mam zielonego pojęcia. Nie wiem, jak pogodzić to z obowiązkami rodzica, koniecznością wykarmienia rodziny i utrzymaniem domu, ale wierzę, że mimo wszystko jest to możliwe. A przynajmniej trzeba próbować.
Zacząłbym od rzeczy najprostszych. Ja na przykład od wielu lat, kiedy przychodzi Wielki Post, kładę przed kościołem wagi. Ludzie na nie wchodzą i sprawdzają swój „tonaż”. I niektórzy rzeczywiście postanawiają schudnąć właśnie w Wielkim Poście. To jest oczywiście motywacja kompletnie areligijna, ale ja bym tego wcale nie wyśmiewał. Niech to będzie początek drogi, bo za tym musi oczywiście pójść cały świat ducha i przemiany wnętrza. Takie prawdziwe odchudzanie duszy...
Tylko że tego rodzaju kuracja jest o wiele trudniejsza niż zrzucenie paru zbędnych kilogramów. Bo „odleżyny duszy” zalegają najczęściej stupudowymi ciężarami…
– Nic nie przychodzi łatwo. Ale owo niezwykłe doświadczenie Wielkanocy, tego liturgicznego „szczytu” świata chrześcijańskiego, jest właściwie całkowicie zależne od dobrego wielkopostnego przygotowania. Bo kto sieje w oczekiwaniu na Wielkanoc, ten zbiera plony. Inaczej będzie to zwykła „lipa” – powzruszamy się Grobem Pańskim, nacieszymy święconką, jajeczkiem i maślanym barankiem, ale tak naprawdę niczego to na dłuższą metę nie zmieni.
Z największą tęsknotą wracam do pierwszych lat mojego kapłaństwa, do Łowicza, i do tego głupiego, absurdalnego gestu, kiedy to w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu wtaszczyłem na ambonę telewizor i walnąłem w niego siekierą. Dziś bym już tego nie zrobił, bo to byłoby nieszczere i fałszywe. Ale wówczas byłem szczery. To była dziecięca, naiwna, może głupia, ale jednak szczera do bólu, próba rozstania się z częstotliwością tego świata.
Człowiek potrzebuje zatem jakiegoś mocnego zewnętrznego znaku – nie tylko popiołu na głowie, ale właśnie takiego „łup” siekierą – żeby odciąć się od karnawału?
– Chyba tak, choć oczywiście może to przybierać różne formy. Dawniej np. księża zaczynali Wielki Post od kazania wygłaszanego z czaszką trzymaną w dłoni i starego zakonnego zawołania memento mori. Dziś może to kogoś śmieszyć, drażnić albo razić teatralnością, ale uważam, że mimo wszystko jest to nadal czytelne przypomnienie o wiecznym spotkaniu z Bogiem.
I dlatego, mając taką perspektywę, trzeba w końcu zrobić coś radykalnego. Bo świat zrobił się jak choinka.
Choinka?
– Od wielu lat noszę w sobie taką obsesję, że owa bogata, otoczona prezentami i świecidełkami choinka bożonarodzeniowa jest tak naprawdę symbolem współczesnego świata i jego różnorodności. Tysiące migających światełek, a każde z nich mami i ogłupia. A potem mija kilka tygodni, te wszystkie prezenty nam powszednieją, choinka zaczyna tracić swoje igiełki i w końcu przedmiot naszej niedawnej adoracji zostaje wyrzucony na śmietnik.
W ogóle uwielbiam okres, kiedy widzę na osiedlowych śmietnikach te cudowne choinki, których nikt już nie kocha. Z jednym wyjątkiem: jestem przekonany, że Pan Bóg obsesyjnie kocha uschnięte choinki. I to jest dla mnie właśnie Wielki Post; już nie jestem taki piękny, już mam swoje lata, już straciłem te igiełki i wtedy Pan Bóg mówi: słuchaj, jest wspaniale. Teraz dopiero możemy zatańczyć.
Wielki Post jest tańcem Pana Boga z uschniętą choinką. Czyli ze mną. Czterdzieści dni nieustannego tańca.
Wielki post i taniec? To będzie dla wielu szokujące porównanie.
– Tak, tak, nie tańczymy wcale w karnawale, prawdziwy taniec zaczyna się dopiero w Wielkim Poście. Ale to oczywiście zupełnie inny rodzaj tańca: kiedyś to ja próbowałem przewodzić, ale teraz nie mam już sił, teraz prowadzi Pan Bóg.
Od kilkunastu lat chodzi mi po głowie pomysł, żeby w kościele odegrać taniec Boga z uschniętą choinką. I może właśnie należałoby to zrobić w Środę Popielcową. Poprosiłem już nawet Michała Lorenca, żeby napisał do tego utworu muzykę. Bardzo chciałem, żeby zatańczył do niej Gerard Wilk, dziś już nieżyjący wielki tancerz. Ale ten pomysł cały czas siedzi we mnie gdzieś głęboko.
– Pokora to jest prawda o sobie. O tym, jak bardzo jesteśmy biologiczni, jak bardzo nasza psychika chce dominować nad innymi. Pod tym względem naprawdę nie różnimy się w niczym od zwierząt: jedno zwierzątko zjada drugie zwierzątko, a na szczycie tej piramidy jest zawsze jakiś lew. Tymczasem Ewangelia idzie w zupełnie inną stronę. Bo czy takie Kazanie na górze ma cokolwiek wspólnego z naszą biologiczną chęcią dominacji?
I tak mi się wydaje, że u podstaw dramatu ludzkiego życia leży właśnie nasz wysokopienny egoizm. Chęć podporządkowania sobie innych w imię własnego wygodnictwa. I albo idzie to dalej w kierunku fałszu i zarastania w coraz większym samolubstwie, albo ten świat mojego wysokopiennego egoizmu ulega w końcu degradacji i zaczyna wchodzić w nie światło Pana Boga.
Dużo mówimy tutaj o wyrzeczeniach, o ascezie i odchudzaniu duszy, a przecież Wielki Post to także okres wkraczania w niezwykle bogaty świat liturgiczny.
– Może poczekajmy jeszcze chwilę z tym pytaniem. Bo warto chyba po raz ostatni pochylić się nad tym, co tak naprawdę możemy zyskać w Wielkim Poście. Mam tutaj na myśli te najbardziej wymierne, namacalne, „ziemskie” owoce. Otóż wydaje mi się, że naszym wielkopostnym „zyskiem” jest dokładnie ta sama wiedza, jaką odkrywamy, kiedy złamiemy nogę, zachorujemy obłożnie albo wylądujemy w szpitalu: wiedza o tym, że istnieje inny świat, diametralnie różny od tego, który znamy z naszej codziennej galopady. Nagle znajdujemy czas na rozmowę z bliskimi, dostrzegamy problemy innych, przestajemy nerwowo przestępować z nogi na nogę. Czas się wydłuża, pośpiech staje się zbędny, tempo życia spada. Można? Można.
Wielki Post ma jednak tę przewagę, że ową wiedzę zdobywamy nie za cenę zdrowia czy traumatycznych przeżyć, lecz dzięki duchowej dyscyplinie.
No, to teraz możemy już chyba przejść do pytania o liturgię.
I nie omieszkam go zadać, szczególnie w kontekście niedawnej ankiety KAI/„Rzeczpospolitej” – „Kościół, o jakim marzę”. Napisał w niej Ksiądz: „Marzy mi się, żeby księża cały tydzień przygotowywali niedzielną Mszę św. (kazanie, liturgię, śpiewy), żebyśmy tęsknili do niej jak do świeżego powietrza”...
– Wcale nie uważam się za specjalnie mądrego kapłana. Mam mało czasu na czytanie książek, śledzenie telewizji i zaglądanie do internetu. Swoją wiedzę czerpię głównie z kawy. Bo przychodzi do mnie sporo ludzi.
Wydaje mi się jednak, że problem mazowieckiego księdza – a mogę mówić tylko o Mazowszu, jako że właściwie nie ruszam się poza Las Bielański – polega głównie na tym, że jego życie koncentruje się w trójkącie wyznaczanym przez kolędę, katechezę i kancelarię. I nie ma już w nim miejsca na nic innego. Ale kiedy przychodzi niedziela, trzeba ludziom coś powiedzieć i zaśpiewać. I dopiero wtedy rozpoczyna się gorączkowe szukanie internetowych ściąg, gotowych słów i odprawianie takich błyskawicznych SMS-owych Mszy. Czyli kompletne odwrócenie porządku, bo to, co miało być szczytem, staje się dziś doliną. To jest bardzo niebezpieczna tendencja.
Mam jednak wrażenie, że Benedykt XVI – którego pontyfikat jest chyba takim mądrym odnajdywaniem równowagi między „starym” a „nowym” – zdaje sobie doskonale sprawę z tego zagrożenia. Ptaszki w bielańskim lasku ćwierkają nawet, że po wakacjach ma się ukazać jakiś papieski dokument dotyczący właśnie liturgii. Bo dziś to jest już naprawdę błędne koło.
Za to na Bielanach Wielki Post pachnie wyraźnie tradycją pierwszych wieków chrześcijaństwa.
– Rzeczywiście, od kilku lat próbujemy sięgać do tych najstarszych źródeł liturgicznych, czyli do łaciny, do chorału gregoriańskiego, do braku mikrofonów w kościele. I oczywiście wszyscy się z nas w Warszawie śmieją, że oni tam na tych Bielanach jacyś tacy zblazowani i „elytarni”. Sam zresztą zadaję sobie pytanie, na ile to, co my tutaj robimy, jest muzeum, na ile klubem snobów ze średniowiecznym zaśpiewem, a na ile świętą liturgią, która daje nam takiego „kopa”, że cała ta doczesność, te wszystkie lokalne waśnie, jakieś tam spory partyjne, a nawet ból mojego nieudanego życia, przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.
No i co wychodzi Księdzu z tej wyliczanki?
– Wierzę bardzo, że właśnie to ostatnie. I wierzę, że to dobry kierunek. Pewien stary, mądry dominikanin powiedział nawet do mnie kiedyś: zobaczysz, zobaczysz, wróci jeszcze pierwsza modlitwa eucharystyczna, która towarzyszyła Kościołowi od IV w., od czasu Grzegorza Wielkiego. No tak, ale do tego trzeba dojrzeć. I przestać się wreszcie tak strasznie śpieszyć.
A dziś w życiu naszego polskiego Kościoła najbardziej przeraża mnie ten keyboardowy środek, ta wszechobecna liturgia infantylnych pieśni oazowych, w myśl zawołania: teraz sobie coś tam zaśpiewamy i pomachamy.
Oj, nie lubi Ksiądz, nie lubi tych wszystkich plumkających klawiszy i źle nastrojonych gitarek. Ba, postuluje nawet publiczne, uroczyste spalenie na stosie keyboardów parafialnych i oazowych piosenek!
– W dzisiejszej liturgii uwiera mnie znacznie więcej rzeczy. Od lat na przykład zadaję sobie pytanie: komu przeszkadzały ambony w starych kościołach?
Udzielałem niedawno gościnnie ślubu w Kościelisku k. Zakopanego. To był stary kościół z piękną amboną. Pytam proboszcza – mojego kolegę, górala z Chochołowa: „Słuchaj, a ta ambona działa?” „Może i tak, ale mikrofonu nie ma” – odpowiada gospodarz. Mikrofon na ambonie? Tylko po co? No więc wdrapałem się tam na górę. I byłem naprawdę szczęśliwy, że po wielu, wielu latach mogłem z ambony, gdzie „widać, słychać i czuć”, wygłosić słowo Boże do młodej pary. Ktoś powie, że to tylko mało istotny szczególik, a dla mnie to jeden z koniecznych elementów tej wielkiej liturgicznej układanki.
I pomyśleć, że o takiej surowej liturgii marzy kapłan, który o swoim duszpasterzowaniu mówi: „Ja tylko staram się nie krzyczeć i nie obrażać ludzi. Nie mam innego pomysłu”…
– No cóż, odnoszę wrażenie, że Kościół zaczyna dziś upodabniać się coraz bardziej do kurnika, o jakim pisałem we wspomnianej już wyżej ankiecie, w którym ksiądz nie jest już pasterzem, a jedynie hodowcą drobiu, pilnującym, żeby mu stadko nie pouciekało. Drób jednak, jak to drób, nie jest zbyt lotny i ciągle gdzieś tam się wymyka do innych kurników.
I można na to reagować w dwojaki sposób: jedna droga to dyscyplinowanie kur. A druga – bliższa mi – która polega raczej na szanowaniu drobiu niż ciągłym przypominaniu, kto tu jest proboszczem.
Bo czy nam się to podoba, czy nie, dzisiejszy świat przypomina do złudzenia Salę samobójców z głośnego filmu mojego parafianina Janka Komasy. I można się oczywiście na ten świat obrazić, wypiąć czy żachnąć, że jest taki wirtualny, taki głupi i taki pusty, ale można też towarzyszyć jakoś jego częstotliwości. Nie żeby tak od razu „nawracać, nawracać, nawracać”, ale właśnie towarzyszyć człowiekowi i nie opuszczać go w tej ziemskiej sali samobójców.
Skomentuj artykuł