Chrześcijanie nie mają nawracać muzułmanów
Życie chrześcijan wśród muzułmanów nie polega na wysiłkach zmierzających do ich nawrócenia. To raczej świadectwo i czynienie dobra. To one przynoszą owoc w postaci współpracy i pokoju.
Nie bójcie się wyruszać w świat muzułmański lżejsze od mydlanych baniek - przekonywała swoje siostry Magdalena Hutin, założycielka małych sióstr Jezusa w duchu błogosławionego brata Karola de Foucauld. Oto szaleństwo zaufania w najczystszej postaci. Św. Franciszek poszedł na spotkanie z sułtanem al-Malikiem al-Kamilem w czasie piątej wyprawy krzyżowej do Damiety w Egipcie w 1220 r. Nie zdobył palmy męczeńskiej, ale zainicjował nową formę bycia wśród muzułmanów poprzez przykład życia i dzieła miłości chrześcijańskiej.
Biedaczyna z Asyżu ujął cały świat muzułmański, a sułtan al-Malik al-Kamil został "nawrócony" do miłości Boga. Tak to bracia mniejsi - franciszkanie stali się narzędziami pokoju w świecie skłóconym przez ludzi pragnących władzy, zawładnięcia miejscami świętymi i dominacji jednych nad drugimi. Uczyń mnie Panie narzędziem twego pokoju - tak miał się modlić święty z Asyżu przed tym, którego cały świat chrześcijański uważał za wroga. Dziś mija prawie osiem wieków od tamtego wydarzenia.
W morzu islamu
Przez dziesięć lat pracowałem w Boliwii wśród Indian Aymara i Quechua. Często tęskniłem i pragnąłem iść do ludzi oddalonych od cywilizacji. Zachwycałem się ich sercem pięknym jak niebo i prostym jak góry Iliampu. Tak szybko to przeminęło. W międzyczasie odwiedzałem fraternie małych braci Jezusa w Cochabambie. Tam zachwyciły mnie słowa: "Ojcze, powierzam się Tobie, uczyń ze mną, co zechcesz. Cokolwiek uczynisz ze mną, dziękuję Ci. Jestem gotów na wszystko, przyjmuję wszystko".
I szybka decyzja: "Pragnę wieść ukryte i ciche życie wśród muzułmanów. Chciałem żyć w adoracji i przekraczaniu granic serc moich braci muzułmanów". Pragnąłem odpowiedzieć na miłość Serca Jezusowego, aby iść na koniec świata i nieść pokój Chrystusowy, serce Ewangelii, nie tylko słowami, ale całym moim życiem. Św. Franciszek, a potem bł. Karol de Foucauld, nie nawracali muzułmanów. Chcieli być ich braćmi, kochać ich, oddać za nich życie.
Dzieci jednego Boga
Maroko jest miejscem przekraczania granic. Tu muzułmanie i chrześcijanie stają się dziećmi tego samego Boga pojmowanego poprzez każdego wierzącego na swój sposób, wyrażanej w Ewangelii i w Koranie.
Państwo to położone jest w północno-zachodniej Afryce nad Oceanem Atlantyckim i Morzem Śródziemnym. Należy do grupy Maghrebu. Graniczy z Algierią (na wschodzie) i hiszpańskimi eksklawami w Afryce: Ceutą i Melillą (na północy); formalnie na południu graniczy z Saharą Zachodnią, faktycznie to graniczące z Mauretanią terytorium jest w większości pod kontrolą marokańską. W moim państwie, bo tak o nim mówię, jest 97% muzułmanów i 0,13% katolików. Prawie połowa mieszkańców jest analfabetami.
Zanurzeni w sercu drugiego człowieka
Gdy słyszę słowa o tym, że "przybliżyło się do nas królestwo Boże", przymykam oczy i wracam do spotkań, rozmów i wspólnych prac na rzecz bliźniego z muzułmanami w Meknesie. To oaza miłości i dobra. Przed czterema laty jednemu z młodych arabskich nauczycieli, pracującemu jako wolontariusz w Centrum św. Antoniego, urodził się synek z groźną wadą serca pozwalającą zaledwie na kilka miesięcy życia. Postawiliśmy na nogi pół Maroka, żeby umożliwić poddanie dziecka operacji w Europie. Załatwiłem miejsce w szpitalu w Marsylii, rząd marokański obiecał sfinansować operację, linie lotnicze ufundowały przelot matki i dziecka, siostry franciszkanki dały im możliwość zamieszkania w swoim klasztorze podczas rekonwalescencji i skontaktowały matkę z rodzinami muzułmańskimi, żeby się dobrze czuła wśród swoich.
Kiedy Loubna razem z wyleczonym Souheilem wróciła do Meknesu, poproszono mnie o odprawienie Mszy św. dziękczynnej z udziałem szczęśliwych rodziców, którzy po modlitwie pozostali jeszcze w kaplicy, żeby podziękować Bogu po swojemu. "I naprawiliśmy serduszko temu dzieciątku, co nie?" - zażartowałem w kazaniu dla karłowickich dzieci we Wrocławiu, którym także chciałem wytłumaczyć rzecz tak trudną jak to, że chrześcijański misjonarz nie idzie w świat islamu po to, żeby kogokolwiek nawracać na swoją wiarę, ale aby kochać i być narzędziem pokoju.
Loubna, mama uratowanego Suheila już kilkakrotnie zapowiedziała mi, że całą trójką zjawią się niebawem w klasztorze w Larache, żeby tam trochę pomieszkać razem z franciszkanami i nacieszyć się spotkaniem, którego źródłem jest Bóg. I zapewniam was, że Loubna tak właśnie to rozumie i tłumaczy, że to naprawdę doskonałe świadectwo przekroczenia przez tę młodą arabską rodzinę granic dzielących muzułmanów i chrześcijan. Przekraczanie tych granic to nasze powołanie w tym miejscu.
Franciszkański świat pokoju
Tworzymy wspólnoty międzynarodowe i pracujemy na terenie całego kraju. Uczymy się języka arabskiego, poznajemy islam i kochamy muzułmanów. Być może dla wielu to jest trudne do zrozumienia i zaakceptowania. Głównym celem naszej misji jest bycie świadkami miłości Chrystusa, kochanie muzułmanów, szczególnie tych najbardziej potrzebujących, nie szukając w zamian niczego.
Kilka lat temu we Wrocławiu zaczepił mnie profesor fizyki: "No to niech się ksiądz przyzna, ilu ksiądz muzułmanów nawrócił?". Wytłumaczyłem mu, że misje franciszkańskie wśród muzułmanów są nie po to, by ich nawracać, tylko żeby pokazać, jakie może być chrześcijaństwo i ile człowieka może być w chrześcijaninie, muzułmaninie i każdym innym.
Nasza ostatnia codzienność
Kiedy piszę te słowa, dzieje się u nas wiele niepokoju. W tych dniach Maroko wydaliło setki migrantów z dzielnic Tangeru i innych miast na pustynię. Policjanci i żołnierze wyrzucali ich z kryjówek. Byli to ludzie z Syrii, Iraku i innych państw afrykańskich, którzy w naszym portowym mieście czekali na "okazję", aby przez Cieśninę Gibraltarską dotrzeć do upragnionej Europy. Niektórzy uciekli w góry i do lasów, gdzie wzniesiono nowe obozy dla uchodźców. Inni schronili się w naszej katedrze w Tangerze. Prawie dwustu migrantów.
Szukaliśmy zabezpieczenia dla wszystkich tych osób, wyżywienie i ubrania. Archidiecezja Tanger uczyniła wszystko, aby przez miesiąc zaopiekować się nimi i ich wyżywić. W pierwszej kolejności były kobiety w ciąży lub z dziećmi, chorzy, samotni mężczyźni z dziećmi. To ludzi bez żadnego dochodu, bez pracy. Nie wiemy, jak poradzą sobie w następnych miesiącach.
(fot. z archiwum Symeona Stachery OFM / Misyjne Drogi)
Ku lepszemu światu
Władze Maroka zdecydowały się przenieść cały ruch pasażersko-towarowy z naszego miasta do oddalonego o około 40 km na wschód portu Tanger-Med, aby odciążyć nasze miasto i jego mieszkańców. Wokół nowego portu nie ma żadnej większej osady. Nie będzie więc możliwości ukrycia się w zaułkach miasta, wyżebrania żywności czy pieniędzy. Ale zaprawieni w bojach o lepszą przyszłość haraga - "igrający z ogniem", jak nazywa się tu nielegalnych imigrantów - obiecują, że nie poddadzą się tak łatwo.
- Najpowszechniejszym sposobem na wyjazd z kraju jest dostanie się do podwozi ciężarówek, które opuszczają Maroko na pokładzie promów. Niektórzy próbują na placu lub w samym porcie, ja wolę ustawić się na głównej ulicy wiodącej do portu, tuż przy skrzyżowaniu. Jeśli ciężarówka zatrzyma się na czerwonym świetle, mam około 30 sekund, aby podbiec do niej i przywiązać się do podwozia - opowiadał Tomaszowi Szustkowi z "Przeglądu" 22-letni Ahmed, Marokańczyk z południa kraju. Tak dzieje się do tej pory.
Gdy ciężarówka przyjeżdża do portu, jest kontrolowana przez celników i skanowana. Wtedy emigranci muszą wyjść z kryjówki, a potem do niej wrócić. Wszystkie te działania odbywają się oczywiście pod osłoną nocy. Jeszcze jedna kontrola odbędzie się w porcie docelowym. Tam też trzeba uważać, aby nie dać się złapać.
Ten, kto może wydać na nadzieję lepszego życia w Europie ok. 1,2 tys. euro, korzysta z "usług" przemytników ludzi. Oferują oni transport przez cieśninę pontonami lub małymi łodziami, niewidocznymi dla radarów. Niestety, dość często silne prądy i fale morskie wywracają takie łódki, topiąc wielu niedoszłych imigrantów. Ten sam los spotyka pasażerów łódek, które niezauważone przez radary wielkich tankowców są przez nie taranowane podczas przekraczania cieśniny. Bywa też, że sami przemytnicy, nie dobijając do brzegów Hiszpanii, każą pasażerom wyskakiwać za burtę i ostatnie kilkaset metrów pokonać wpław. Wyskakują więc i płyną ku wolności i godnemu życiu, które wydaje się w zasięgu ręki. Niestety dla niektórych jest to zadanie ponad siły. Wiele osób topi się z wyczerpania i wyziębienia. Ich ciała morze wyrzuca na plaże Tarify w Hiszpanii.
Pomagamy wszystkim
Wszyscy migranci pragną przekroczyć Cieśninę Gibraltarską, aby osiedlić się i zarabiać na życie w Europie. Jeśli to się nie powiedzie, będą próbowali zakwalifikować się do programu repatriacji i wrócić do domu z rodzinami. Niełatwe to wszystko i każdego dnia pytamy, jak "nakarmić rzesze ludzi, które są na pustkowiu i szukają swego pasterza". A jest ich wielu. To jedno z głównych naszych zajęć.
Często myślę, jak Pan Bóg nam daje dowody swojej miłości. Otwarliśmy w Tangerze Centrum Spotkań Chrześcijańsko-Islamskich. Pragniemy ukazać światu, że "człowiek człowiekowi winien być bratem". To piękne powołanie w Chrystusie - odkrywać w drugim człowieku obraz Boga - czynić zawsze dobrze, czynić wszystkim dobrze, źle nigdy i nikomu, bez względu na jego religię czy pochodzenie.
Symeon Stachera OFM - (ur. 1963 r.) doktor misjologii, misjonarz pracujący w Maroku
Przyjąć przybysza - to cykl tekstów dotyczących problematyki migracji i uchodźców. Wraz z Caritas Polska przygotujemy dla czytelników DEON.pl wywiady, reportaże i opracowania związane z obecnym kryzysem migracyjnym. Chcemy, by dotarły do was opinie osób, które stykają się z migrantami od wielu lat i poświęcili im swoje życie. Chcemy, by dyskusję na temat uchodźców prowadzono na spokojnie, bez uprzedzeń i w oparciu o fakty. Aby dowiedzieć się, jak możesz wesprzeć Caritas Polska w pomocy uchodźcom, kliknij tutaj.
Skomentuj artykuł