Moja droga od luteranizmu do Eucharystii

(fot. Neal. / flickr.com / CC BY)
Bradley Elliot OP / tłumaczenie: Marek Rozpłochowski OP

Dobrze wiedzieliśmy, kim nie jesteśmy i przeciwko czemu protestujemy. Po pierwsze nauczyłem się, że absolutnie nie byliśmy katolikami. Kościół rzymskokatolicki był pierwszym wrogiem, któremu trzeba było się przeciwstawić - pisze Bradley Elliot OP.

Historia Kościoła pełna jest przykładów wielkich heretyków, którzy się nawrócili i stali się wierni katolickiej ortodoksji, oraz myślicieli zadających wielkie pytania, na które prawdziwą odpowiedź znaleźli w wierze Kościoła katolickiego. Chciałbym, żeby moja historia była jedną z tych wielkich opowieści. Jednakże moja droga do Kościoła jest znacznie mniej heroiczna, niż chciałbym ją widzieć i się nią chwalić w swojej pysze. Chociaż moja wyobraźnia i pamięć mogą dołożyć do tej historii teologiczną głębię i treść, które zrozumiałem znacznie później, to moja historia nie była szczególnie wyrafinowana. Z dala od tych intelektualnych wyżyn moja droga do przyjęcia katolickiego nauczania, wliczając w to Eucharystię, jest niczym więcej jak próbą zrozumienia własnej wiary przez szczerze wierzącego chrześcijanina.

Chrześcijanina próbującego przyjąć tradycję chrześcijaństwa i wyciągnąć spośród wielu wierzeń i doktryn ziarno słowa, które Bóg kieruje właśnie do niego. Jest to droga chrześcijanina zmagającego się z Bogiem, którego tak bardzo kocha, po to, żeby zbliżyć się do tego Boga przez zrozumienie Go. Wszystko, czego pragnąłem od początku tej drogi aż do dnia dzisiejszego, to zrozumieć Boga jeszcze głębiej, a przez to zrozumienie kochać Go jeszcze mocniej, żeby ta miłość prowadziła mnie do bliższego zjednoczenia z Nim.

Wychowałem się na przedmieściach Ohio jako członek Kościoła Luterańskiego Synodu Missouri i jak większość luterańskich dzieci otrzymałem bardzo dobre nauczanie na temat wiary. Być może to, że luteranie podchodzą bardzo poważnie do katechizacji dzieci i młodzieży, jest pozostałością pruskich i teutońskich korzeni. Teraz, jako dorosły, uznaję to za łaskę i jestem bardzo wdzięczny za to, że otrzymałem taką wiedzę. Przeszedłem przez dogłębną i systematyczną edukację na temat Pisma Świętego i propozycji Małego Katechizmu Lutra, który przez luteranów jest traktowany jako drugi najważniejszy tekst, zaraz po Biblii. Przez całe dzieciństwo, podobnie jak reszty wspólnoty, w której dorastałem, moja tożsamość jako luteranina była bardzo mocna. Byliśmy dumni z tego, że jesteśmy luteranami, i byliśmy przekonani, że wiedzieliśmy dokładnie, dlaczego jesteśmy właśnie luteranami, a nie kimś innym. Z powodu tego głębokiego przekonania Luterański Synod Missouri był prawdziwie protestancki, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dobrze wiedzieliśmy, kim nie jesteśmy i przeciwko czemu protestujemy. Po pierwsze nauczyłem się, że absolutnie nie byliśmy katolikami. Kościół rzymskokatolicki był pierwszym wrogiem, któremu trzeba było się przeciwstawić. Po drugie dowiedziałem się, że byliśmy inni niż reszta Kościołów reformowanych niesakramentalnych. Różniliśmy się diametralnie od tych dwóch grup i czuliśmy się niczym złoty środek między dwoma radykalnie różnymi, ale tak samo błędnymi skrajnościami.

W odniesieniu do pierwszego protestu, przeciwko katolikom, istniały dwa filary naszej wiary, które nas identyfikowały: sola fide i sola scriptura. Pierwszy z tych filarów, czyli "tylko wiara", stwierdza, że zbawienie osiąga się tylko przez wiarę. Drugi, czyli "tylko Pismo Święte", mówi, że całe Boskie objawienie zawarte jest w 66 księgach Pisma Świętego (w przeciwieństwie do katolickiego kanonu Pisma Świętego, w którym znajdują się 73 księgi). Ponadto w najmniejszym stopniu żadnemu hierarchicznemu autorytetowi nauczycielskiemu nie należy się szacunek, a jedynie w ograniczonym stopniu powinno się respektować tradycję Kościoła, której pomoc w interpretacji Pisma Świętego postrzegaliśmy jako bardzo nikłą. Dla mnie bardziej istotnym filarem było przekonanie, że tylko wiara, jako źródło usprawiedliwienia, prowadzi do zbawienia. Chociaż sola scriptura było istotą wiary, to sola fide było sednem mojego chrześcijaństwa.

W odniesieniu do drugiego protestu, odróżniającego nas od innych Kościołów niesakramentalnych, które pojawiły się w rezultacie reformacji, podstawą dla nas było to, o co sam Marcin Luter walczył i co starał się zachować, czyli rzeczywista obecność Jezusa w chlebie i winie w komunii świętej (to jest określenie, którego używaliśmy, słowo Eucharystia poznałem dopiero jako dorosły). Jest to dla luteranów bardzo ważna prawda i ja sam byłem tym przesiąknięty do szpiku kości. Wielu katolikom może się to wydać dziwne, ale ortodoksyjni luteranie kładą duży nacisk na tę część ich nauczania. Podkreśla się dosłowne słowa Jezusa: "To jest Ciało moje" i "To jest Krew moja" (por. Mt 26, 26-27). Nauczono mnie, że kiedy przyjmuję Komunię świętą, to prawdziwie przyjmuję rzeczywiste Ciało i Krew Jezusa Chrystusa. Tego zostałem nauczony. Tak to rozumiałem.

Obecność i sola fide

Jako dziecko i nastolatek nie zastanawiałem się nad słowem "rzeczywisty" w stwierdzeniu "rzeczywista obecność", po prostu to przyjąłem. Nie żądałem teologicznych wyjaśnień, jak robiłem to później; nie żądałem ontologicznego wyjaśnienia tego, w jaki sposób obecność Jezusa może być rzeczywista, przy jednoczesnym braku zmiany w smaku, zapachu, rozmiarze i konsystencji chleba, które przecież też pozostały całkowicie rzeczywiste. Luteranie wyrażają tę prawdę, mówiąc, że Jezus jest obecny "pod chlebem, z chlebem i w chlebie" . Takie wyjaśnienie może wydawać się nieco upraszczające, ale w tamtym czasie zupełnie mi wystarczało . Nie wchodziłem w to głębiej, po prostu wierzyłem. Jako luteranin wierzyłem, że w komunii świętej Jezus prawdziwie do mnie przychodził w swoim Ciele i w swojej Krwi.

To było stanowisko luteranów, które znałem. Byliśmy zaangażowani na dwóch frontach w walkę o zachowanie własnej tożsamości. Czuliśmy się jak jedyni przekaziciele prawdziwego chrześcijaństwa otoczeni przez błędne doktryny. Z jednej strony zachowywaliśmy wiarę w rzeczywistą obecność Jezusa w komunii świętej w opozycji do zreformowanego protestantyzmu, a z drugiej strony utrzymywaliśmy, że nasze zbawienie dokonuje się jedynie dzięki wierze i nie ma nic wspólnego z uczynkami, w opozycji do Kościoła rzymskokatolickiego. Jak wspomniałem wyżej, to na tym drugim proteście przeciwko katolickiemu rozumieniu zbawienia jako będącego kwestią wiary i uczynków osadzona była nasza tożsamość jako protestantów. Żeby to zrozumieć, trzeba się zastanowić, jakie miejsce w doktrynie protestanckiej zajmuje sola fide.

Sola fide  - to było nasze pierwszoplanowe i najważniejsze hasło. To było sedno naszej wiary jako luteranów. Właściwie nie jest możliwe zrozumienie, czym jest cały ruch protestancki i czym są powstałe w jego wyniku Kościoły, bez zrozumienia wagi sola fide jako fundamentu teologii. W rzeczy samej, najważniejszy zarzut Marcina Lutra wobec współczesnej mu teologii opierał się na twierdzeniu, że łaska Chrystusa jest skierowana do wszystkich, którzy w Niego wierzą. Ta wiara jest jedynym powodem, dla którego Jezus obdarza ludzi swoją łaską i nic poza tą łaską nie ma żadnego znaczenia. W ten sposób Luter bronił prawdy, że zbawienie jest czystym darem i nie jest oparte na ludzkich staraniach.

W związku z tym historia ludzkości wyglądałaby mniej więcej w ten sposób: ludzkość po upadku, czyli grzechu pierworodnym, jest w stanie separacji od Boga. Bóg jest nieskończony; nieskończony w swojej chwale, majestacie, wielkości oraz dobru. Kiedy pierwsi rodzice zgrzeszyli i naruszyli równowagę sprawiedliwości przez odmówienie nieskończonemu Dobru posłuszeństwa, które było od nich wymagane, zostali ukarani w sposób równy zniewadze, której się dopuścili. Zaciągnęli dług równy majestatowi Tego, który został obrażony. Innymi słowy, grzesząc przeciwko nieskończonemu Bogu, pierwsi ludzie ściągnęli na siebie nieskończoną karę. Od tego czasu istnieje nieskończony dług, który musi być spłacony.

Jednak skończone stworzenie nigdy nie będzie w stanie spłacić nieskończonego długu. Tylko nieskończony byt, równy w godności Temu, który został obrażony, może ofiarować cenę za ten dług. Właśnie dlatego męka i śmierć Chrystusa były konieczne, żeby odpokutować ten grzech. Ze względu na to, że Chrystus jest w pełni Bogiem i jest współistotny Ojcu, mógł On uśmierzyć nieskończony gniew Ojca przez swoją śmierć. W związku z tym, że Chrystus ma także ludzką naturę, Jego śmierć została ofiarowana za każdego człowieka, który to przyjmuje.

W tym momencie pojawia się krzyż. Przyjęcie odkupienia dokonanego na krzyżu jest możliwe przez akt wiary i tylko przez ten akt. Kiedy człowiek wierzy w ofiarę Chrystusa, jego dług zostaje wymazany, a kara, która słusznie się mu się należała, zostaje zapomniana. Krótko mówiąc: człowiek jest zbawiony! Oto, czym jest zbawienie, czym jest przyjęcie zbawienia. Nie chodzi o to, że ja zrobiłem cokolwiek dla Boga, ale o to, że to Bóg zrobił wszystko dla mnie. Zostałem wyrzucony z nieba z powodu mojego grzechu, ale teraz, kiedy już grzech został zgładzony, ponownie otrzymałem dostęp do nieba.

Takie rozumienie odkupienia prowadzi do legalistycznego pojmowania zbawienia. W całej historii stworzenia, grzechu, upadku, wcielenia, odkupienia i zbawienia dostrzegany jest wyłącznie legalistyczny aspekt tych wydarzeń. Jedyną konsekwencją grzechu jest złamanie prawa, a nie choroba duszy czy naruszenie relacji z Bogiem. Cały kosmiczny dramat grzechu pierworodnego jest rozumiany jedynie przez pryzmat prawa, długu i kary. Z tej perspektywy rzeczywistością, która mnie oddziela od Boga, nie jest wewnętrzna jakość, czyli stan mojej duszy, ale jest to czysto zewnętrzny przepis, który został przypisany mojej duszy i uczynił ją nieodpowiednią. Chodzi nie tyle o relację z Bogiem, do której zostałem stworzony, ile o zewnętrzny przepis prawa głoszący, że jestem winny przez grzech i nie jestem godzien tej relacji.

Z tej perspektywy zbawienie wydaje się prawnym ustanowieniem i nie ma nic wspólnego z przemianą duszy. W związku z tym, kiedy moja dusza została raz oczyszczona i pojednana z Bogiem, już nic nie muszę robić. Nie mogę już nic dodać do mojej legalistycznej postawy przed Bogiem ani niczego z niej ująć. To właśnie było moje rozumienie wolności w Chrystusie. To było moje rozumienie tego, co to znaczy być chrześcijaninem.

Przeistoczenie

Tutaj może pojawić się pytanie: Ale co to w ogóle ma wspólnego z Eucharystią? W jaki sposób ten rodzaj rozumienia zbawienia wiąże się z wiarą w rzeczywistą obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie? Odpowiedź na to pytanie brzmi: NIC! ABSOLUTNIE NIC! I właśnie o to chodzi. Nie ma żadnego połączenia między szesnastowiecznym wprowadzeniem legalistycznego rozumienia zbawienia w Chrystusie a wiarą w Jego realną obecność w Eucharystii. Jeśli przyjmę sposób rozumienia grzechu i zbawienia zaproponowany przez szesnastowiecznych reformatorów, gdzie grzech jest jedynie zewnętrznym złamaniem przepisu, a zbawienie prawnym orzeczeniem zewnętrznym wobec mojej duszy, wówczas jaki jest sens tego, że Chrystus przychodzi do mnie w swoim Ciele i swojej Krwi? Jeśli moje zbawienie polega na tym, że Bóg w swoim umiłowaniu prawa uznaje mnie za sprawiedliwego, po czym postrzega mnie jako człowieka, któremu "prawnie" przysługuje niebo, to jaki jest cel w tym, żebym przyjmował Ciało i Krew Jego Syna?

Spróbuję to wyjaśnić inaczej, przyglądając się temu zagadnieniu z mojej osobistej perspektywy. Kiedy miałem dziewiętnaście lat, do mojej świadomości w końcu dotarło, jak wielkie konsekwencje niesie wiara w żywą obecność Jezusa w chlebie i winie. Było to podczas luterańskiego nabożeństwa. Spojrzałem na ołtarz w momencie, kiedy pastor wypowiadał słowa przeistoczenia, i zdałem sobie sprawę z tego, że jeśli obecność Jezusa na ołtarzu jest prawdą, jeśli On jest obecny z tą samą intensywnością, jak kiedy przebywał z apostołami, jeśli to jest rzeczywiście prawda, wówczas przede mną dzieje się najważniejsza rzecz na świecie. Jeśli to jest prawda, że Bóg w ten skromny sposób przychodzi do mnie w swoim Ciele i swojej Krwi, to żaden inny aspekt wiary chrześcijańskiej nie może przebić tego faktu. Jaki inny aspekt wiary chrześcijańskiej mógłby być ważniejszy niż przebywanie w tej obecności i przyjmowanie jej? Jeśli to jest prawda, to nie może to być jedynie dodatkiem do prawdziwego życia wiarą. Wydarzenie, w którym Chrystus przychodzi do nas, musi stanowić prawdziwie istotę chrześcijańskiego życia, to musi być źródło i spełnienie tego, co to znaczy być chrześcijaninem.

Jednakże cały czas czułem, że całe moje zbawienie już się dokonało i wszystko się wypełniło. Czułem, że jestem zbawiony, bo szczerze wierzyłem w Jezusa i nic więcej nie mogłoby być do tego dodane. Jeśli jednak to byłoby prawdą, jakie mogłoby być znaczenie tego wspaniałego i niesamowicie ważnego gestu Boga, jakim jest Jego przyjście w Ciele i we Krwi? Jeśli to wydarzenie byłoby jedynie pamiątką, jak wielu protestantów uważa, po co wówczas realna obecność? Czy nie moglibyśmy wspominać męki Chrystusa bez tego uniżenia się Boga? I jeśli cechy chleba i wina pozostają niezmienne dla naszych zmysłów, jaką wartość miałoby realne pojawienie się Chrystusa, które byłoby dla nas zupełnie niedostrzegalne? W tym wszystkim musi chodzić o coś więcej. Musi być jakieś większe znaczenie realnej obecności Chrystusa poza zwykłą pamiątką. To musi mieć ogromne znaczenie dla mojej duszy już teraz, kiedy przyjmuję ten sakrament.

Jedyną odpowiedzią na ten wstrząsający fakt rzeczywistej obecności może być to, że Jezus Chrystus przychodzi do mojej duszy, żeby przemienić mnie od środka. On w swoim Ciele i swojej Krwi przekształca mnie w małego Chrystusa - chrześcijanina w pełnym tego słowa znaczeniu - przez karmienie mojego ciała i duszy Jego życiem. Jezus nie OGŁOSIŁ mnie sprawiedliwym w jednym momencie historii, kiedy stanął przed Ojcem, żeby zadośćuczynić za grzech. Zamiast tego, On przemienia mnie cały czas i czyni sprawiedliwym przez przemienianie mnie w Niego. On czyni mnie sprawiedliwym przez przemienianie mnie w świętego. Usprawiedliwienie i zbawienie nie są oddzielnymi wydarzeniami z odrębnymi przyczynami. One są dwoma aspektami tej samej rzeczywistości - przemienienia mojej duszy na podobieństwo Jezusa Chrystusa. To jest serce chrześcijaństwa: przeistoczenie w Chrystusa.

W luteranizmie przyjmowałem dwie prawdy wiary, które nie były ze sobą spójne. W moim wysiłku, żeby pozostać protestantem, walczyłem na dwóch frontach, wykorzystując przy tym dwa zupełnie różne argumenty. Sęk w tym, że jeśli jeden z tych argumentów jest prawdziwy, wówczas drugi jest bardzo trudny do wytłumaczenia, jeśli nie całkowicie błędny. Po tym, jak zdałem sobie sprawę z wielkiej wagi słów Jezusa: "To jest Ciało moje" i "To jest Krew moja", nie mogę dłużej wierzyć w nauczanie, że to tylko wiara zbawia moją duszę. Obecność Chrystusa w Eucharystii musi być źródłem i pełnią chrześcijańskiego życia. Życie i obecność Jezusa we mnie są zbawieniem mojej duszy.

Nie mogłem dłużej wierzyć w system, który był wewnętrznie niespójny, i powoli zacząłem przyjmować sposób myślenia, który znacznie bardziej przypominał katolickie nauczanie na temat zbawienia i sakramentów.

Wiedziałem, że mój sposób myślenia nie jest zgodny z luterańskim sposobem myślenia. Potrzebowałem wiary, w której usprawiedliwienie, zadośćuczynienie i zbawienie nie były odłączone od życia sakramentami w Jezusie Chrystusie, ale były właśnie dzięki temu sakramentowi ze sobą połączone. Potrzebowałem wiary, w której rzeczywista obecność Jezusa w chlebie i winie nie byłaby jedynie pamiątką, ale byłaby rozpoznana jako źródło przemieniającej łaski i szczyt, do którego wszystko inne w chrześcijańskim życiu prowadzi.

Zostałem przyjęty do Kościoła katolickiego w 2002 roku. Jako katolik rozumiem miejsce i znaczenie wiary w mojej drodze ku zbawieniu, ale rozumiem także miejsce i znaczenie sakramentu, który Chrystus pozostawił swojemu Kościołowi. Tylko w Kościele katolickim pełnia, którą Jezus pozostawił ludziom, jest przeżywana i celebrowana. Dziękuję Bogu każdego dnia za dar przyprowadzenia mnie do Kościoła katolickiego.

Bradley Elliot OP - ukończył University of Cincinnati College-Converstory of Music w klasie perkusji 2002. Studiuje w Dominican School of Philosophy and Theology w Berkley w Kalifornii. Wstąpił do Zakonu w 2010.

Tekst pochodzi z najnowszego numeru dominikańskiego pisma "Teofil".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Moja droga od luteranizmu do Eucharystii
Komentarze (7)
Rafał Dąbrowa
3 czerwca 2014, 09:24
Czemu się dopytuję o komentarz jakiegoś luterana? Ano dlatego, że mimo wszystko mam poczucie, że doktryna luteran została tutaj w pewien sposób zbanalizowana. Ale nie znam żadnego luterana, dlatego przyznaję: nie wiem jak naprawdę jest. Wolę aby jakiś mądry luteran się wypowiedział na ten temat. Znam natomiast protestantów którzy nie są luteranami, ich wierzenia, i mogę zaświadczyć o jednym: ich wierzenia są dalekie od spojrzenia przedstawionego w tym artykule. Chociaż bywają różne spojrzenia na wiarę, mniej lub bardziej legalistyczne. Zależy to też od denominacji. Pierwsza rzecz, o której nie ma w ogóle mowy w tym artykule, a która jest wręcz kluczowa wśród protestantów których znam, jest pojęcie "nowe narodzenie". W tym pojęciu zawiera się też zawarcie bliskiej relacji przyjaźni z Jezusem. W tym życiu przyjaźni z Jezusem wszystko ma znaczenie i sens. Zarówno ofiara Jezusa na Krzyżu, jak i Eucharystia. Zaskakuje mnie że nie ma w ogóle tutaj mowy o nowym narodzeniu, ale może luteranie nie znają tego pojęcia...? Dlatego właśnie dopytuję się o wypowiedź jakiegoś luterana. Inna rzecz, że wiele sformułowań używanych w opisie relacji pomiędzy człowiekiem a Bogiem można rozumieć niezgodnie z intencją osoby która próbuje nazwać tę relację. Te same słowa Biblii różnie brzmią w uszach różnych osób. Na przykład, słysząc o Bożym gniewie można się pogubić, bo można nie zrozumieć że jest to rodzaj gniewu wypływający z miłości. Tak, jak matka gniewa się na swoje dziecko, które z głupoty wyrządza sobie krzywdę, i tym sprawia ból matce... A tak naprawdę matka pragnęłaby przytulić swoje dziecko, ochronić je przed złem. Taki jest ten Boży gniew. Jezus na przykład mówi że lepiej uciąć sobie rękę niż zgrzeszyć. Ale przecież mówi to z miłości, bo pragnie odsunąć nas od grzechu jak najdalej. Bo kocha nas nieskończenie. On przecież żadnego człowieka nie potępia.
GN
grzegorz nG
2 czerwca 2014, 21:29
Tytuł niezbyt ciekawy a tekst pierwsza klasa!  Przejrzyście pokazuje różnicę  między  luteranami  a  katolikami.
Rafał Dąbrowa
1 czerwca 2014, 22:41
A zamieścilibyście może wypowiedź jakiegoś luterana, który by się do tego tekstu ustosunkował?
M
Mariusz
2 czerwca 2014, 00:25
A co miałby niby wnieść nowego co nie zostało wyrażone??
Rafał Dąbrowa
2 czerwca 2014, 10:32
Inne spojrzenie.
G1
Gość 1
2 czerwca 2014, 12:03
Inne spojrzenie do innego spojrzenia...ciekawe:)
Rafał Dąbrowa
2 czerwca 2014, 12:52
Tak, czyli to pierwsze.