Chrześcijaństwo dla kretynów?
"Ktokolwiek na serio bierze się za uprawianie nauki - pisał Antony Flew - przekonuje się, że prawa natury ukazują istnienie jakiejś duchowości, która niezmiernie przewyższa tę ludzką i względem której my wraz z naszymi wątłymi możliwościami winniśmy okazać pokorę".
W dniu 9 grudnia 2004 roku agencja Associated Press doniosła w podnieconym tonie: "Słynny ateista uwierzył w Boga". Było to echo pewnej konferencji w Nowym Jorku, podczas której symbol ateizmu naukowego, filozof Antony Flew ogłosił, iż przekonał się do istnienia Boga, a ponadto jego pewność "opiera się na naukowej oczywistości". Ten sam Flew od 1950 roku uznawany był za guru nowoczesnego myślenia wolnego od religii, zwłaszcza od opublikowania w Oksfordzie swej książki Theology and Falsification, mającej więcej dodruków niż jakakolwiek inna. Potrzeba niebanalnej uczciwości intelektualnej, by w osiemdziesiątym roku życia, po pół wieku akademickiej glorii, ogłosić swą własną kapitulację w obliczu tego co niepodważalne, wywracając tym samym do góry nogami cały system, dzięki któremu zdobyło się tytuł mistrza w swej dziedzinie. I to jednym zdaniem: I now believe there is a God!. Jasne, że cały świat akademicki, który bardziej kocha mieć rację, niż korygować własne błędy, wstrzymał oddech. Francis S. Collins, dziennikarz "New York Times'a" nie pozostawia ani odrobiny miejsca na wątpliwości: "W swej młodości ateista Antony Flew postanowił przyswoić sobie sokratejską zasadę o podążaniu za oczywistością, gdziekolwiek miałaby ona prowadzić". I oto całe życie filozoficznych poszukiwań każe mu uczciwie stwierdzić, iż oczywistość doprowadzi zdecydowanie do Boga. Sam Flew dodał: "Nie słyszałem żadnego głosu. Jasność wywodów kazała mi dojść do tego typu wniosków".
Cóż za oczywistość każe zatrzymać się Flewowi i innym wielu reprezentantom świata nauki w postawie najwyższego szacunku? Powszechnie przyjmuje się, że Wszechświat wziął swój początek z Wielkiego Wybuchu (Big Bang). Trudno powstrzymać się od analogii pomiędzy tą niezmiernie potężną eksplozją światła, która rozrzuciła w przestrzeń nieskończoną ilość wiązek czystej energii a zapisem pierwszych słów Boga w biblijnej Księdze Rodzaju: "niech się stanie światłość". Z teorii Wielkiego Wybuchu wynika, że od tamtego, oddalonego od nas o około 15 miliardów lat "epizodu" wzięły początek czas i przestrzeń oraz materia. Anno Penzias, laureat nagrody Nobla z fizyki za odkrycie tzw. "echa Wielkiego Wybuchu", czyli promieniowania kosmicznego, wyjaśniał: "nie istnieje żadne «wcześniej» w stosunku do Wielkiego Wybuchu, ponieważ wcześniej nie istniały ani czas, ani przestrzeń, ani też materia". A zatem wszystko narodziło się w jednym, określonym momencie.
Również spojrzenie na to, co wynikło z efektu Big Bang pozwala dostrzec dziwny zbieg okoliczności. "Wielkość ładunku elektrycznego elektronu, jak również stosunek masy protonu do masy elektronu - objaśnia wybitny fizyk Stephen Hawking - każą zauważyć, że wartości tych wielkości zdają się doskonale skoordynowane pomiędzy sobą, tak by uczynić możliwym rozwój życia". Wzięcie pod uwagę danych naszej planety prowadzi do wniosku, "jakby Ziemia została wyprodukowana z myślą o przyjęciu życia": optymalna odległość od Słońca (wystarczyłoby trochę bliżej lub trochę dalej, by życie okazało się niemożliwe); doskonały kształt orbity (gdyby była bardziej eliptyczna, jak w przypadku Marsa, życie nie zaistniałoby). Ponadto gazy wulkaniczne przyczyniły się do wytworzenia atmosfery i ukształtowania się oceanów w sposób sprzyjający tworzeniu się pierwotnych struktur życiowych; ta sama atmosfera zawiera warstwę ozonową, która przepuszcza światło i ciepło potrzebne do życia, zatrzymując promieniowania szkodliwe; wreszcie masa roztopionego ołowiu, zalegająca środek Ziemi, chroni życie na planecie przed innymi zgubnymi promieniami, pozwalając mu się rozwijać pod "szczególnym parasolem magnetycznym".
Przebierając w naukowych wiadomościach możemy dowiedzieć się innych, zdumiewających rzeczy. Gdyby ktoś odkrył grotę zapisaną wewnątrz od góry do dołu pełnym tekstem Pana Tadeusza Mickiewicza i próbował dowodzić, iż stanowi to efekt przypadkowych działań wody, wiatru i minerałów, słusznie zasłużyłby na ironiczny uśmieszek. A tymczasem prosty organizm jednokomórkowy zawiera w sobie informacje porównywalne do pięciu tysięcy egzemplarzy Pana Tadeusza. Nie bez sarkazmu słynny naukowiec Fred Hoyle wyjaśnia, że wierzyć w to, iż pierwsza komórka życiowa wyłoniła się przez przypadek, to jakby wierzyć, że "rozszalały huragan, który wpadł do składowiska złomu, poskładał do kupy boeinga". W podobnym tonie daje się uwieść zachwytowi odkrywcy Owen Gingerich, profesor Harwardu, przyglądając się ludzkiemu mózgowi: "to nieporównanie najbardziej znany nam złożony przedmiot fizyczny w całym wszechświecie". Z 35 tysięcy genów wyszczególnionych z łańcucha DNA ludzkiego genomu, przeszło połowa ma do czynienia z mózgiem. Sam zaś mózg to około stu miliardów neuronów połączonych wzajemnie z sobą tak, iż każdy z nich łączy się z dziesięcioma tysiącami innych neuronów. Liczba zaś połączeń synaptycznych pomiędzy komórkami nerwowymi w jednym mózgu przewyższa liczbę wszystkich gwiazd składających się na Drogę Mleczną: 10 do piętnastej potęgi synaps przeciwko 10 do jedenastej potęgi ciał niebieskich. Gdy weźmie się pod uwagę treść drugiej zasady termodynamiki - w zgodzie z którą entropia wszechświata nieustannie się rozwija, czyli wszystko, co istnieje, stale przechodzi z porządku do rozproszenia, od jedności do chaosu - nie sposób nie zadać sobie pytania: jakim zatem cudem bezładna sterta atomów ułożyła się w misterną architekturę ludzkiego mózgu?
Kiedy Flew zaczął dzielić się publicznie swymi nowymi przemyśleniami, chętnie wskazywał na kod DNA jako na sztandarowy przykład wyższej Inteligencji, która stworzyła naturę. Przypomnę, że w 1953 roku dwóch naukowców, James Watson i Francis Crick, dokonało odkrycia w jądrze ludzkiej komórki struktury molekuły DNA (kwasu dezoksyrybonukleinowego), przewodzącego informacje genetyczne w niemal wszystkich istotach żywych. Trzeba zauważyć, że pomijając samą niezmierną ilość informacji, jakie zawiera w sobie DNA, sam kod czy język ich zapisu zakłada jakąś inteligencję, która je wymyśliła i szczegółowo opracowała, a nie znalazła się jak dotąd żadna istota myśląca na świecie mająca takie predyspozycje. Któż zatem stworzył, opracował, a następnie zminiaturyzował kod genetyczny? Kto skonstruował jego wewnętrzny mechanizm, sprawiający poprzez cały ciąg procesów naturalnych przeobrażenie się informacji w biologiczną substancję? Nawiasem dodajmy, iż niektórzy współcześni biochemicy wręcz twierdzą, że w przypadku informacji wchodzących w skład genetycznego kodu nie można mówić ani o materii ani o energii, lecz o czymś jeszcze innym. DNA zawiera w sobie zapis, który przekracza swe właściwości chemiczne i fizyczne. Czym jest zatem owo sznurowanie tworzących DNA nukleotydów, które inteligentnie kierują formowaniem się i wzrostem komórek? Bill Gates mówił: "DNA jest jak oprogramowanie, tyle że o wiele bardziej złożone". Oprogramowanie zaś, jeśli jest myślą, potrzebuje twórcy. Albert Einstein przyznawał, że zza praw natury "wyłania się rozum tak potężny, iż cała racjonalność ludzkich myśli i decyzji w porównaniu z nim wydaje się nic nie znaczącym odbiciem".
My jesteśmy jak dzieci, które weszły do cudownej, rozległej biblioteki pełnej ksiąg zapisanych w przeróżnych językach. Dziecko oczywiście potrafi sobie wyobrazić, że istnieje ktoś, kto wszystkie te książki napisał. Jednakże nie wie, jak zostały one opracowane, ani też nie zna wszystkich tych języków, jakie zawierają księgi. Może też i podejrzewa, że istnieje jakiś porządek w ustawieniu woluminów, ale i tego nie wie do końca. Tak przedstawia się sytuacja nawet najbardziej inteligentnych ludzi wobec Boga. "Ktokolwiek na serio bierze się za uprawianie nauki - pisał Flew - przekonuje się, że prawa natury ukazują istnienie jakiejś duchowości, która niezmiernie przewyższa tę ludzką i względem której my wraz z naszymi wątłymi możliwościami winniśmy okazać pokorę". Umysł Alberta Einsteina kazał mu podziwiać Boga w najdrobniejszych szczegółach rzeczywistości, którą odkrywamy przy tak niezmiernym nakładzie sił.
W tym miejscu warto zadać sobie pytanie, czy ów potężny Stwórca - którego istnienie okazuje się aż nader ewidentne - próbował kiedykolwiek nawiązać jakąś relację z istotami ludzkimi? Starożytni Grecy ową niezgłębioną racjonalność wszechświata nazywali Logosem. Św. Jan Ewangelista napisał, że Logos oznacza Rozum czy też Słowo, przy pomocy którego Bóg stworzył świat, nadając wewnętrzną racjonalność wszystkiemu, od najdrobniejszych atomów po bezkresne galaktyki. Przy okazji św. Jan przekazał nam wstrząsającą wiadomość: "Logos stał się ciałem i zamieszkał pośród nas".
Spodziewam się, że ktoś w tym momencie mojego tekstu wzruszy ramionami lub też zabierze się za ziewanie, myśląc: a cóż to za rewelacja? Nie byłbym tak niefrasobliwy na miejscu mojego czytelnika, zważywszy, że nieraz to, co wydaje się oczywiste, nie jest już rzeczywiste. Ilu ludzi, nawet z wyznania podających się za chrześcijan, myśli, że Jezus to symbol, umowny znak ludzkości, element szerokiej kultury popularnej. Znana mi nauczycielka religii w jednym z włoskich liceów, na pytanie postawione młodzieży: jaka jest różnica między Chrystusem a świątecznym Mikołajem?, usłyszała w odpowiedzi: ten drugi istnieje naprawdę. Iluż speców od politycznej indoktrynacji próbowało nam wmówić, że Jezus jest wytworem rewolucyjnej wyobraźni sfrustrowanych Żydów z Palestyny, że jest religijnym odpowiednikiem ikon masowej wyobraźni, takim samym jak Szogun czy Myszka Miki? Niektórzy doszli wręcz do teorii, że Jezus to nazwa grzyba halucynogennego, którym się szprycowali ludzie w określonym miejscu i określonej epoce, co połączyło ich w rodzaj generacji, która zintegrowała się wokół zmaterializowanej postaci ich psychodelicznych wizji. Dziś Jezus stał się rodzajem puzzli, które można układać na różne sposoby: a to przypisując Mu żonę i dzieci, a to odkrywając ślady Jego rzekomych wakacji we Francji, czy nawet w Indiach. Zależy gdzie kogo fantazja poniesie.
A przecież wśród najbardziej zagorzałych antyklerykałów i religiożerców byli tacy, którzy co do jednego nie pozwolili sobie na utratę przytomności.
Voltaire o tych, którzy zaprzeczali istnieniu Jezusa, mówił, iż są "bardziej pomysłowi, niż wykształceni". Rudolf Bultmann, który niemal wszystko zdewastował w chrześcijaństwie, powiadał: "powątpiewanie o tym, że Jezus istniał naprawdę, pozbawione jest jakichkolwiek podstaw i nawet nie warto się tym zajmować. Nie ma żadnych wątpliwości, że dał On początek temu historycznemu ruchowi, którego pierwszym zauważalnym etapem była pierwsza wspólnota chrześcijańska w Palestynie". Nawet taki przykład racjonalnego ateizmu, jakim był Bertrand Russell, nie wstydził się przyznać: "Chrystus jest dla mnie człowiekiem wyjątkowym". Włoski matematyk Piergiorgio Odifreddi, słynny z ironizowania na temat spraw Boga, dla którego chrześcijaństwo jest "religią dla dosłownych kretynów", pozbawione rozumności i niegodne ludzkiej inteligencji, dopowiadał: "co naturalnie nie znaczy, że Chrystus nie istniał". Przecież jednym z najłatwiejszych sposobów na zwalczenie chrześcijaństwa w starożytności byłoby posłużenie się tym argumentem. A nawet tak wielki polemista i krytyk Kościoła ze strony świata pogańskiego, jakim był Celsus, nigdy nie poddał pod dyskusję historyczności Jezusa z Nazaretu. A zrobiłby to bez najmniejszego skrupułu, gdyby istniał w tym względzie choćby cień wątpliwości. Warto przy tym dodać, iż wielu współczesnych historyków i teologów żydowskich zdaje się być znacznie bardziej przekonanych o autentyczności postaci Jezusa, aniżeli niejeden profesor z chrześcijańskich katedr europejskich uniwersytetów. Niech mi będzie wolno wymienić Riccarda Calimaniego, teologa z weneckiej dzielnicy Ghetto; Eugenia Zollego, głównego rabina Rzymu; Davida Flussera, profesora Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie czy Pinchasa Lapide, egzegetę i konsula izraelskiego w Mediolanie.
Kontrowersje wokół Jezusa mają zresztą swoją podstawę, był On przecież jedynym człowiekiem w dziejach, który przypisał sobie niesłychany tytuł Boga. "Jak można dopuszczać myśl, że pewien młody Żyd zamordowany dwa tysiące lat temu w sposób, który od dawna został już zaniechany, mógłby być wcieleniem Wszechmogącego Boga?" - zadawał sobie pytanie francuski filozof Rene Girard, po czym nawrócił się na katolicyzm. "Możliwe, aby mogło zaistnieć Boskie objawienie? - w podobny sposób dywagował Antony Flew. - Ale jak powiedziałem, nie można ograniczać zasięgu wszechmocy, z wyjątkiem przypadku, gdy doprowadzi to do logicznej niemożliwości. Wszystko inne pozostaje otwarte na wszechmoc".
Skomentuj artykuł