Jezus to nie dogmat
"Gdy przechodził obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci, Szymona, zwanego Piotrem i brata jego, Andrzeja (...) I rzekł do nich: "Pójdźcie za mną" (Mt 4, 18-19).
Choćbyśmy nie wiem jak się starali, niewiele wyciśniemy z tego krótkiego opisu, by napisać biografię św. Andrzeja. Bo autorzy Ewangelii wcale się tym nie interesowali. Ich zdaniem człowieka określają fundamentalne wybory. Pomniejsze sprawy schodzą w cień. W naszych czasach te proporcje się odwróciły. Współczesne biografie toną w morzu detali, barwnych opisów i psychologicznych analiz ich bohaterów. Szymon i Andrzej zdefiniowani są przez jedno wydarzenie - odpowiedź na powołanie ich przez Jezusa.
Ponieważ trochę naczytałem się filozofii, to mogę powiedzieć, że nie trzeba nawiązywać żadnej głębokiej relacji z Platonem lub Immanuelem Kantem, by przyswoić sobie ich myśl. Wystarczy zapoznać się z ich dziełami. Warto wprawdzie wiedzieć, jak żyli i czym się zajmowali, bo znajomość ich życiorysów ułatwia zrozumienie ich interpretacji świata, człowieka i Boga. Ale nie jest to konieczne.
Z Chrystusem jest inaczej. I to w radykalny sposób. Wbrew pozorom, Jego uczniem nie staje się wskutek przyjęcia określonej doktryny, zbioru dogmatów, wnikliwego studiowania jego zapisków, których Jezus i tak nie pozostawił. On nie szuka adeptów, którym mógłby przekazać tajemną wiedzę, wyławiając ich spośród "nieoświeconego" pospólstwa, aby później stworzyli sobie sektę wtajemniczonych wybrańców.
Uczeń Chrystusa zawiązuje osobistą relację z Mistrzem, i to nie tylko z Tym, który kiedyś żył w Palestynie, ale nade wszystko z Tym, który żyje nadal. I bynajmniej nie w niebie, lecz na ziemi. Tak naprawdę zawsze jedynie odpowiada na inicjatywę Chrystusa. Inni wielcy mężowie w historii ludzkości również gromadzili uczniów wokół siebie. Ale żaden z nich nie powiedział:"Będę z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata". Nie w znaczeniu symbolicznym, czyli w duchu przekazanej nauki, w pamiątkach, zdjęciach i starych księgach, lecz realnie. Chrześcijanie są "współczesnymi Chrystusowi przez wiarę" (M. D. Chenu OP).
Mistrz z Nazaretu wzywa do "pójścia za Nim", by Mu towarzyszyć, mieszkać z Nim, jeszcze zanim uczeń cokolwiek pojął z Jego nauki. Przecież bracia Andrzej i Szymon, Jakub i Jan - galilejscy rybacy, wcześniej prawdopodobnie nic bądź niewiele o Jezusie słyszeli. W Biblii liczy się przeżycie, bezpośrednie doświadczenie, zmysłowy kontakt. Z Jego spojrzenia musieli więc wyczytać, iż ten tajemniczy mężczyzna nie przyszedł do nich jak zwodziciel, który chce ugrać coś dla siebie. Musieli w Nim dojrzeć życzliwość i powiew wolności, pociągające perspektywy, większe niż łowienie ryb. Dopiero po wielu latach św. Jan, ten sam, który w młodości płukał sieci i zostawil je w łodzi, pisze: "Myśmy poznali i uwierzyli w miłość jaką Bóg ma dla nas" (1 J 4, 16).
Zatem pierwsze w chrześcijaństwie jest ukochanie i wybranie. Poznanie polega przede wszystkim na relacji. Zbliżenie do Jezusa stopniowo otwiera na światło. W zachodniej wersji chrześcijaństwa niestety wierność doktrynie wysuwa się na czoło, a nie relacja. Czy w naszych czasach nagminną bolączką nie jest sprowadzanie Boga do moralności? Iluż to świętych nie potrafiło nawet czytać i pisać, ale na ziemi byli rękami, nogami, oczami i ustami Chrystusa? Św. Teresa z Lisieux pisała: "im bardziej ktoś jest słabszy, bez pragnień i cnót, tym bardziej podatny jest na działanie tego pochłaniającego i przemieniającego ognia miłości". Cieszyła się więc ze swoich słabości i niedoskonałości, bo wierzyła, że one czynią ją bardziej zależną od Boga. Czy dzisiaj, tak jak i za jej czasów, stale nie przestawiamy tych akcentów? Czy za wszelką cenę nie staramy sami uczynić się lepszymi, żeby się Bogu przypodobać?
I jeszcze jedno. Chrystus nie zwraca się do kolektywu, lecz do konkretnego człowieka. Człowiek również jest pierwszy, a nie grupa. Jezus nie dąży do poderwania mas, by szły w zbiorowym marszu za Jego przewodem. Nie jest populistą i demagogiem. Żąda osobistej decyzji i zaangażowania: "Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie". Kiełbaska wyborcza może i jest nęcąca, tyle że szybko znika z półek. Po wyborach i tak trzeba się zabrać do roboty. Więc Jezus nas na takie sztuczki nie nabiera.
Skomentuj artykuł