Gdy Bóg słucha naszej muzyki, uśmiecha się od ucha do ucha

(fot. Piotr Kędzierski / UM Jastrzębie-Zdrój)
Piotr Kosiarski / Bogdan Wita

Jednego dnia gra na Woodstocku, drugiego udziela Komunii Świętej. Menadżer i gitarzysta Carrantuohill, pierwszego polskiego zespołu grającego muzykę irlandzką, opowiada o swojej pasji i wierze.

Piotr Kosiarski: Jednego dnia grasz na Woodstocku, a następnego udzielasz Komunii Świętej. Jak to możliwe?

Bogdan Wita: Na początku czułem spory dysonans. Jak można pogodzić przestrzeń życia kojarzoną z koncertami, graniem w pubach, częstymi wyjazdami z domu, nocowaniem w hotelach z zakładaniem alby i posługą w kościele? Te dwa światy mi zgrzytały.

Ale udało ci się je pogodzić.

DEON.PL POLECA


Tak, bo byłem uczciwy i autentyczny w jednym i w drugim. Nie chciałem stać się "świętoszkiem" w branży muzycznej i jednocześnie byłem ciągle sobą, gdy rozdawałem Komunię Świętą.

Przeczytaj również wywiad z Mają Frykowską: Bóg jest niezwykłym gentlemanem>>

Na początku sprawiało mi to problemy. Bałem się, że tego nie udźwignę, że ludzie pomyślą: "stary chłop i teraz będzie za ministranta robił". Wydawało mi się, że łatwiej pełnić posługę szafarza komuś, kto robi coś bardziej "normalnego". Na szczęście okazało się, że jest inaczej; w środowisku muzycznym nie brakuje ludzi, którym z wiarą jest bardzo po drodze. Kiedy się dowiedzieli, że jestem szafarzem, że wracamy z koncertu do domu, bo ja następnego dnia rozdaję Komunię, reagowali z szacunkiem i uznaniem. Bardzo mnie to budowało.

Łączysz jedno z drugim już dobrych parę lat.

Nie powiem, że wszystko chodzi jak w zegarku. Bywają sytuacje, że po koncercie jest impreza; ktoś częstuje piwem i wtedy zapala się czerwona lampka. "Chłopie, jesteś szafarzem. Miej świadomość godności posługi, którą pełnisz; nie wypij o kilka piw za dużo". Koncerty najczęściej są w soboty, a posługa - w niedzielę. Wiem, że muszę być wtedy na sto procent. I to u mnie zadziałało.

Bogdan Wita (fot. archiwum Carrantuohill)

Co na to koledzy z zespołu?

Zaakceptowali moją posługę. Po pewnym czasie przestali się dziwić, widząc mnie przy ołtarzu.

Umówmy się, nie wszyscy członkowie zespołu są mocno zaangażowani w życie duchowe. Jednak, kiedy ustalam szczegóły koncertów, to zawsze tak organizuję czas, żeby każdy mógł być w kościele. Niektórzy cieszą się, bo mają to zorganizowane, inni - bo mogą godzinę dłużej pospać (śmiech).

Jako szafarz posługujesz w żorskim hospicjum.

Tak, i dzięki temu naprawdę wiem, po co są potrzebni szafarze; pośród chorych widzę najgłębszy sens mojej posługi. Zawsze jak stamtąd wychodzę, wiem, że tego dnia już nic ważniejszego się nie wydarzy.

Wszyscy jesteśmy zagonieni, mamy szybsze telefony, komputery, samochody, a coraz mniej czasu. W hospicjum spotykam ludzi, którzy mają przed sobą koniec życia. I wtedy, raz w tygodniu mam taki moment, że uświadamiam sobie, po co właściwie jestem na tym świecie.

Jak to się stało, że ktoś, kto gra muzykę pubów i piwa, zaczął udzielać Komunii Świętej?

Strzał z nieba. Ja bym sam na to nie wpadł (śmiech). A tak na poważnie, posługa szafarza nie polega na tym, że ktoś przychodzi do proboszcza i mówi: "Chciałbym zostać szafarzem". Taka propozycja zawsze wychodzi od drugiej strony. Kiedy mi ją złożono, byłem zaskoczony. "Ja? Przecież skaczę po scenie, jeżdżę na Woodstock do Owsiaka! Ja nie jestem godny…". Ale kilka rozmów pod tytułem "Nikt tak naprawdę nie jest godzien" ustawiło mnie w szeregu.

Grasz w zespole Carrantuohill i jesteś jego menadżerem. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że "być może to Pan Bóg rzucił w was kamieniem, trafił i powiedział, że będziecie grać muzykę irlandzką".

Ja w to głęboko wierzę. W ubiegłym roku obchodziliśmy trzydziestolecie istnienia zespołu i kiedy myślę o tym wszystkim na chłodno, jedno wiem na pewno - to musiało być Boże dzieło, że pięciu chłopa zaczęło grać taką, a nie inną muzykę.

Trzydzieści lat temu w Polsce nikt nie grał muzyki irlandzkiej.

To był koniec ubiegłego wieku i poprzedni ustrój polityczny. Nie było internetu, muzyki nie dało się posłuchać z telefonu, dostępne były jedynie radio i telewizja. Zdobycie konkretnej płyty graniczyło z cudem. Konieczne były naprawdę szerokie kontakty albo rodzina na Zachodzie.

Jak poznaliście muzykę irlandzką?

Po pierwsze, dzięki Kwartetowi Jorgi. To zespół z Poznania - tworzą go bracia Maciek i Waldek Rychły, bardzo pozytywnie odjechani ludzie. Potrafią wyjechać na miesiąc do lasu i zachwycać się śpiewem ptaków! Od zawsze poszukiwali nowych dźwięków z różnych stron świata. Na jednej ze swoich pierwszych płyt nagrali kilka utworów irlandzkich. Nie wiem, jak oni to zrobili, że w latach osiemdziesiątych natknęli się na muzykę irlandzką. Dla nas to był pierwszy strzał. Odkryliśmy, że istniała nowa muzyka, której nie znaliśmy z radia i telewizji.

Mniej więcej w tym samym czasie przez Telewizję Polską został wyemitowany serial "Robin z Sherwood" z muzyką zespołu Clannad. To był stary dobry "Robin Hood" z Michaelem Praedem w roli głównej. Ścieżka dźwiękowa wbiła nas w ziemię, to było coś zupełnie nowego! Zaczęliśmy szukać kontaktów; okazało się, że ktoś miał wujka w Niemczech. W ten sposób zdobyliśmy pierwszą kasetę.

Jak wyglądały początki zespołu? Wzięliście do rąk instrumenty i zaczęliście grać?

Nikt z nas nie zakładał, że to będzie nasz sposób na życie. Śledząc historię zespołu, bieg wydarzeń, ludzi spotkanych po drodze, muszę przyznać, że musiała być w tym Boża ingerencja. Gdybyśmy to wymyślili i skonstruowali "po ludzku", Carrantuohill na pewno nie przetrwałby tak długo.

Nikt z nas nie jest - umówmy się - wybitnym muzykiem, może z wyjątkiem Maćka (skrzypka) i Darka (flecisty), którzy mają niesamowitą zdolność do grania tej specyficznej, irlandzkiej muzyki.

W muzyce irlandzkiej skrzypce to ważny instrument.

Będąc w Irlandii na różnych warsztatach i spotkaniach z muzykami, za każdym razem słyszeliśmy od tych największych fachowców: "Ten facet ma to coś!". To jest chyba dar od Boga, że Maciek potrafi tak dobrze pojmować, rozumieć i artykułować irlandzką muzykę, co wśród skrzypków jest wyjątkowe.

Jako młody zespół odwiedziliście Irlandię i dostaliście wiatru w żagle.

W 1992 roku udaliśmy się tam dwoma samochodami. Właśnie wtedy, my i nasz skrzypek, dowiedzieliśmy się, że mamy talent. Ci, którzy nas słuchali, ze zdumienia przecierali oczy. Nikt nie wiedział, gdzie jest Polska ani kim są Polacy! Ludzie, którzy od lat grali muzykę irlandzką, nie mogli uwierzyć w to, że w Polsce ukształtował się taki samorodek. To była eksplozja! Naładowaliśmy akumulatory i już wiedzieliśmy, co chcemy robić w życiu.

Wasz skład się zmieniał. Zaczęliście od 5 osób.

W takim składzie graliśmy przez dziesięć lat. Później zaczęto nas zapraszać na coraz większe wydarzenia artystyczne, na coraz większe festiwale i koncerty. Wtedy właśnie zaczęła się nasza przygoda z Jurkiem Owsiakiem. Chociaż siedział w zupełnie innych gatunkach, bardzo pokochał muzykę irlandzką w naszym wykonaniu. Za jego, nie ukrywam, namową, zrobiliśmy program w oparciu o perkusję i szybko odkryliśmy, jak wiele bogactwa i przestrzeni ona wnosi. To był niesamowity zwrot. Natychmiast jeden z gitarzystów przeszedł na bas, a w naszym składzie na stałe zagościł perkusista. Po kolejnych kilkunastu latach dołączyła do nas wokalistka Ania. Tyle czasu musiało upłynąć, abyśmy dojrzeli do tego, by zacząć przemawiać do ludzi słowami, nie tylko muzyką instrumentalną.

Carrantuohill w pełnym składzie (fot. archiwum zespołu)

W ostatnich latach widać, że sporo eksperymentujecie. Najpierw zaprosiliście do współpracy polskich wokalistów, później nagraliście album jazzowy, za którego dostaliście Fryderyka.

W pewnym momencie stwierdziliśmy, że zaczniemy podawać muzykę irlandzką bardziej po swojemu, można powiedzieć bardziej "po polsku". Dlatego zaprosiliśmy do współpracy Staszka Sojkę, Annę Marię Jopek czy Anitę Lipnicą. Z tego samego powodu zaczęły się nasze przyjaźnie z jazzmanami.

Aczkolwiek - i tu historia być może zatoczy koło - ostatnie nasze rozmowy pokazują, że prawdopodobnie jedna z kolejnych płyt będzie znowu bardziej tradycyjna. Chyba dojrzeliśmy do tego, żeby wrócić do korzeni.

Co w graniu muzyki irlandzkiej jest najważniejsze?

Oprócz linii melodycznej - emocje. Te "głębsze" pokłady muzyczne. Uświadomił mi to kiedyś jeden z muzyków, który powiedział, że wygrywania dźwięków zapisanych na linii melodycznej może się nauczyć każdy. Ale wydobycie z muzyki nastroju jest sztuką. Mogę powiedzieć, że nam jako zespołowi Carrantuohill to się udało.

Muzyka irlandzka powstała, bo ludziom było albo wesoło - i wtedy komponowali kolejnego jig’a, czy reel’a - albo smutno - wtedy grali nostalgiczne, ale przepiękne slowers, czyli irlandzkie ballady. Za tym wszystkim zawsze szło coś głębszego - emocja, radość albo nostalgia, coś, co chce się przekazać bardziej niż same dźwięki.

Codziennie dziękuję Bogu za to, że oprócz pracy menadżerskiej, biurowej, mogę wyjść na scenę i przenieść się do innego świata.

Jak po trzydziestu latach wciąż ze sobą wytrzymujecie? Niejeden zespół rozpadł się przez to, że tworzący go ludzie przestali się dogadywać.

Oczywiście, są trudności i od czasu do czasu coś iskrzy. Ale nie jest sztuką, żeby nie iskrzyło, tylko żeby takie trudne momenty umieć przetrwać, przetransponować je na coś dobrego i pozytywnego. Jeżeli się kłócimy o muzykę, to bardzo dobrze. Gorzej, jeśli jakieś ludzkie styki się zwierają.

Co wtedy trzyma was razem?

Nie poradzilibyśmy sobie, gdybyśmy nie byli gronem przyjaciół. Gramy muzykę piwa i pubów, robiliśmy trasy promocyjne dla największych browarów, a w rekordowym roku zagraliśmy 176 koncertów. Mimo to znajdowaliśmy czas, żeby pojechać na wspólne wakacje z naszymi najbliższymi.

Myślę, że udało nam się stworzyć "rodzinę Carrantuohill". I to nawet dosłownie, bo jesteśmy wzajemnie chociażby rodzicami chrzestnymi dla wielu dzieci w zespole.

Dzisiaj, chociaż już może nie jeździmy na wspólne wakacje, często się spotykamy. Okazją do tego jest organizowana przez nas każdego roku świąteczna kolacja i kolędowanie.

Wróćmy do tematu twojej wiary. Czy przeżyłeś w życiu jakieś spektakularne nawrócenie?

Niestety nie (śmiech). Nie mogę się "pochwalić" historią muzyka, który był na dnie, ćpał, pił, a potem doznał nawrócenia. Zostałem wychowany w tradycyjnej śląskiej i wierzącej rodzinie. Pytanie, czy udało mi się tę wiarę rozwinąć?

Udało się?

Myślę, że tak. To jest trochę tak jak z naszym zespołem. Po kilkunastu latach używania nazwy Carrantuohill dowiedzieliśmy się, że to nie tylko najwyższy szczyt Irlandii. Okazało się, że w staroirlandzkim języku gaelic słowo "carrantuohill" oznacza również "krętą ścieżkę na wzgórze". Nie mogliśmy sobie wymyślić lepszej nazwy zespołu!

Nasze życie jest jak kręta ścieżka na wzgórze. Cały czas się wspinamy, pocimy, ciągle do tego szczytu jeszcze daleko i daj Boże, żebyśmy nigdy do niego nie dotarli, ale żebyśmy zawsze mieli go przed sobą.

Podążanie krętą drogą na wzgórze to bardzo fajna sprawa, to metafora, która pasuje nie tylko do zespołu, ale też do życia duchowego.

Jesteś jednym z założycieli wspólnoty Novare.

Zgadza się. Novare to wspólnota rodzin, która powstała przy naszej parafii kilkanaście lat temu. Wspólnie ze znajomymi stwierdziliśmy, że wszyscy pozakładaliśmy już rodziny, mamy dzieci w wieku kilkunastu lat i chcemy wspólnie zrobić coś dobrego. Na oazę jesteśmy za starzy, na kółko różańcowe - za młodzi (śmiech). Stwierdziliśmy, że chcemy spróbować założyć własną wspólnotę.

Z rodzinami w naszym kraju nie dzieje się dobrze - są coraz mniej szanowane, wspierane, ludzie coraz częściej się rozwodzą… To dotknęło również niektórych naszych znajomych. Dlatego wspólnie z przyjaciółmi - zupełnie nie z kręgu carrantuohillowego - postanowiliśmy stworzyć coś, co będzie nas umacniać. Dziś jesteśmy ponad stuosobową wspólnotą, która dzieli się na trzy mniejsze "podgrupy" - małżeństw sakramentalnych, biblijną i ewangelizacyjną. Organizujemy kursy Alpha, wieczory uwielbieniowe, robimy rekolekcje dla małżeństw i czerpiemy z tego bardzo dużo siły.

Jako zespół włączacie się w akcje charytatywne.

Jeżeli chodzi o działania niekomercyjne, Carrantuohill chętnie współpracuje np. z Anną Dymną i Jurkiem Owsiakiem. Dla Ani graliśmy we wrześniu na kopcu Kościuszki. Znamy się z nią bardzo dobrze. Jeśli tylko zainicjuje jakieś działania, my je wspieramy - zresztą tak samo jest z Jurkiem. Zakolegowaliśmy się z nim również ze względu na działania dobroczynne - taką szczerą chęć niesienia innym pomocy. Jesteśmy też stałym "ambasadorem" żorskiego Hospicjum, czy fundacji Stonoga. Od wielu lat angażujemy się w akcję "Szlachetna Paczka". Chciałoby się nawet zdecydowanie więcej - bo potrzeby takiej działaności charytatywnej są ogromne, ale to dla mnie, jako menadżera zespołu, trochę kłopotliwe - wiem, że czasami trzeba postawić granicę, mimo że najchętniej grałbym wszystkie takie koncerty. Ja bym się najlepiej czuł, gdybyśmy każdy koncert mogli komuś ofiarować i żeby to był profit dla tych, którzy tego potrzebują, ale tak też się nie da.

Anna Dymna i Jurek Owsiak to nie jedyne znane osoby w gronie przyjaciół Carrantuohill.

Wydawnictwo ZNAK zorganizowało kiedyś spotkanie poetów w bazylice Świętej Trójcy w Krakowie, na którym gościem honorowym był Czesław Miłosz. Zagraliśmy może trzy utwory. Jednak Czesław Miłosz tak się nami zachwycił, że zaprosił nas do USA na spotkanie poetów Wschodu i Zachodu, którego był organizatorem. Gdy Amerykanie dowiedzieli się, że przyjedzie polski zespół, myśleli, że to będzie kapela góralska; nie chcieli Polaków grających muzykę irlandzką. Ale Miłosz był nieugięty; dzięki niemu pojechaliśmy od Stanów i zagraliśmy serię wspaniałych koncertów. Być może dostrzegł to "coś", co podobno potrafimy wydobyć z irlandzkiej muzyki.

Szafarz, gitarzysta, menadżer. Jak godzisz to wszystko z rodziną?

Mam ogromne wsparcie ze strony mojej żony i córek. Cieszę się, bo w mojej rodzinie nie ma żadnego pola bitwy, nic nie muszę nikomu udowadniać, o nic zabiegać… Myślę, że moi najbliżsi cieszą się z tego, że jestem szafarzem, że mogę w ten sposób pomagać innym.

Poza tym, jeśli chodzi o pomaganie, nie dalej jak dwa tygodnie temu moja żona skończyła kurs wolontariatu w hospicjum, a starsza córka zamierza go zrobić. Staramy się pomagać wspólnie. Jest tutaj pełna harmonia.

Modliłeś się kiedyś muzyką?

W czasie koncertu Celtic Dream w Rudach zdarzyło mi się kilka razy skończyć utwór i powiedzieć "Amen". Był to wydarzenie, na które przyjechała Ania Dymna i okrasiła wszystko swoją poezją. My zrobiliśmy koncert, na którym dosłownie odjechałem. Mieliśmy wszystko tak przygotowane, że nie trzeba było myśleć nad graniem. Czułem wtedy, że muzyka była modlitwą, a połowa publiczności, nawet jeśli nie wypowiadała jakiejś konkretnej modlitwy, unosiła się nad ziemią. Jestem przekonany, że to się Panu Bogu podobało i że właśnie po to stworzył muzykę. To Jego cudowne dzieło.

Bóg jest naszym najlepszym Ojcem. Czuję, że gdy patrzy na nasz zespół i słucha muzyki, którą gramy, uśmiecha się od ucha do ucha. Może nie robimy wszystkiego tak, jak On by chciał, bo jesteśmy nieudolni. Ale głęboko wierzę w to, że ma z nas frajdę, a sześć (teraz już nawet siedem) osób, które On kiedyś razem skleił, być może sprawia, że na świecie jest odrobinę więcej radości.

Piotr Kosiarski - redaktor portalu DEON.pl. Autor cyklu Film na weekend i Ojcostwo. Sport ekstremalny. Prowadzi bloga Mapa bezdroży

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Gdy Bóg słucha naszej muzyki, uśmiecha się od ucha do ucha
Komentarze (1)
IC
Iwona czaplicka
13 grudnia 2018, 09:00
Profanacja "Raglan Road". Jak ktos chce posluchac - na YT w wykonaniu Luka Kelly. The Dubliners.