Rok temu uściskałam się ze śmiercią. Co to zrobiło z moim życiem?
W czerwcu 2024 roku spadłam w górach. Ześliznęłam się sto pięćdziesiąt metrów po zmrożonym śniegu i z wielką prędkością uderzyłam w skały. Według lekarzy i ratowników nie powinnam żyć. Przez pierwsze dni po wypadku nie dawała mi spokoju myśl: czy moje życie przestało być moje, bo nie powinnam żyć, a żyję?
Czy powinnam teraz jakoś radykalnie zmienić życie, ofiarować je Bogu, który mnie ewidentnie uratował, w sześć sekund odpowiadając na moją wykrzyczaną w niebo modlitwę o ratunek?
Nie, życie nie przewinęło mi się przed oczami, nie przypomniałam sobie tych wszystkich ważnych wydarzeń, zobaczyłam tylko w jednej sekundzie mojego męża i dzieci nad moją trumną. I to uczucie rozdzierającej rozpaczy było jeszcze gorsze niż pewność, że to koniec, że za kilka sekund roztrzaskam się o skały, które mijałam kilka kwadransów wcześniej, i że za moment umrę. I nic kompletnie z tym nie mogę zrobić, nic, zupełnie nic już ode mnie nie zależy.
Zawsze byłam świadoma kruchości życia i kilka razy minęłam się już ze śmiercią: najbardziej spektakularnie, gdy wsiadłam na stopa do zbyt dobrego samochodu, a kierowca chciał zrobić wrażenie prędkością i nie wyrobił się przed zakrętem; centymetry dzieliły nas od zderzenia czołowego z nadjeżdżającym z przeciwka tirem. Potem było jeszcze kilka takich sytuacji, ale nigdy, nigdy nie byłam tak blisko śmierci, jak rok temu w górach.
Dłuższy czas po tym wypadku, dochodząc do siebie i lecząc potężnie potłuczone niemal wszystko, patrzyłam w lustro na swoją twarz, którą śmiało mogłabym straszyć w ciemnym zaułku, i pytałam Boga: czy to, że mnie uratowałeś, znaczy, że mam teraz uczynić jakieś dodatkowe śluby, coś Ci oddać, ofiarować, obiecać? Czy moje życie jest jeszcze moje? Odpowiedź bardzo mnie poruszyła, bo On powiedział mi: Dziecko, nic mi nie jesteś winna. Byłem i jestem Panem twojego życia. Ono od zawsze do Mnie należy, więc nie możesz mi go dać, bo i tak jest moje. Nie chcę od ciebie nic więcej: chcę, żebyś żyła. Chcę, żebyś cieszyła się życiem, które ode mnie masz. Nie kocham cię pod warunkiem: moja miłość nie stawia warunków. Nie musisz teraz niczego odpracować, udowodnić, oddać. Moja hojność nie jest w zamian za coś: taki jestem. I niezależnie od tego, co myślą o Mnie ludzie – nie stanę się inny. Na moją miłość nie można zasłużyć, bo ona jest od zawsze i nie kosztuje was nic.
Myślę o tym, gdy chodzę po cmentarzu: oto groby ludzi, których kochał Bóg. Niektóre nie mają już tabliczek, nie wiadomo, kto w nich leży, nikt się nimi nie opiekuje. Czy opuszczeni przeminęli, gdy znikła o nich pamięć? Nie. Żyli i żyją w Bożej miłości, jedynej pewnej rzeczy w całej niepewności i zmienności świata.
A druga myśl jest nieco bardziej krępująca: chodzę między grobami i cieszę się jak głupia, że tam jeszcze nie leżę. Że mogę patrzeć na złote liście sypiące się na wypolerowane nagrobki, wdychać rześkie powietrze z domieszką parafinowego dymu, spotykać bliskich i znajomych, robić te wszystkie proste, zwykłe rzeczy, które wcześniej też przecież doceniałam, ale teraz cieszą mnie jeszcze bardziej.
I nawet, gdy przychodzi czas rozczarowań, frustracji, cierpienia, niesprawiedliwości, gdy ktoś mówi mi, że jestem nieważna, że moja obecność się nie liczy, że to, co robię, nie ma znaczenia, gdy doświadczam stu trudnych emocji i nie widać końca w tunelu ciemności – jest we mnie to jedno mocne miejsce: doświadczenie, że Bóg mnie chce. Jak świetlisty, płaski kamień, na którym mogę stanąć, mogę mocno dotknąć go rękami i powiedzieć: cokolwiek się nie dzieje, jestem, bo On chciał, żebym wciąż tu była. Gdy dotykam tego miejsca w sercu, krążące wokół mnie ciemne myśli zwalniają i się rozpraszają, a mój umysł wyciąga z magazynu pamięci słowa, które Jezus powiedział do Julianny: „Wszystko będzie dobrze. Ja, Bóg, to zrobię, a ty to zobaczysz”.
Czy trzeba przytulić się ze śmiercią, otrzeć się o włos o własny pogrzeb, by mieć w sercu takie miejsce? Nie. Jestem przekonana, że każdy z nas miał w życiu taki moment, chwilę-kotwicę, w której doświadczył Bożej miłości i czułości, bezwarunkowego bycia przyjętym bez żadnych zasług. Za nic. Po prostu. Tylko dlatego, że jest. I mimo tego, jak jest. Może to było bardzo dawno temu. Może ciemności życia starają się go przysłonić tak, żebyś o nim nie pamiętał. Ale ten moment, jak kotwica, jest; ukryty w głębi serca, w głębi duszy. Jak świetlisty kamień, do którego można wrócić jak do fundamentu i budować od nowa, gdy wszystko wydaje się sypać i psuć. Gdy ktoś podważa twoją wartość, uzależnia ją od naszych zasług, sukcesów, osiągnięć. Gdy wydaje nam się, że życie stało się tylko powolnym czekaniem na śmierć. Nie trzeba zderzać się z nią w strasznych okolicznościach, by odkryć, że jasność – Jego jasność – cały czas jest w nas i daje siłę do zwykłego bycia sobą, z poczuciem, że to wystarczy.
Bo wystarczy.


Skomentuj artykuł