Abp Grzegorz Ryś: tak narodził się mit inkwizycji
Tak przedstawia się w najkrótszym zarysie droga inkwizycji od historii do mitu. Droga w kierunku odwrotnym, od mitu z powrotem do historii, stosunkowo rzadko bywa podejmowana.
Wiek XVI widział narodziny nie tylko trybunałów inkwizycyjnych (jak portugalski, rzymski i inne), ale także „Inkwizycji!” – bytu z pogranicza historii i mitu, symbolu równie okrutnej, co bezmyślnej i zdeprawowanej nietolerancji wobec każdego odruchu wolności i samodzielnego myślenia. Glebą, na której wyrosła owa „Inkwizycja!”, była towarzysząca XVI-wiecznym religijnym rozłamom polemika, niejednokrotnie gwałtowna (na miarę generującego ją procesu), a skierowana do stosunkowo dużego audytorium (dzięki wynalezieniu druku), co decydowało niewątpliwie zarówno o doborze, jak i samej prezentacji używanych w niej argumentów.
Jednym z głównych tematów dyskusji był, rzecz oczywista, Kościół – jego pożądane cechy, ale także historia. Katolicy zarzucali reformatorom: „wasz Kościół jest nowy, wynaleziony dopiero co przez Lutra”. Ci odpowiadali natychmiast: „nasz Kościół istniał na długo przed Kościołem Rzymu, w czasach apostolskich, w okresie pierwotnym” (John Knox). Ten właśnie Kościół – doskonały, ubogi, niescentralizowany, wielbiący Boga w Duchu i prawdzie – zniekształcony przez Konstantyna, nie mógł od IV aż po XVI stulecie istnieć inaczej, jak tylko „ukryty” i uciemiężony. Stosunkowo łatwo było jednak wskazać zwłaszcza jego ostatnie prześladowane „ogniwa”: katarzy i waldensi, Wiklef i lollardzi, Hus i jego zwolennicy. Prześladowanie prawdziwego Kościoła, widziane jako kontynuacja prześladowań starożytnych, stało się wkrótce tematem-kluczem do opisania samoświadomości formujących się wspólnot protestanckich. I nie tylko ich.
Katoliccy polemiści odpowiadali, ukazując własne listy męczenników, skazanych na śmierć przez protestanckie cywilne czy eklezjalne autorytety (np. w Anglii Henryka VIII czy Elżbiety I). Zaczęła się swoista „wojna na martyrologie”. Nie sposób, oczywiście, wymienić wszystkich dzieł, których publikacja (a potem wielokrotne wznawianie) wyznaczała jej kolejne etapy i intensywność. Ograniczmy się więc do najważniejszych. W 1552 roku Ludwig Rabus ogłosił swoje dzieło Historie Bożych męczenników, które w pierwszym swoim wydaniu dotyczyło jedynie świętych okresu starożytności, ale już w następnym objęło także XVI-wiecznych męczenników protestanckich. Dwa lata później ukazała się Historia męczenników Jeana Crespin, zaś w 1556 roku Katalog świadków prawdy, którego autorem był znany protestancki historyk Matthias Flaccius Illyricus. Jednak największą chyba popularność zdobyło dzieło Johna Foxe’a Acta et monumenta, wydane najpierw w języku łacińskim (1559), a następnie angielskim (1563), którego poczytność i znajomość przez następne dwa stulecia niemal dorównywała Biblii.
Temat męczeństwa domagał się konsekwentnie identyfikacji prześladowcy. Mogłoby się wydawać, że jego wybór jest oczywisty. Czyż Luter i pierwsi reformatorzy (a nawet ich poprzednicy) nie wskazali jasno osoby Antychrysta w biskupie Rzymu? A jednak to nie papież miał ostatecznie skoncentrować na sobie uwagę niekatolickich historyków i polemistów. Rozwój wydarzeń w XVI stuleciu pokazywał bowiem jasno protestantom, że, po pierwsze, poddawani są oni prześladowaniom także tam, gdzie władza papieska zredukowana była faktycznie do minimum; po wtóre zaś, że ich najpoważniejszym przeciwnikiem w Europie nie jest wcale biskup Rzymu, lecz Karol V, król Hiszpanii (zjednoczonej dzięki małżeństwu Ferdynanda i Izabeli) i dziedzic Niderlandów, wybrany na cesarza w 1519 roku. O jego sile mieli się ostatecznie przekonać książęta protestanccy w wielkiej bitwie pod Mühlebergiem (1547). Syn Karola, Filip II, nie odziedziczył już wprawdzie godności cesarskiej, ale ten brak w jakiejś mierze wyrównywało mu złoto z obu Ameryk. To właśnie za panowania Filipa (który raz po raz publicznie deklarował swoje przywiązanie do katolicyzmu, nie szczędząc także osobistego poparcia dla działań inkwizycji) Hiszpania, najpotężniejsze państwo XVI-wiecznej Europy, stała się – pod piórami protestanckich publicystów – symbolem wszystkich sił represji, nietolerancji religijnej i politycznej, a także wstecznictwa intelektualnego i artystycznego. Owa tworząca się – także pod wpływem religijno-politycznego terroru zaprowadzonego przez księcia Albę w dążących do uniezależnienia Niderlandach – la leyenda negra („czarna legenda”) Hiszpanii nie mogła mieć, rzecz oczywista, innego głównego „bohatera” jak „Inkwizycję!”.
Tak więc ostatecznie to ona – „Inkwizycja!”, a nie rzymski „Antychryst”, została uznana za głównego prześladowcę prawdziwego i „ukrytego” przez wieki Kościoła. Wykorzystywana czasami przez królów i papieży, tak naprawdę pozostała niezależna i nie- jednokrotnie zwodziła jednych i drugich, kierowana – jako swoiste „państwo w państwie” – przez będący zaprzeczeniem wszelkiego chrześcijaństwa zakon dominikanów. Konsekwentnie, za jej założyciela został uznany (w trzysta lat po swojej śmierci!) nie papież Grzegorz IX, lecz św. Dominik, którego prawdziwy „antykult” stał się jednym z wyznaczników XVI-wiecznej historiografii protestanckiej. W takiej optyce mówienie o wielu inkwizytorach i inkwizycjach, różniących się między sobą i skalą działań, i doborem środków, a przede wszystkim autorytetem (biskupim, papieskim czy królewskim), traciło jakikolwiek sens. W ich miejsce pojawiała się „Inkwizycja!” – jedna, istniejąca od stuleci i scentralizowana pod rządami uczniów św. Dominika instytucja-potwór – a skrajne metody trybunałów iberyjskich uznane zostały za normę. Tak właśnie opisywał inkwizycję Reginaldus Gonsalvius Montanus (pseudonim działającego w Niderlandach w latach 1563–1566 pisarza hiszpańskiego Antonia del Corro) w opublikowanym po raz pierwszy w 1567 roku w Heidelbergu dziele Odkrycie i jasne ukazanie... praktyk Świętej Inkwizycji hiszpańskiej. Praca ta, wydana w oryginale w języku łacińskim, w ciągu roku doczekała się czterech tłumaczeń – na język angielski, francuski, duński i niemiecki.
W XVII wieku, a następnie w epoce oświecenia mityczne pojęcie „Inkwizycji!” przeszło jeszcze dalszą transformację. Okazało się bowiem, że także i reformatorzy potrafią z prześladowanych stać się prześladowcami. W 1553 roku Michał Servet został spalony na stosie w kalwińskiej Genewie, blisko trzydzieści lat wcześniej anabaptysta Balthasar Hubmaier został poddany torturom w Zurychu – mieście Zwingliego. W 1619 roku miała miejsce egzekucja Jana z Oldenbarnevelt w kalwińskich Zjednoczonych Prowincjach. Na religijnej mapie Europy (i świata) pojawiły się nowe wspólnoty wyznaniowe, w równym stopniu nietolerowane zarówno przez katolików, jak i Kościoły reformowane. Wywodzący się z tych wspólnot, ale nie tylko z nich, historycy (np. Gerhard Brandt, Philip van Limborch – pierwszy wielki historyk inkwizycji, Gilbert Burnet oraz Samuel Chandler) i filozofowie (np. Pierre Bayle) zaczęli coraz natarczywiej stawiać pytanie o tolerancję pojętą szerzej niż tylko w granicach swobód wyznaniowych dla luteranów i kalwinów w krajach katolickich. Pod ich piórem „Inkwizycja!” stawała się symbolem nietolerancji w ogóle, niezależnie od tego, jakie wyznanie reprezentowali ci, którzy dopuszczali się prześladowań. W 1659 roku Francis Howgill w wydanej przez siebie w Londynie książce nazwał „papieską inkwizycją” prześladowanie kwakrów w Bostonie; jego sprawcami byli religijni liderzy z Massachusetts, z których żaden nie należał do Kościoła katolickiego, o czym Howgill oczywiście wiedział, „desperacko jednak pragnął zdefiniować owych prześladowców za pomocą wspólnego języka prześladowań, aby każdy człowiek – należący do kwa- krów czy też nie – mógł ich natychmiast zidentyfikować i znienawidzić”.
Z takim też desygnatem przejęli „Inkwizycję!” i wykorzystywali w swoich dziełach pisarze oświeceniowi (Montesquieu, Voltaire i in.). Nie napawały ich przecież lękiem rzeczywiste trybunały inkwizycyjne odchodzące w XVIII wieku ostatecznie do lamusa historii (albo już rozwiązane, albo egzystujące resztkami sił; w każdym razie nie było już o czym pisać), lecz raczej widmo „Europy Inkwizycji”, to znaczy społeczeństw zbudowanych na fanatyzmie, bigoterii i nietolerancji, niezależnie od ich oblicza politycznego czy wyznaniowego. Temu widmu należało się przeciwstawić, wykorzystując wszelkie możliwe środki: satyrę i filozofię, fikcję literacką i historiografię.
Do walki włączyły się także literatura i sztuka. Począwszy od pierwszych pamiętnikarskich zapisów i relacji z podróży (np. Madame d’Aulnoy, Relation d’un voyage en Espagne; Charles Dellon, Relation de l’Inquisition de Goa) poprzez nowelę (César Vichard de Saint-Real, Dom Carlos; Friedrich Schiller, Der Geisterseher, Matthew Lewis, The Monk; William Godwin, The Abbess; Edgar Allan Poe, The Pit and the Pendulum i in.) i malarstwo (Francisco Goya, Caprichos, Auto-da-fé oraz szereg szkiców, np. przedstawiający Galileusza przykutego na rozkaz inkwizycji do potężnych bloków skalnych „za odkrycie ruchu ziemi”) aż po arcydzieła europejskiego dramatu (Don Karlos, Infant von Spanien Schillera), opery (Giuseppe Verdi, Don Carlo) i powieści, tzn. po Wielkiego inkwizytora Fiodora Dostojewskiego...
Tak oto przedstawia się w najkrótszym zarysie droga inkwizycji od historii do mitu. Droga w kierunku odwrotnym, od mitu z powrotem do historii, stosunkowo rzadko bywa podejmowana.
Fragment książki abpa Grzegorza Rysia "Inkwizycja"
Skomentuj artykuł