Zauważyć przechodzącego Pana

(fot. CRE@!V!TY - busy -/flickr.com/CC)

"Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie". (Mt 24, 42)

Adwent jest oczekiwaniem na przyjście Chrystusa. Piękne teologiczne wyrażenie. Mam jednak wrażenie, że w powszechnej świadomości obróciło się już w religijny slogan. Bo przecież my nie czekamy na Jezusa jak na wizytę Świętego Mikołaja z prezentami. Owszem, w Adwencie wspominamy narodziny Boga na ziemi, a także wypatrujemy Jego powtórnego przyjścia w nieznanym nam momencie. Bóg jednak nie wyprowadził się na dobre z tego świata z chwilą Wniebowstąpienia. Nadal pozostaje z nami, chociaż w inny sposób. Dochodzimy więc do ciekawego paradoksu. Jeżeli Adwent tajemniczo spina przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, to nie może w nim chodzić jedynie o zwykłe spodziewanie się kogoś nieobecnego, bo Chrystus już rozbił namiot między ludźmi. Oczekiwanie tak naprawdę trwa przez cały rok i polega przede wszystkim na rozpoznawaniu Boga działającego dyskretnie w ziemskiej rzeczywistości. W Adwencie mamy się w tej sztuce trochę podszkolić.

W Ewangelii Chrystus nie mówi o czekaniu, lecz o czuwaniu, którym powinno cechować się życie każdego chrześcijanina. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że między tymi aktywnościami nie istnieje żadna różnica. Sprawa jest jednak o wiele subtelniejsza. Czasownik "czuwać" w Ewangelii św. Mateusza to odpowiednik greckiego gregoreo, co dosłownie oznacza "nie spać". W starożytności strażnik stał na czatach przed murami miasta, aby ostrzec w porę mieszkańców przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Nie mógł sobie pozwolić nawet na ucięcie krótkiej drzemki. Czujność w jego przypadku zakładała maksymalną uważność, wyostrzony słuch wychwytujący niemal każdy dźwięk oraz wzrok rejestrujący najmniejsze poruszenie. Św. Łukasz w swojej Ewangelii używa innego synonimu - agryp-neo, który oznacza czujny i płytki sen na otwartym powietrzu, powstrzymywanie się od spania lub usiłowanie zaśnięcia przez osobę cierpiącą na bezsenność. Oba słowa wyrażają konieczność bycia przytomnym, trzeźwym i świadomym tego, co się dzieje w otaczającej rzeczywistości. Takiej wewnętrznej i dynamicznej przytomności Chrystus wymaga od swoich naśladowców.

DEON.PL POLECA

Podział na czekanie i czuwanie odzwierciedla specyficzne rozumienie czasu przejęte przez autorów biblijnych z tradycji greckiej. Antyczni Grecy znali dwa słowa określające czas: kronos i kairos. Pierwszy z nich to czas fizyczny, neutralny, odmierzany zegarem. Drugi to szczególny, decydujący moment w historii, który wpływa na bieg życia i pozostawia po sobie wyraźny ślad. Czekanie to nic innego jak znoszenie upływu czasu chronologicznego. Natomiast czuwanie dotyczy kairosu, który wprawdzie wydarza się w czasie fizycznym, lecz wciąga w doświadczenie rodzące wrażenie, jakby wskazówki zegara się zatrzymały. W ten sposób obie formy czasu przenikają się wzajemnie. Hipokrates pisze, że "kronos jest tym, w czym jest kairos, a kairos jest tym, w czym jest niewiele kronosu".

Te dwie koncepcje czasu można zobrazować na prostym przykładzie. Przypuśćmy, że biorę do ręki książkę, ponieważ akurat chciałem zrobić coś pożytecznego. Po pewnej chwili - ni stąd, ni zowąd - czuję się tak zaabsorbowany opowiadaną historią, że doznaję wewnętrznego poruszenia. Coś mnie uderza, zastanawia, sprawia, że zmienia się jakiś aspekt mojego myślenia. Doświadczam wówczas kairosu. Równocześnie nie martwię się niecierpliwie tym, kiedy zakończę lekturę, lecz pozwalam, aby oddziaływało na mnie to, co się aktualnie wydarza. Sycę się chwilą, która trwa i wypełnia mnie nową, krzepiącą treścią. Inaczej jednak będę przeżywał tak szablonową czynność jak zagotowanie wody w czajniku. Jeśli włączę czajnik, doświadczam zwykłego upływu czasu fizycznego, nie oczekując przy tym nadzwyczajnego wydarzenia. Mogę w tej krótkiej chwili zająć się czymś innym.

Kairos odznacza się tym, że w moim odczuciu kronos się zagęszcza, a sprawia to swoiste zainteresowanie doświadczeniem, którego wcześniej nie zaplanowałem. Jest pewną niespodzianką. Ta chwila jest mi po prostu podarowana. Nie mogę jej sam wyczarować, aczkolwiek muszę się na nią otworzyć (chociażby przez usadowienie się w fotelu i rozpoczęcie lektury). W przypadku gotowania wody bez większego napięcia liczę się z pojawieniem się w nieodległej przyszłości skutku zainicjowanego przeze mnie działania, który stosunkowo łatwo przewidzieć. Jeśli czajnik się nie popsuje lub zakład energetyczny nie odetnie dopływu prądu, woda zacznie wrzeć.

Wracając do dzisiejszej Ewangelii, możemy teraz uściślić, że czuwanie polega na rozpoznawaniu i przyjęciu Pana przychodzącego w doświadczeniu kairosu, czyli tego, co św. Paweł nazywa "czasem łaski". Paradoks polega na tym, że dla chrześcijan kronos stał się kairosem, ponieważ Chrystus zjednoczył się z człowiekiem i z czasem: "Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata" (Mt 28, 20). Wiara chrześcijanina jest w gruncie rzeczy odpowiedzią na pojawienie się Boga w czasie, o wiele bardziej niż owocem ludzkiej inicjatywy. Człowiek podejmuje decyzję o pójściu za Chrystusem dlatego, że najpierw został pociągnięty przez Niego. Widać to wyraźnie w scenie powołania pierwszych uczniów. Jezus zwrócił swój wzrok w stronę rybaków w łodzi, "przechodząc obok Jeziora Galilejskiego" (Mk 1, 16), jakby nie chciał przystawać tam na dłużej. Jan Chrzciciel również zauważa "przechodzącego Jezusa" (J 1, 36), za którym niezwłocznie podążyli jego dwaj uczniowie.

Pan każdego dnia "przechadza się" po naszym świecie, jak w rajskim ogrodzie, ale nie pozwala się chwycić za nogi. Daje się poznać w kairosie, czyniąc wyłom w naszym doświadczeniu, naznaczonym często rutyną i powtarzalnością. Zjawia się w chwilach, kiedy jak apostołowie wykonujemy nasze zwyczajne prace i obowiązki. Najogólniej rzecz ujmując, z jednej strony Pan odsłania nam swoje oblicze, kiedy w codzienności wydarza się coś, co odbiega od jej monotonii. Może to być nagłe dostrzeżenie piękna we wschodzącym słońcu; spotkanie człowieka, które inspiruje; myśl lub natchnienie dające nowe światło; przypływ wiary i gorliwości podczas modlitwy lub Eucharystii; doświadczenie czyjejś życzliwości, wyświadczenie przysługi potrzebującemu. Z drugiej strony, równie dobrze można Go spotkać pośrodku powtarzających się czynności, kiedy już nie jesteśmy nastawieni na wrażenia. Pismo św. z natarczywością kładzie również nacisk na inne "miejsce" objawienia Pana, czyli bliźniego, w którego twarzy ukrył się nieskończony Bóg. Ostatecznym kairosem będzie dla każdego z nas osobista śmierć, kiedy nastąpi trwałe i pełne zjednoczenie z wiecznością.

Jak konkretnie ma wyglądać chrześcijańskie czuwanie? Chrystus udziela nam kilku ważnych wskazówek. W kontekście mowy o końcu świata wypowiada słowa: "Albowiem jak w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki, i nie spostrzegli się, aż przyszedł potop i pochłonął wszystkich, tak również będzie z przyjściem Syna Człowieczego" (Mt 24, 38-39). Jezus zwraca uwagę, że ludzie za czasów Noego nie widzieli nic innego poza upajaniem się przyjemnym życiem i krzątaniem wokół codziennych trosk. Tymczasem, obok ich powszednich spraw i zajęć, niejako nad ich głowami, toczyły się jeszcze inne istotne sprawy, których byli zupełnie nieświadomi. Skupiając się zanadto na jednym aspekcie życia, rozminęli się ze stosowną chwilą, ze swoim kairosem, i nie rozpoznali znaku czasu. Pomimo pozorów życia trwali w odrętwieniu, które uniemożliwiało im przeniknięcie przez warstwę zmysłowego doświadczenia. W ogóle nie zauważyli, co się święci. I ocknęli się za późno, w momencie nadejścia potopu.

Czuwanie polega przede wszystkim na podtrzymywaniu w sobie świadomości istnienia świata niewidzialnego, który odsłania się w rzeczywistości widzialnej. Św. Ignacy Loyola poświęca wiele uwagi konieczności wewnętrznego rozeznania, które chroni wierzącego przed działaniem pod wpływem spontaniczności, poddanej jedynie naturalnym procesom życia. On sam przebudził się do bardziej świadomego życia podczas swojej rekonwalescencji na zamku w Loyoli. Właśnie w czasie choroby odkrył, że w jego wnętrzu pojawiają się rozmaite myśli, które wzbudzają w nim odmienne uczucia. W Autobiografii pisze, że "jedne myśli czyniły go smutnym, inne zaś radosnym". Był to dla niego kairos, w którym bardziej "otworzyły się jego oczy" na istnienie świata wewnętrznego. Ignacy przekonał się wtedy, że ludzkiego życia nie można sprowadzić do serii niepowiązanych ze sobą przypadków. Jako chrześcijanie nie jesteśmy liśćmi niesionymi na skrzydłach wiatru to tu, to tam. Z naszego wnętrza i świata zewnętrznego ciągle płyną różne zaproszenia, wezwania i natchnienia, które mają związek z powierzonym nam przez Pana zadaniem, czyli życiowym powołaniem.

W Ewangelii św. Łukasza Chrystus, zachęcając do czujności, przestrzega przed przekraczaniem właściwej miary w korzystaniu z podstawowych dóbr koniecznych do życia: "Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych" (Łk 21, 34). Jezus nie mówi tutaj o konieczności wyrzeczenia się wszelkich przyjemności, jakby były one zakazanym owocem, lecz o nieumiarkowaniu, które poddaje człowieka w niewolę namiętności i samowoli. Niekontrolowany nadmiar sprawia, że człowiek staje się podobny do słabego i nieudolnego rodzica lub nauczyciela, który cały czas działa pod dyktando rozpuszczonego i krnąbrnego dziecka.

Z kolei człowiek uwikłany w "troski doczesne" stale się czymś zamartwia, nawet najmniejszymi detalami. Jak pisze kard. Tomaś Spidlik SJ: "Kto się upija, czyni tak, aby zapomnieć. Natomiast człowiek niespokojny pamięta o wszystkim". Nie widzi swojego życia w szerszym kontekście i lękliwie koncentruje się na jednym z jego wycinków. "Ociężały" to tłumaczenie greckiego słowa bareos kojarzonego z ciężarem i przytłoczeniem, które rodzi smutek i niechęć do jakiegokolwiek wysiłku. Ewagriusz z Pontu pisze, że to właśnie namiętności, dzisiaj nazwalibyśmy je obsesjami, czynią umysł ociężały, aby "nie mógł się modlić tak jak trzeba i nie poszukiwał Boskiego Słowa".

Czuwanie wydaje się więc niemożliwe bez umiarkowania, opiewanego i zalecanego już przez greckich filozofów. Ta cnota "reguluje" cielesne pragnienia i ukierunkowuje witalną energię ku właściwym celom. Dzięki umiarowi, kultywowanemu w myśl zasady "w niczym nie za dużo i po trosze wszystkiego", człowiek zachowuje w sobie smak życia. Zabezpiecza się również przed osunięciem się w powierzchowność i, co gorsza, przed utonięciem w morzu nałogów. To jednak nie wszystko. Dzisiaj chrześcijańska cnota umiarkowania nie może ograniczać się wyłącznie do jedzenia, picia i przyjemności seksualnej, ponieważ postęp technologiczny i produkcja poszerzyły asortyment dostępnych człowiekowi dóbr.

Już św. Klemens Aleksandryjski pisał w Pedagogu, że zasady rządzące umiarkowaniem wypada stosować wszędzie i do wszystkiego. Dlatego umiarkowaniem należy objąć również korzystanie z surowców naturalnych, a także z mediów, na przykład telewizji i Internetu oraz urządzeń elektronicznych: telefonów komórkowych, smartfonów, ipodów itd. Chodzi o celowe ograniczenie bodźców dźwiękowych i wizualnych pochłaniających nieraz uwagę do tego stopnia, że mózg nie nadąża z ich przetwarzaniem i wskutek tego czujemy się zmęczeni. Taka asceza, kierowana roztropnym umiarem, otwiera człowieka na całe bogactwo rzeczywistości, pomaga mu dostrzec wartość relacji międzyludzkich i piękna, a także zauważać objawiającego się Pana.

Kolejnym kluczowym elementem czuwania jest modlitwa. Jezus nawołuje uczniów, aby czuwali i modlili się w każdym czasie (por. Łk 21, 36). I tutaj pojawia się problem. W kazaniach temat nieustannej modlitwy dyskretnie się przemilcza, bo nie wiadomo, jak zinterpretować to polecenie Chrystusa. Często już w przygotowaniu dzieci do Pierwszej Komunii Świętej i w dalszej katechezie wszystko sprowadza się do odmawiania porannego i wieczornego pacierza, a w bardziej zaawansowanej formie do odprawiania codziennej medytacji. Taka dyrektywa, podyktowana wprawdzie duszpasterskim wyczuciem, może niepostrzeżenie doprowadzić do narastającego rozdziału między wyznawaną wiarą a życiem codziennym. Modlitwa staje się wówczas "doczepionym", a po pewnym czasie rutynowym kultycznym obowiązkiem, którego można spokojnie zaniechać, ponieważ nie ma on wpływu na postawy i wybory chrześcijanina. Dlatego Jezus nie mówi, aby wyciąć sobie z naszego cennego czasu kilka chwil dla Boga, ofiarując Mu łaskawie trochę uwagi, lecz aby modlić się zawsze. O co więc tutaj chodzi?

Orygenes próbuje rozgryźć ten twardy orzech i uczy, że "tylko ten się modli, kto modlitwę łączy z czynami, a czyny z modlitwą. Tylko w ten sposób możemy uznać za możliwą do urzeczywistnienia zasadę nieustannej modlitwy". Św. Klemens Aleksandryjski definiuje ciągłą modlitwę jako pełne pasji staranie o podtrzymanie żywej relacji z Bogiem. Obaj Ojcowie Kościoła utożsamiają modlitwę z całym życiem, a także kładą nacisk na wytrwałość w łączeniu tych dwóch rzeczywistości. Tak rozumiana modlitwa jest przede wszystkim ponawianym ciągle wysiłkiem, aby uświadomić sobie Bożą obecność we wszystkim, co robimy. Nie wystarczą tutaj jednorazowe akty, lecz konieczne jest uczenie się pewnych trwałych postaw. Bóg jest zawsze i niezmiennie. Chodzi więc o to, abyśmy po prostu jak najczęściej o tym sobie przypominali.

Dobrą szkołą nieustannej modlitwy jest ignacjański rachunek sumienia, który zmierza do wyrobienia w sobie wrażliwości na zauważanie działania Boga pośrodku codziennego życia. Fundamentem tej modlitwy jest wdzięczność, która wyrabia w człowieku pozytywne podejście do rzeczywistości. Niektórzy nazywają tę postawę "wdzięczną czujnością", ponieważ z jej pomocą staramy się przyjrzeć mijającemu dniowi, wierząc, że był w nim obecny Bóg, który mówił i działał w najróżniejszych wydarzeniach. Piętnaście minut dziennie, praktykowane z wytrwałością, w zupełności wystarczy, aby rozpoznać, w jaki sposób Duch Święty przemawia do chrześcijanina.

W uświadamianiu sobie Bożej obecności i przebudzeniu do pełniejszego życia mogą pomóc dwa obrazy wywiedzione z obserwacji zewnętrznego świata. Pierwszy z nich to słońce, które świeci zawsze, chociaż nie każdego dnia widzimy je na niebie. Raz pada, innym razem jest mgła. A nawet w nocy słońce nie znika, chociaż wokół panują egipskie ciemności. Trudno wyobrazić sobie życie na ziemi bez słońca. Nie wiem, czy Pan Bóg nie stworzył go również po to, aby nam o sobie ciągle przypominać.

A druga "podpórka" motywacyjna to powietrze i oddychanie. W języku polskim używamy powiedzenia, że kogoś można potraktować jak powietrze, czyli tak jakby nosił czapkę niewidkę. Ale to paradoks, bo powietrze zawsze jest, tylko że go nie widzimy lub przyzwyczajamy się do niego. Wystarczy, że zabraknie nam tlenu na pół minuty, i zaczynamy się dusić. Warto sobie czasem wyobrazić, że powietrze jest symbolem Bożego Ducha, nazwanego przez Jezusa wiatrem bądź powiewem. Kiedy robię wdech, ciągle przyjmuję życie, boskie tchnienie, które przechodzi przez całe moje ciało i dociera do najmniejszych komórek. Odnawia mnie i dodaje energii. Kiedy robię wydech, powierzam siebie Bogu, który z kolei przyjmuje mnie takim, jakim jestem. I koło się zamyka. Modlitwa może być takim "powietrznym" dialogiem.

Mam nieodparte wrażenie, że modlitwa nie zależy wyłącznie od ilości wolnego czasu, ale od priorytetów, jakie człowiek sobie w życiu wyznacza. Zawsze znajdujemy czas na to, co subiektywnie uznajemy za ważne. Modlitwa, która wyczula na obecność Boga, będzie raczej niemożliwa, jeśli człowiek wpadnie w pułapkę nieograniczonej konsumpcji i nadmiernych trosk. Myślę, że poważna zmiana w podejściu do modlitwy zachodzi wtedy, kiedy chrześcijanin zacznie inaczej postrzegać czas. Nikt z nas nie stwarza sobie czasu, a tym bardziej nie jest jego właścicielem, tylko codziennie otrzymuje darmowo do dyspozycji pełne dwadzieścia cztery godziny po to, by je twórczo wykorzystać, jak owe talenty z ewangelicznej przypowieści. Gdybyśmy każdego ranka po przebudzeniu pomyśleli o tym przez moment, być może nieustanna modlitwa stałaby się dla nas czymś tak naturalnym jak oddychanie.

Tęgie głowy twierdzą, że jeśli Bóg istnieje, to mieszka w odległym niebieskim pałacu i głowy sobie człekiem nie zaprząta.

Ale Pismo św. mówi co innego. Najpierw, że Bóg w Chrystusie rozbił namiot w ludzkim świecie. Następnie, że wcale go nie zwinął i ciągle tu przebywa. W sercach i domach, w pracy i szkole, w rozrywce i cierpieniu. Gdybym zuchwale orzekł, że spotkanie Go na tej ziemi jest zawsze bułką z masłem, to chyba bym przesadził. Trochę trzeba się jednak potrudzić.

Dariusz Piórkowski SJ, "O duchowości z krwi i kości. Rozważania nie tylko na adwent". Komentarze do czytań adwentowych i świątecznych dzień po dniu >> chcę przeczytać tę książkę

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Zauważyć przechodzącego Pana
Komentarze (4)
1 grudnia 2013, 20:46
Też słońce jest dla mnie pewnym przypominaniem Boga. Jak tylko nie jest gęsto zachmurzone, niebo jednolicie szare przez cały dzień, to uwielbiam wpatrywać się w prześwity błękitu, w piękne kolory przeróżnych kształtów chmur, jakie słońce potrafi wymalować na nieboskłonie, zwłaszcza przy początku i końcu dnia, jako oderwanie się choć na chwilę od codziennych obowiązków, w tym różnych trudów życia. Czasami wtedy dech mi zapiera w piersi. Podziwiam dzieło stworzenia Boga i tęsknię wtedy za Nim jeszcze bardziej, w Niebie z Nim będzie tak pięknie...
A
azzurra
1 grudnia 2013, 19:20
Świetny artykuł. Dający do myślenia. dziękuję serdecznie
I
Iwona
1 grudnia 2013, 14:18
"Adwent jest oczekiwaniem na przyjście Chrystusa. Piękne teologiczne wyrażenie. Mam jednak wrażenie, że w powszechnej świadomości obróciło się już w religijny slogan." Dokładnie tak pomyślałam dziś po wyjściu z kościoł i wysłuchaniu podczas kazania "Listu pastersiego" . Bardzo dziękuję za te rozważania na początku adwentu.
lucy
1 grudnia 2013, 11:01
"Oczekiwanie tak naprawdę trwa przez cały rok i polega przede wszystkim na rozpoznawaniu Boga działającego dyskretnie w ziemskiej rzeczywistości. W Adwencie mamy się w tej sztuce trochę podszkolić." Dobrze, że ksiądz o tym przypomniał, niby to takie oczywiste, ale tak łatwo o tym się zapomina, te słowa pomogą mi na nowo sobie to uświadomić.