"Lekarka sugerowała aborcję. Ryzyko było ogromne. Zaczęliśmy szturmować niebo"

(fot. shutterstock.com)
Małgosia

Chciałabym się podzielić moją historią, moją, mojego męża Jarka i naszej wspaniałej córki, której na początku nikt nie dawał szans na istnienie.

Wiadomość o tym, że jestem w stanie błogosławionym zastała mnie pod koniec studiów, tuż przed obroną pracy magisterskiej. Była to już druga ciążą, w domu mieliśmy już starszego trzy lata synka.

Byłam trochę zaskoczona, bo myślałam, że może tuż po studiach podejmę pracę, a tutaj taka niespodzianka...

Jednak, gdy już byłam pewna swego stanu, cieszyłam się bardzo i czekałam na moje nowe dzieciątko. Byłam wtedy w trzecim miesiącu ciąży, który jak wiadomo, jest dość niebezpiecznym miesiącem dla maluszka, jeśli chodzi o ewentualne choroby zakaźne matki. Wiedziałam to wszystko, ale nie przypuszczałam nawet, że może mnie to niebezpieczeństwo dotknąć.

Obudziłam się w dniu mojej obrony pracy magisterskiej i zauważyłam na moim ciele dużo czerwonych, drobnych plamek. Szybko przebiegłam myślami ostatnie kontakty z chorymi osobami i przypomniałam sobie, że chyba miałam styczność z dziećmi krewnych chorymi na różyczkę. Uświadomienie tego faktu kosztowało mnie bardzo dużo. Byłam pod presją mijającego czasu i obezwładniającego mnie zupełnie strachu.

Poszłam na obronę, mówiąc koleżankom i promotorowi, że mam uczulenie na truskawki, stąd ta wysypka. A może sama też próbowałam sobie to wtedy wmówić i tak się uspokoić? Zdałam egzamin na piątkę, ale czekał mnie jeszcze o wiele większy egzamin - z życia i zaufania Panu Bogu. Zaufania do granic i nadziei wbrew nadziei. Zaczęłam się gorąco modlić o światło Ducha Świętego, by wiedzieć, co mam robić?

Nie były to jeszcze czasy komputera i internetu, więc w dostępnych mi książkach o zdrowiu wyczytałam wszystko, co tylko mogłam na temat zagrożeń, związanych z różyczką. A było tego mnóstwo - upośledzenie umysłowe, głuchota, wady serca itp. Postanowiłam poddać się badaniom na obecność przeciwciał. Okazały się dodatnie, czyli że jednak byłam chora na różyczkę! Ta diagnoza brzmiała dla mnie jak wyrok. Płakałam i nadal modliłam się o pomoc z Nieba. Bałam się tego, co może mnie i moje Maleństwo czekać.

Mój mąż Jarek wspierał mnie dzielnie i pocieszał jak umiał.

Najgorsze było przed nami. Postanowiliśmy skorzystać z porady autorytetu, jakim była wtedy dla nas pani doktor, specjalistka neonatolog, która opiekowała się naszym starszym synkiem.

Poszliśmy do niej na wizytę z Małym i zapytaliśmy wprost o opinię - jak ona widzi perspektywę mojej ciąży. Odpowiedź zmroziła nas - Proszę Państwa, dajcie sobie spokój, bo z tego nic nie będzie!

To miała być chyba sugestia aborcji dla nas? Po tej wypowiedzi pani doktor przestała być już dla nas autorytetem.

Postanowiliśmy nie poddawać się i z Bożą pomocą walczyć o nasze dziecko. Szturmowaliśmy codziennie do Pana Boga o pomoc i pociechę. Wtedy natchnęła nas myśl - Jedźcie do Matki! Niewiele myśląc, zabraliśmy młodszego synka i we trójkę, no nie, w czwórkę!, pojechaliśmy na Jasną Górę - do Czarnej Madonny.

Ofiarowałam jako wotum mój medalik i gęsto zapisane prośbami karteczki do naszej Maryi, którą prosiliśmy, by nasze Dzieciątko uchroniła przed chorobą. Byliśmy nawet gotowi, żeby dziecko było trochę chore fizycznie, ale nie czuliśmy się na siłach na bardzo poważne wady.

I tak całą ciążę miałam dość różne nastroje - od głębokiego zaufania, po głęboki smutek i strach. Zawsze jednak wiedziałam wtedy jedno, że bez wzlędu na stan, w jakim przyjdzie na świat moje Maleństwo, kocham je bezgranicznie, a dobry Bóg i Jego Matka chronią je przed złem. Dużo modliłam się na różańcu. Przed samym rozwiązaniem byłam już spokojna i pewna, że nic złego mi mojej Kruszynce nie może się zdarzyć.

Dominika Róża urodziła się o czasie, siłami natury - "poród książkowy" - jak stwierdził lekarz i położna w szpitalu. Po niezbednych badaniach noworodka okazało się, że dziecko jest silne, donoszone i otrzymało 10 punktów w skali Apgar - czyli najwięcej z mojej trójki dzieci.

Teraz Dominika jest już dorosła, skończyła studia i pracuje w swoim wymarzonym zawodzie weterynarza. Jest naszą kochającą i zawsze wdzięczną córką. Wdzięczną za cudowny dar swojego życia. Sama modli się też dużo za inne matki, które przeżywają rozterki będąc w ciąży.

Chwała Panu!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

"Lekarka sugerowała aborcję. Ryzyko było ogromne. Zaczęliśmy szturmować niebo"
Komentarze (1)
MR
Maciej Roszkowski
7 kwietnia 2018, 15:54
Szczęść Wam Boże.