"Przyjąłem uchodźcę w domu. To naprawdę nic wielkiego"
W ostatnie sobotnie popołudnie zabrałem swojego gościa z Hondurasu, Gerardo, na strzyżenie włosów w moim ulubionym salonie, tym z biało-czerwonym słupkiem przed zakładem fryzjerskim i butelkami darmowego trunku, gdzie brooklyński hipster może stracić starotestamentową brodę za około 8 dolarów.
Gerardo, jak dla mnie, wyglądał OK, ale chciał trochę się ogarnąć. Sądzę, że sześć miesięcy w ośrodku detencyjnym zrobiło to za niego.
Kobieta, z którą mieszkam, myśli, że nie robi wystarczająco dużo dla innych ludzi; jest prawniczką zajmującą się prawami obywatelskimi, która poświęca wiele czasu na sprawy imigracyjne i, o ile wiem, ratuje życie ludziom na bieżąco. W noc wyborczą 2016 roku dosłownie płakała, wiedząc, jak wiele złych rzeczy przydarzy się ludziom uciekającym przed gangami, zbrodnią i korupcją w takich miejscach jak Honduras, Gwatemala i Salwador - no wiesz, to ci biedni zmęczeni i uciskani, którzy "przynoszą choroby" do Stanów Zjednoczonych, ponieważ nie chcą, aby ich dzieci zostały zamordowane. Poznałem Gerarda kilka dni po tym, jak moja żona powiedziała: "Chciałabym poprosić o przysługę. Nie możesz odmówić". Nie mogłem powiedzieć "nie". Nie po takim wstępie.
W weekend jednak ciągle była zestresowana, ponieważ między innymi nie udało jej się przekonać sędziego federalnego, by zabrać dwuletniego syna Gerarda z rodziny zastępczej na Bronksie. Chłopiec spędził sześć miesięcy w ośrodku detencyjnym, a komunikacja ojca z synem była zabroniona przez Biuro Przesiedleń. Ale, hej, wiesz, to było piątkowe popołudnie. "Czym jest kilka dni?" - zapytał sędzia. Moja żona odebrała wszystko to głęboko przeżyła.
Ja, z drugiej strony, czułem się nieźle, mając zarówno Gerarda, jak i jego nową fryzurę.
Czy istnieje coś takiego jak akt czystej miłości? Ewangelia Mateusza 6,2 mówi: "Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili". Innymi słowy, dawaj anonimowo. Nie nazywaj szpitala swoim imieniem. I na miłość boską, nie pisz tekstu o tym, jak przyjąłeś uchodźcę z Hondurasu, bo jesteś człowiekiem o wielkim sercu.
Czy kiedykolwiek dokonaliśmy dobra, nie zastanawiając się, dlaczego to zrobiliśmy? Nie powinniśmy. Zwykle jest powód. Nie miałem złudzeń co do mojego. Po pierwsze, wiedziałem, że będę się czuł dobrze z tym wszystkim - będę czuł, że jestem taki dobroczynny, a nawet sprawiedliwy. Wszystko, co w jakikolwiek sposób przeciwstawia się okrucieństwu podszywającemu się pod amerykańską politykę imigracyjną, byłoby balsamem na moje psychiczne rany.
Polak, który przyjął Syryjczyków w swoim mieszkaniu [WYWIAD]
Po drugie, wiedziałem, że poczuję się źle, jeśli tego nie zrobimy. W mojej decyzji znalazł się więc element psychologii obronnej, który nie był tak naprawdę decyzją (patrz wyżej).
Po trzecie, nie brakowało biblijnych napomnień. Wśród nich: "Jeśli zaś ktoś posiada dobra tego świata, a widzi brata w potrzebie i zamyka przed nim serce swoje, jakże w nim może mieszkać miłość Boża?" (J 3,17). Sami jako tako nie mieliśmy tych dóbr. Jednak mieliśmy wystarczająco dużo, by się dzielić. A na marginesie, ile to w ogóle jest?
To nie miała być długoterminowa umowa: jak tylko Gerardo odzyskał syna, miał jechać do Teksasu (wyraźnie człowiek ma skłonność do ryzyka).
Gerardo nie stanowił problemu; nie mówił po angielsku, ale najwyraźniej lubił moją kuchnię, co nie jest czymś, co wymaga języka mówionego. Udało nam się przeprowadzić krótką rozmowę podczas jazdy do fryzjera. Był szczególnie zainteresowany wszystkimi "iglesias", gdy jeździliśmy po Brooklynie, "dzielnicy kościołów".
W "aktualnym klimacie", jak mówimy eufemistycznie, wyraźnie łatwiej nienawidzić. Ale łatwo też czuć się zadowolonym z robienia najmniejszej ilości dobra. Odkąd Gerardo przyjechał i odjechał (jest obecnie w Austin ze swoim synem), ludzie stali się bardzo mili, choć to chyba było coś, co nie było zbyt wielkim poświęceniem. Daliśmy mu trochę gotówki i oczywiście fryzurę (nie zapomnij o tej fryzurze!). Ale Gerardo wpasował się w nasz dom w taki sposób, w jaki karawana 7000 migrantów wpasowałaby się w Stany Zjednoczone - nie byłaby zauważona. Chyba że niektórzy chcieliby jednak coś z tym zrobić.
Ci, o których powinniśmy dużo myśleć, to agenci miłości codziennej, ludzie, którzy wykonują akty czystej, bezinteresownej miłości i robią to rutynowo, każdego dnia, nigdy nie czując, że zrobili wystarczająco dużo. Na przykład moja żona. Albo siostry zakonne, które opiekują się chorymi i umierającymi, i codziennie sprawują czuwanie modlitewne przed ośrodkami detencyjnymi. Albo prawnicy - tak, prawnicy pracujący bez wytchnienia przeciwko systemowi, który zbroi się coraz bardziej przeciwko nim, kiedy działają na rzecz uwolnienia niesprawiedliwie uwięzionych w miejscach takich jak, powiedzmy, Guantanamo.
Na marginesie, założę się, że mieszkańcy ośrodka detencyjnego chcieliby zrobić sobie przyzwoite fryzury.
Prymas Polak spotkał się z uchodźcami z Syrii. "Wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami" >>
Skoro o tym mowa: w salonie fryzjerskim, gdzie wszyscy fryzjerzy to imigranci, rosyjscy Żydzi, Gerardo wypełniał lukę kulturową liczbami: jeden milimetr z tyłu, dwa na bokach, trzy na górze - był uniwersalny język maszynki do strzyżenia włosów. Fryzjer zrozumiał, wszystko zrozumiał. "Skąd jest twój przyjaciel?" - zapytał mnie. Powiedziałem mu i dodałem: "On nie zna za bardzo angielskiego". Ale fryzjer machnął ręką. Nie trzeba wyjaśniać. Nie trzeba też płacić za niego, powiedział. Zrobiłem to - ale to akurat był akt czystej miłości.
John Anderson - jest krytykiem telewizyjnym dla "The Wall Street Journal" i współpracownikiem "The New York Times". Tekst ukazał się pierwotnie na portalu America Magazine
Skomentuj artykuł