Jak wygląda sesja katolickiego studenta?
Jest godzina 6:30, a mój budzik postawił sobie za punkt honoru obudzić całą dzielnicę. Nie mam wyjścia, wstaję. LOG ON. W Imię Ojca i Syna…
Po chwili kawa szumi na gazie, a ja próbuję sobie przypomnieć jaki mamy dzień i zaplanować czas do wieczora. 10 godzin na uczelni, w tym dwa egzaminy. Umiem tylko na jeden. Cholera… Trudno, nauczę się w trakcie okienka. Może…
Wybiegam na przystanek spóźniony, bo oczywiście zacząłem się zbierać dwie minuty za późno. Doświadczenie uczy mnie, że jeszcze niczego mnie nie nauczyło. Jednak sprint przez zaspy pozwolił opanować sytuację. Przebiegam przez dwa ostatnie czerwone światła i odbieram wieniec zwycięstwa - zdążyłem na tramwaj, jadę na uczelnię.
Za szybko się cieszyłem. Na środku torowiska stoi unieruchomiony samochód - pół godziny z głowy. Próbuję nie wyjść z siebie i wyciągam notatki - szkoda nie wykorzystać tego czasu. Siedzący obok emeryci stwierdzili to samo, z tym że ich kolokwium (łac. rozmowa) nie pozwala mi się nauczyć na moje kolokwium - (pol. egzamin).
Po pół godzinie tramwaj w końcu ruszył, a nawet dojechał na skraj lasu, w środku którego znajduje się moja uczelnia. Już tylko kilometr (!) dzieli mnie od murów mojej kochanej alma mater dolorosa. Latem to całkiem miła perspektywa, ale zimą moje skojarzenia krążą raczej wokół białowieskich żubrów. Niestety, żubrów jeszcze w Bielańskim Lasku nie widziano, wciąż tylko wędrujący w tę i nazad studenci. Jakby mieli nadzieję, że po pięciu latach wędrowania i obronie dyplomu czeka ich lepsze jutro. Raczej nie.
W końcu dotarłem na uczelnię, czekam przed salą na egzamin. Ogólna psychoza zaczyna się udzielać wszystkim, następuje sekwencja dziesięciu proroctw zapowiadających całkowite oblanie. Jasne, ostatecznie w indeksach niżej jak 4 nie będzie, ale odstawić szopkę trzeba. Próbuję nie dać wciągnąć się w konwencję, ale to oznacza konflikt interesów. Naruszenie świętego porządku grupy - przedegzaminowa panika jest jakby nieformalnym prawem, więc jeśli się wyłamię, uwaga i emocje wszystkich skumulują się na mnie. Czy jest sens? Nie wiem, ostatecznie nie włączam się do rozmowy.
Zaczyna się egzamin, tym razem pisemny. Na moim kierunku to rzadkość. Nie wiem, czy profesorowie odpytują ustnie, żeby znaleźć w nas choć "ziarna prawdy", czy też liczą na to, że zaskoczy ich inteligencja studentów, a ciekawa konwersacja wyrwie z przedpołudniowej drzemki. Jak zostanę profesorem to może się dowiem. Ostatecznie napisałem wszystko, co wiedziałem i wyszedłem z sali. Myślałem, że minęło 10 minut, zegarek wskazał jednak na kwadrat tej liczby. Cóż, czas chyba postanowił przyśpieszyć i nadrobić to opóźnienie, które złapał wlecząc się niemiłosiernie podczas wykładów.
Trzy godziny okienka dają nadzieję na przygotowanie się na kolejny egzamin, więc idę do czytelni, żeby spokojnie zebrać myśli i przeczytać skrypt. Po półgodzinie boleśnie odczuwam, że nic, co ludzkie, nie jest mi obce - zatem głód też nie jest. Moje życie wewnętrzne odezwało się dudniącym burczeniem, więc wstydliwie wlepiając wzrok w podłogę (choć pewnie i tak nikt tego nie słyszał) chyłkiem wymykam się na stołówkę.
Dopiero na miejscu sobie uświadomiłem, dlaczego zazwyczaj tu nie jadam - stołówkowa jakość serwowana jest w cenie restauracyjnego "lanczu". Uroki kapitalizmu, chciałoby się rzec - nikt tu nie prowadzi caritasowej jadłodajni dla bezdomnych. Choć można uznać, że monopol przeczy kapitalizmowi. Odżałowałem jednak swoje, wiedząc że na głodnego nic się nie nauczę. Po chwili spoglądam na notatki znad talerza, jednak eksplozja zmysłów ogłupiałych od wzmacniaczy smaku i skrobi modyfikowanej nie pozwala się skupić na intelektualnych rozkoszach obcowania z wiedzą. Im bliżej egzaminu tym szybciej czas płynie, ale nie uda się połączyć obiadu i nauki. C’est la vie.
Udało mi się przeczytać jeszcze raz skrypt, choć mój mózg zaczął chłonąć wiedzę jak sitko. Skupił się na trawieniu, w skutek czego intelektualne możliwości spadły co najmniej o połowę. Psychosomatyczność bywa frustrująca.
Z poczuciem zmarnowania ostatnich godzin wchodzę na egzamin. Ustny. Profesor ze szczerym uśmiechem samozadowolenia patrzy na swoje notatki i prosi mnie o indeks. "Ooo, Pan Michał, nie chodził Pan na moje wykłady!" Nie da się ukryć - niestety były wieczorem, a ja od ponad dziesięciu godzin byłem na uczelni, więc czasem o 18:30 już spałem. Póki co trzymam język za zębami, bojąc się powiedzieć zbyt dużo i skończyć egzamin przed usłyszeniem pierwszego pytania. "W takim razie mam dla Pana specjalny zestaw pytań, żeby mógł się Pan szczególnie wykazać swoją wiedzą!" Dziękuję, ze wzruszenia odebrało mi mowę. Mógłby jednak ksiądz tak prowadzić wykłady, żebyśmy sami chcieli przychodzić - prawie mi się wyrywa, jednak milczę, żeby nie obrazić majestatu. Zapowiedziany magiel zaczyna się dopiero po chwili.
Z westchnieniem ulgi opuszczam salę, bogatszy o 4,5 w indeksie. "Czym zdobyte? Krwią i blizną.", cytując "Katechizm polskiego dziecka". Powoli opada mi ciśnienie i zmniejsza się stężenie krwi w adrenalinie. Teraz już tylko byle do domu. Jednak wcześniej znów trzeba przedrzeć się przez tajgę i złapać tramwaj. Choć w zasadzie teraz jest mi to obojętne, byle tylko dostać się do łóżka.
Dotarłem. Szybka kolacja, morze gorącej herbaty i dobry film. Następny egzamin dopiero pojutrze.
Cholercia, już północ? Internet w jakiś nadzwyczajny sposób przyśpiesza upływ czasu. Pora na sen, jutro od rana znów nauka.
W Imię Ojca i Syna… LOG OFF
Tekst pochodzi z bloga Odwaga wejścia w noc
Skomentuj artykuł