Zostałam zgwałcona. Zaszłam w ciążę. Nie dokonałam aborcji. Oto dlaczego
Nie chcę walczyć. Nie chcę też prowokować. Chcę dać do myślenia tym, którzy myślą, że myślą. Tym, którzy nie niosąc na barkach wiele, w zasadzie nie niosąc nic, wypowiadają się w naszym imieniu. Kobiet zgwałconych.
Mam 23 lata. W kwietniu tego roku zostałam w sposób brutalny skrzywdzona, odarta z ludzkiej godności którą mogą dostrzec jedynie ludzie.
"Pięć kroków" od mojego domu zostałam napadnięta i zgwałcona, po czym zostawiona samej sobie. Zaciągnięto mnie w krzaki, zakneblowano usta i zmuszono do współżycia seksualnego. Chciałam umrzeć. Modliłam się do Pana Boga, aby zabrał mnie tak szybko, jak szybko się to stało. Czułam każdy mięsień, każdy narząd, każdy inny kawałek ciała, który nie był moim ciałem. Nie potrafiłam krzyknąć, nie potrafiłam powiedzieć nic, co dałoby mi poczucie, że choć trochę walczyłam.
Mijały dni.
W mojej głowie nie mijało nic. Chciałam o wszystkim zapomnieć, ale jak zapomnieć, skoro wszystko o tym przypomina? Ból fizyczny nie do zniesienia, siniaki, otarcia, krwawienie, ból psychiczny gorszy od tego fizycznego. Poczucie krzywdy pomieszane z poczuciem winy. Strach paraliżujący przed wyjściem na balkon. Uczucia, których ja sama nie potrafię nazwać do dziś. A więc powiedz mi - tak, właśnie Ty, zwolenniku umożliwienia aborcji kobietom, które poczęły w wyniku gwałtu - powiedz mi, jak możesz wiedzieć, co one czują? Jak możesz to wiedzieć, skoro ja sama nie umiem tego ubrać w słowa?
Minęły dwa tygodnie. Minął czas. Wtedy pojawiła się myśl: "A co, jeśli ja… co, jeśli jestem w ciąży?". Otępiałam. Uświadomiłam sobie, że zapłodnienie realnie byłoby możliwe. Z przekrwionych od płaczu oczu spłynęły kolejne łzy. Po policzkach tuszowanych pudrem.
Byłam sama. Zebrałam się, ubrałam na siebie łachy, które wydały mi się wystarczająco zakrywać mnie całą, łącznie z bólem wewnętrznym i poczuciem krzywdy. Wykonałam badanie HCG. Wynik tego samego dnia. Poziom hormonu wskazujący na rozwijające się we mnie ŻYCIE. Pomyślałam: "Na pewno pomyłka!". Płacz. Tydzień później powtórka badania. Wynik wyższy. Zdrętwienie. Przeszywający ból. I jedna myśl: "Dlaczego?".
Nie wiedziałam, jak sobie poradzić. Przez głowę przebiegało tysiąc myśli. Od: "Nienawidzę samej siebie" do "Ktoś ma mówić do mnie «mamo»?".
I jedno jest w tym wszystkim najważniejsze: ANI PRZEZ CHWILĘ nie pomyślałam, że chcę zabić to dziecko. Owszem, chciałam, aby czas się cofnął, aby to wszystko mnie nie spotkało, ale nie czułam zgody na to, aby móc dokonać morderstwa. Bo jak inaczej chciałbyś / chciałabyś to nazwać?
Budziłam się codziennie rano i mówiłam: "Panie Boże, kochaj to dziecko, bo ja nie potrafię". Błogosławiłam je codziennie, kreśląc krzyż na moim brzuchu z myślą: "Obronię Cię!".
To wcale nie znaczy, że je przyjęłam. W głowie miałam dwa wyjścia. Urodzę i oddam. Urodzę i zatrzymam. Ale urodzę. To było tylko w głowie.
Minął miesiąc. To, co było w głowie, zaczęło schodzić głębiej. Do serca. A wtedy serce wypowiedziało to, co TYLKO KOCHAJĄCE SERCE może wypowiedzieć: "Mnie skrzywdzono, nie uchroniono, ale ja nie pozwolę, aby ktokolwiek skrzywdził Ciebie! Będę z Tobą zawsze. Twoja mama".
Czy zatem to nie brak miłości decyduje o tym, że wybieramy śmierć?
Skomentuj artykuł