Ach te kazania
Dyskusje o stylu kaznodziejstwa w Polsce co rusz powracają jak bumerang. Podczas towarzyskich spotkań, na imprezach, w pociągu, po wyjściu z kościoła i w mediach.
Ostatnio tym tematem zainteresował się miesięcznik „Więź”, poświęcając lutowy numer językowi wiary i niewiary. Przeczytałem z zainteresowaniem. I zacząłem się zastanawiać nad tym, jak wyglądają moje kazania i czego oczekuję od innych kaznodziejów jako słuchacz Słowa. Oto garść refleksji, które mi się nasunęły.
Od strony kościelnej ławki
Spojrzę najpierw na kazania z punktu widzenia słuchacza. Z jakością głoszonego Słowa w Polsce bywa różnie. Nie wiem, czy w ogóle dałoby się to miarodajnie zbadać. Więc zasadniczo polegam na odczuciach własnych lub innych. Przyznam jednak, że częściej ogarnia mnie raczej poirytowanie niż zachwyt nad poziomem kazań.
Czasem odnoszę wrażenie, że niektórzy księża nie potrzebują czytań przeznaczonych na poszczególne dni, aby wygłosić kazanie. Pan Jezus swoje, a my swoje. Oczywiście, trudno uniknąć odwoływania się do swojego doświadczenia czy zasobu wiedzy. To nawet jest bardzo wskazane, byleby wiązało się z Ewangelią. Ale najczęściej słychać od razu, kiedy ksiądz zaczyna odgrzewać stare kotlety albo serwuje opanowany do perfekcji zestaw myśli, który nieznacznie modyfikuje lub nagina do aktualnego tematu czytań.
Generalnie za mało jest w naszej polskiej duchowości nadziei. Wiąże się to z tym, że jedynie mgliście dociera do nas podstawowe przesłanie Ewangelii, powtarzane w tych księgach już od momentu Narodzin Chrystusa aż po Jego Zmartwychwstanie: „Nie lękajcie się”.Dlatego również do kazań wdziera się zbyt dużo lęku, który sprawia, że łatwiej wychwytuje się i lokalizuje zagrożenia, często urojone; łatwiej węszy się wszędzie spisek i tropi czające się za każdym rogiem czarty. A to Unia Europejska, a to Żydzi, liberałowie, masoni, rząd, obce mocarstwa, homeopatia, polityka, Trybunał w Strasburgu itd. Gorzej z podnoszeniem na duchu i wskazywaniem dobra. Problem w tym, że kiedy słyszę te niekończące połajanki, nie wiadomo, co mam zrobić z tymi zagrożeniami po wyjściu z kościoła. Okopać się? Jeśli teraz jest nam tak źle, to co mieli powiedzieć pierwsi chrześcijanie, otoczeni zewsząd poganami i codziennie narażeni na prześladowania lub śmierć? A jednak nie tracili ducha.
Nieraz zdarza się, że na kazaniu dowiaduję się o czymś, czego trudno doszukać się w nauczaniu Kościoła. Na przykład, razu pewnego słyszałem, jak to wielkopostny rekolekcjonista grzmiał przez kilkanaście minut, przekonując, że każdy grzech przeciwko szóstemu przykazaniu ( a zwłaszcza masturbacja) jest ciężki. Może to odosobniony przypadek, a może i nie.
Innym razem, w czasie mojego wakacyjnego pobytu na Kujawach, ksiądz proboszcz pouczał wiernych, że Pan Jezus tak naprawdę nie zasnął w łodzi podczas burzy na jeziorze (czytaj: nie był zmęczony), tylko udawał. Oczywiście, pedagogicznie. Ze względu na apostołów. Niby spał, ale co chwila sprawdzał, otwierając oko, jak zachowają się w trakcie nawałnicy. Osobiście nazywam taką praktykę „odczłowieczaniem” Chrystusa, co w gruncie rzeczy jest niedźwiedzią przysługą, bo oddala Go jeszcze bardziej od ludzi.
Najbardziej drażni mnie w Polsce nadużywanie ambony do politykowania. Nie w takim sensie, jakoby księża mądrze przypominali o twórczym zaangażowaniu chrześcijan w życie społeczne i polityczne, bo o tym tak naprawdę mówi się niewiele, a jeśli już to na ogół przed wyborami. Chodzi raczej o polityczne agitacje, które księża uprawiają, jakby byli lokalnymi sołtysami lub przedstawicielami partii politycznych na swoim terenie.
Małe odniesienie do historii. Kiedy u początków Średniowiecza Wizygoci podbili ówczesną Francję, władzę rzymskich namiestników prowincji przejęli biskupi i arcybiskupi, których obywatele nazwali godnie defensores civitatis (obrońcami społeczeństwa). Mam wrażenie, że część duchowieństwa w Polsce zachowuje się tak, jakby w naszym kraju nie było komu rządzić lub jakbyśmy ciągle żyli pod jarzmem okupacji. Hitlerowskiej, stalinowskiej, lub jakiejkolwiek innej.
Za amboną
A teraz spojrzenie na sprawę z punktu widzenia księdza. Zostawiam na boku wyjaśnianie różnic między homilią a kazaniem, bo nie miejsce na to. Przyznam, że do pewnego stopnia łatwiej jest mówić kazanie, niż zabrać głos w publicznej dyskusji, ponieważ ambona i przestrzeń między nią a wiernymi wypełniona jest specjalną strefą ochronną. Z kościoła nie padnie żadne słowo krytyki, pytanie czy wątpliwość (chyba że od jakiegoś religijnego wariata). Taka w sumie jest natura kazania, że się go nie przerywa. Ale odzew w słuchaczu i tak następuje , chociaż nie wyraża się werbalnie, lecz gestami: skupieniem odmalowanym na twarzy,wsłuchaniem albo wierceniem się, chrząkaniem, uśmiechem, zdenerwowaniem, złością, gapieniem się w sklepienie, łypaniem okiem na sąsiadów itd. Ta komunikacja dociera do kaznodziei, jeśli tylko chce ją odczytać i zrozumieć.
W każdym bądź razie stanie za pulpitem w kościele to komfortowy przywilej, który, niestety, można wykorzystać na różne sposoby. Św. Paweł, głosząc w Atenach swoje płomienne kazanie, takiego luksusu nie miał. Musiał sobie dobrze przemyśleć, jak zwrócić się do wymagających Greków. Mimo tych intelektualnych przygotowań, zaledwie wypowiedział swoją kwestię, a zebrani od razu wypalili jak z armaty: „Posłuchamy Cię innym razem”.
Co pomaga mi w przygotowaniu kazań? Wydaje się, że najmniejszą rolę odgrywają tutaj warsztat i gorączkowe myślenie: „I co ja mam im powiedzieć?” Ważniejsze jest to, co dzieje się pomiędzy jednym a drugim kazaniem. Sprawą na wagę złota jest przede wszystkim modlitwa. Bynajmniej nie po to, aby w jej trakcie spisywać złote myśli i przykłady. Raczej chodzi o to, aby w tych chwilach pozwolić Duchowi Świętemu wykonać Jego robotę, dać Mu czas na działanie. Zazwyczaj światło przychodzi po modlitwie, kiedy biorę do ręki Pismo św., czytam, rozważam, notuję.
Bo wcale nie jest tak, że jeśli wpadnę jak piorun do kościoła, bez jakiegokolwiek przygotowania (ponieważ mi się nie chciało albo sądzę, że i tak „coś” powiem), to Duch Święty nagle zdziała krasomówcze cuda. Chyba że ów brak przygotowania nie wynika z moich zaniedbań. Gdyby Bóg miał wyręczać księdza od wszystkiego, to także powinien przyciskać na hamulec, jeśli na zakręcie kierowca popędzi z nadmierną prędkością. Ale tego nie zrobi. No i kończy się nieraz tak jak się kończy. Modlitwa uczy również pokory w głoszeniu Słowa. Trudniej wówczas stawać w pozycji sędziego, moralizatora, bo człowiek sam wie, że jest tylko narzędziem i grzesznikiem. Zadaję również sobie pytanie, jak to konkretne słowo przemawia do mnie.
Karl Barth powiedział kiedyś, że prawdziwy kaznodzieja w jednej ręce powinien trzymać Pismo św., a w drugiej gazetę. Dlaczego? Ponieważ Bóg działa w historii i mówi przez wydarzenia. Jego Słowo dociera do nas nie tylko z Pisma św., ale także z tego, co się wokół nas dzieje.
Osobiście dopiero po kilku latach odkryłem, jak nieocenione dla znalezienia odpowiedniego języka kazań są regularne kontakty z ludźmi świeckimi, nie tylko po to, aby wypić kawę i zjeść obiad, lecz również aby wysłuchać ich pytań, rozterek i dylematów moralnych. Praca wśród ubogich, pokrzywdzonych, chorych również diametralnie zmienia punkt widzenia i modyfikuje sposób wyrażania się o Bogu, człowieku i świecie.
Jakie moim zdaniem powinny być kazania? Wypowiem truizm: biblijne, to znaczy, opowiedziane językiem Pisma św, zwłaszcza tych ksiąg, które odwołują się do ludzkiej wyobraźni i codziennego doświadczenia. Jezus uczył w przypowieściach, które może nie zawsze były proste, ale przynajmniej nie używał abstrakcyjnych pojęć. Chrystus przez lata pracował jako zwykły robotnik i żył skromnie. Ponadto był dobrym obserwatorem, mieszkając pośród prostych ludzi. I nie studiował teologii. Szukał punktów zaczepienia w ludzkiej naturze, w stworzeniu, w codziennych zajęciach, by w ten sposób odsłonić rzeczywistość niewidzialną.
Także w tej sferze Chrystus jest niedoścignionym wzorem. Uczciwie przyznam, że wcale nie jest łatwo znaleźć odpowiednie obrazy i porównania. Z dwóch powodów. To wymaga trudu, namysłu i pewnych punktów odniesienia. Ale jeśli ich nie ma? I tutaj pojawia się druga trudność. Mam wrażenie, że duchowni są za bardzo odizolowani od ludzi, poczynając już od formacji seminaryjnej. Wprawdzie przygotowanie do święceń musi odbywać się w pewnym dystansie do tzw. świata, ale bez przesady. Przebywanie w zamkniętej grupie przez dłuższy czas prowadzi do utrwalenia pewnego języka zrozumiałego tylko dla tej wąskiej grupy. Wtedy rodzi się naiwne przekonanie, że wszyscy wokół myślą podobnie.
Coraz więcej ludzi narzeka, że język kazań jest zbyt hermetyczny, fachowy i dlatego nie dociera do serc i umysłów. Dużo w tym racji. To prawda, że należałoby ściślej odgraniczyć język teologii od języka kaznodziejstwa. Nie wyeliminujemy jednak zupełnie terminów religijnych takich jak zbawienie, grzech czy odkupienie. Co można zrobić, to pracować nad znalezieniem odpowiednich przykładów, które obrazują te rzeczywistości.
Myślę, że polski język kaznodziejski należy stopniowo i świadomie oczyszczać z salonowych naleciałości i barokowych ornamentów. Zamiast mówić o spożywaniu, może lepiej o jedzeniu. Zamiast o spoczywaniu, o odpoczynku. Zamiast o „otaczaniu kogoś modlitwą”, po prostu o modlitwie. Zamiast o „pochylaniu się nad człowiekiem”, o zwracaniu uwagi na jego potrzeby” itd. Od dzieciństwa dziwiło mnie, że kiedy biskup przyjeżdżał na wizytację do parafii, to ksiądz proboszcz mawiał, że ekscelencja spożyje po mszy św. skromny posiłek, a potem uda się na spoczynek. A Pan Jezus jadł i spał.
Obustronny wysiłek
By już tak nie pastwić się nad księżmi, bo sam nim jestem, dodam, że trudności ze zrozumieniem kazań mają swe źródło nie tylko po stronie duchownych, ale w nie mniejszym stopniu po stronie słuchających. W Polsce coraz częściej mamy do czynienia z pewnym paradoksem. Niby głosi się Słowo do ludzi wierzących, czyli de facto zakłada się, że mają oni podstawową wiedzę religijną, a często bywa z tym krucho.
Kazanie powinno być dalszym pogłębieniem i objaśnieniem treści, którymi człowiek już jakoś żyje, a nie każdorazowym wprowadzeniem w chrześcijaństwo. Zrozumienie kazania zakłada, że także słuchacz podejmuje osobisty wysiłek rozważania Pisma św., modlitwy, czytania katechizmu. Jeśli cała formacja chrześcijańska ogranicza się w przypadku wielu wiernych tylko do niedzielnego kazania, to jak w dziesięć minut poruszyć ich słowem, które właśnie z tej racji wydaje im się obce? A przecież zrozumienie to dopiero pierwszy krok.
Nie zapomnę wrażenia, jakie wywarł na mnie kilkanaście lat temu mój dziadek, który w młodości był świeckim katechetą we wsi (bez żadnego teologicznego wykształcenia). Kiedy opublikowano Katechizm Kościoła Katolickiego, poprosił mnie, abym kupił mu jeden egzemplarz. W jesienne i zimowe wieczory czytał go dzień za dniem. I był zachwycony, że wszystko zostało wyjaśnione tak syntetycznie i treściwie, chociaż skończył 7 klas szkoły podstawowej. „Szkoda, że wcześniej tego nie wydali” - mawiał.
Kiedyś po mszy św. zrobiłem taki mały eksperyment, i zapytałem grupę studentów, jak rozumieją słowa z drugiego czytania, że Chrystus zwyciężył śmierć i zmartwychwstał. Sprawa fundamentalna dla chrześcijaństwa. W kwestii śmierci sporo osób było zakłopotanych, bo wyszło na to, że mieli na myśli śmierć biologiczną, której wszyscy doświadczymy. Więc w sumie nie rozumieli, jak Chrystus mógł zwyciężyć śmierć, skoro nadal umieramy. Podobnie było ze zmartwychwstaniem Chrystusa. Większość zapytanych odpowiadała, że zmartwychwstanie oznacza życie po śmierci, tak jakby przed zmartwychwstaniem Chrystusa nasze dusze miały rozpłynąć się w oceanie nicości. I tak jedni głoszą, drudzy słuchają. I wszystko gra. Pozornie. Bo ludzie siedzą jak na przysłowiowym tureckim kazaniu.
Z racji tego, że pospolity katolik wie dzisiaj coraz mniej o chrześcijaństwie, myślę więc, że w seminariach, po etapie wstępnej formacji teologicznej, możnaby rozważyć wprowadzenie praktycznych ćwiczeń z kaznodziejstwa, podczas których klerycy uczyliby się wyjaśniać sprawy wiary tak, jakby mówili do ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o chrześcijaństwie, ale chcieliby dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi.
Wszyscy chyba musimy ciągle przypominać sobie, że wiara szuka zrozumienia, także pośród gorliwych słuchaczy. Przecież z wiekiem nabywamy nowych doświadczeń. To, co jest dla nas oczywiste dzisiaj, wcale nie musi być takim jutro. Najgorzej jeśli człowiek osiądzie na laurach i uzna, że już wszystkie rozumy pozjadał, bo trochę postudiował teologii albo wystarczy mu dotychczasowa wiedza. Po co więcej. Ale dokąd w ten sposób dojdziemy?
W końcu, czy kazanie powinno budzić w słuchaczach zadowolenie czy uczuciowy dyskomfort? Nie odpowiem na to pytanie. W zamian przytoczę wiersz ks. Daniela Szpili CSMA, który od lat chodzi mi głowie i nie daje spokoju.
„To nie duchy się tłuką na plebanii w sobotę.
To proboszcz młotkiem rozumu miażdży Słowo Boże.
Jutro będzie smaczny orzechowy torcik.
A gdyby rzucił nim tak jak idzie
twardym i sękatym ponabijał guzy
na wypudrowanych sumieniach
solą rzucił w oczy tym co myślą że widzą
by z kościoła wychodzili ranni
by goili w ukryciu rozdarcia duszy
może wyleczyłby się świat”.
Skomentuj artykuł