Krzyżowcy naszych czasów

(fot. ENOUGH Project/flickr.com)
Paweł Leski

Nigeria, Somalia, Uganda, Kongo: islamskie grupy zbrojne szerzą już spustoszenie w wielu krajach Czarnej Afryki. Ich ofiarami padają chrześcijanie - jak w Nigerii. Albo - jak w Somalii - wszyscy, którzy nie utożsamiają się z radykalnym islamem.

Spotkany w Polsce Nigeryjczyk tłumaczy, że nigeryjska organizacja islamska Boko Haram to "produkt zewnętrzny": że choć powstała w Nigerii, to jej bojówki, odwołujące się do radykalnego, wojującego islamu, mają organizować nie rdzenni Nigeryjczycy, lecz imigranci w drugim pokoleniu z ościennych krajów, jak Czad. Choć mój rozmówca pochodzi z nigeryjskiego Południa, gdzie - w przeciwieństwie do islamskiej Północy - mieszkają głównie chrześcijanie, broni "miejscowych" muzułmanów, twierdząc, że są cywilizowani i łagodni.

Jest to jednak nadmierny optymizm. W Nigerii do konfliktów dochodziło od dawna, i to nie tylko między muzułmanami a osiedloną znacznie później na Północy mniejszością chrześcijańską, ale też między różnymi odłamami muzułmanów. Krótki okres władzy Brytyjczyków - między uzależnieniem przez nich w 1903 r. północnego Kalifatu Sokoto a dekolonizacją (Nigeria uzyskała niepodległość w 1960 r.) - był sztuczną przerwą w miejscowych porachunkach.

Dziś to nigeryjscy chrześcijanie znaleźli się na celowniku Boko Haram. Tylko w ciągu ostatniego miesiąca zginęło ich kilkuset, w skoordynowanych seriach zamachów bombowych i ataków bojówek na kościoły - przeprowadzonych w miastach północnej Nigerii najpierw w Boże Narodzenie, potem w Trzech Króli i znów dwa tygodnie później. Tylko w tych ostatnich zamachach, w mieście Kano, zginęło prawie dwieście osób - głównie chrześcijan.

Nigeria: widmo wojny domowej

W miniony weekend Boko Haram odrzuciła ofertę rozmów przedstawioną przez prezydenta Nigerii Goodlucka Jonathana - i zagroziła kolejnymi atakami, precyzując, że dojdzie od nich w Sokoto.

Dziś Sokoto to 600-tysięczne miasto, będące siedzibą tzw. sułtana, najwyższego autorytetu islamskiego w kraju. Ale Sokoto to także symbol: założony na początku XIX w. Kalifat Sokoto jest dla wielu współczesnych Nigeryjczyków ważnym punktem odniesienia, jako idealne w ich oczach państwo, które - opierając się na islamie - zjednoczyło rozdrobnione królestwa. W istocie Kalifat był nie tylko zacofanym państwem feudalnym (tyle że silniejszym niż wcześniejsze królestwa ludów Hausa czy Fulani); jedną z jego głównych aktywności "gospodarczych" był handel niewolnikami - zmuszanymi do pracy na miejscowych plantacjach lub sprzedawanymi do Ameryki.

W postkolonialnej mieszaninie ludów i światopoglądów trudno byłoby znaleźć wdzięczniejszy materiał na włączenie się w nurt światowego islamskiego radykalizmu. Już w latach 1999-2002 dwanaście północnych stanów Nigerii wprowadziło prawo koraniczne w sprawach kryminalnych. Ponoć nawet część miejscowych chrześcijan była za - nie wierząc w skuteczność instytucji państwa, sądzili, iż szariat zapewni ład i porządek. Jednak nie trzeba było długo czekać na skutki tego wczesnośredniowiecznego systemu prawnego, prowadzącego do barbarzyńskich wyroków - jak kamienowanie kobiet za cudzołóstwo.

Islamska organizacja Boko Haram (opisana już w "TP" nr 49/2011) to jakby następny etap w rozwoju radykalizmu. Odrzucając pozory racjonalności, podobnie jak jej ideowi pobratymcy z Somalii łączy fanatyzm z okrucieństwem. Na jakąkolwiek refleksję nie ma miejsca. Zabijanie "niewiernych" - wszystko jedno, czy są żołnierzami, czy dziećmi, czy modlą się w kościołach, czy meczetach (Boko Haram zabija też muzułmanów, jeśli - w jej oczach - nie żyją wedle prawa islamskiego), jest zawsze usprawiedliwione, bo "Allah jest wielki".

"Bóg tak chce" - przypomina to hasło europejskich analfabetów, gotujących się na topienie we krwi całych miast podczas pierwszej wyprawy krzyżowej. Ale to było w dalekim średniowieczu. Współcześni "krzyżowcy" są po drugiej stronie.

Prześladowania politycznie niepoprawne

Można powiedzieć, że Boko Haram osiągnęło jeden pozytywny skutek: nawet wielcy tego świata zaczęli w końcu zwracać uwagę na mordowanych chrześcijan.

Od dłuższego czasu chrześcijanie są najbardziej prześladowaną grupą na świecie. W wielu krajach ich los przypomina opowieści Sienkiewicza z czasów rzymskich. Jednak interesują się nimi głównie organizacje pozarządowe, które nie mogą przebić się do światowych mediów i polityków. Mówienie o tym jest politycznie niepoprawne. Bo jak się upominać o ludzi umierających za swą wiarę, skoro np. prześladujące ich państwo jest - jak Pakistan - atomowym sojusznikiem w "wojnie z terroryzmem"? I czy politycznie jest upominać się o masowo więzionych wiernych podziemnego Kościoła chińskiego, jeśli akurat można dostać bilet na olimpiadę, koncesję na oprogramowanie do wyłapywania nieprawomyślnych internautów (chińskim władzom dostarcza ją firma Yahoo) albo nerkę za pół ceny ze świeżej egzekucji - o sprawach handlowych już nie wspominając?

Dopiero ostatnie wyczyny Boko Haram spowodowały, że w obronie prześladowanych chrześcijan wypowiedział się prezydent USA. Zaoferował nawet Nigerii pomoc w zwalczaniu organizacji. Niby niewiele, ale przełamał tabu - nagle okazuje się, że chrześcijanie to nie mafia rodem z "Kodu Leonarda", tylko ofiary zabijane za to, że ośmieliły się pójść do kościoła. W "postępowej" Europie, gdzie w ramach walki z "dyskryminacją niewierzących", na razie najważniejszym politykom nie przechodzą przez gardło słowa w obronie ludzi naprawdę prześladowanych. Ale miejmy nadzieję, że zwrot Baraka Obamy jest początkiem, a nie tylko chwilowym wyjątkiem od reguły.

Na ruinach "upadłego" kraju

Zapewne niepokój Amerykanów wynika nie tylko z rozterek moralnych. Działalność Boko Haram zagraża stabilności nigeryjskiego państwa, a niestabilność Nigerii mogłaby mieć skutki dla całego regionu. Poza tym Nigeria to jedna z najprężniej rozwijających się afrykańskich gospodarek, jeden z większych eksporterów ropy. U progu kryzysu irańskiego wojna domowa w Nigerii to ostatnia rzecz, jakiej potrzeba światowej gospodarce...

A ponadto - działalność Boko Haram wpisuje się w regionalny pejzaż radykalnych islamskich bojowników, którzy od dawna prowadzą już regularną wojnę.

Ich ideowi pobratymcy ze wschodniej strony kontynentu afrykańskiego pełnią główną rolę w wojnie domowej w Somalii i walczą z regularnymi wojskami z innych państw. Gdyby nie owe wojska, islamska grupa zbrojna Al-Shebab - bo o niej mowa - prawdopodobnie opanowałaby już większość tego "upadłego" kraju. Do niedawna jeszcze panowała nad niemal całą południową częścią Somalii, a jej oddziały przenikały do sąsiedniej Kenii, oddziałując na tamtejszą somalijską emigrację i na część kenijskich muzułmanów.

Aż w końcu w ubiegłym roku kenijska cierpliwość się wyczerpała. Władze Kenii zmusił do działania nie tylko napływ uchodźców z głodującej Somalii, ale także coraz większa aktywność Al-Shebab na kenijskim terytorium. Jesienią 2011 r. armia kenijska rozpoczęła ofensywę na północ, wspieraną przez lotnictwo i marynarkę wojenną, wyłapującą wszystko, co może mieć związek czy to z ekstremistami z Al-Shebab, czy z morskim piractwem, którego centrum jest dziś "upadła" Somalia.

Somalijski kocioł

Działania Kenijczyków napawają optymizmem: wypierając ekstremistów, nie powielają schematu afrykańskich wojen, i straty wśród cywilów są minimalne. Wielu Somalijczyków zdążyło już znienawidzić bojówkarzy z Al- Shebab. To oni karali śmiercią za oglądanie meczu w telewizji (bo piłka nożna to wymysł Zachodu). To oni karali śmiercią umierających z głodu cywilów, jeśli przyjęli żywność pochodzącą z Zachodu. To oni wreszcie wprowadzali najbardziej nieludzkie wydanie szariatu.

Kenijczycy działają za akceptacją oficjalnego (i fikcyjnego) rządu Somalii, a także w porozumieniu z misją Unii Afrykańskiej. Jej wojska, składające się z żołnierzy z Ugandy, Dżibuti i Burundi, walczą z islamistami w Mogadiszu i w okolicy. Ale strategicznym celem Kenii nie jest odbudowa Somalii jako państwa - cel oficjalny to zapewnienie bezpieczeństwa własnej granicy przez stworzenie strefy buforowej. Nieoficjalnie zaś Kenia chce zapewne wesprzeć dwa nowe państwa, Somaliland i Puntland. Choć nieuznawane przez nikogo, istnieją one od lat na somalijskiej północy. Ich przetrwanie byłoby korzystne i dla Somalijczyków, i dla ich sąsiadów - ale nie dla Al-Shebab.

Jednak Kenia chce chyba ugrać coś więcej. Idąca jak burza kenijska ofensywa zatrzymała się przed portowym miastem Kismayo, mającym znaczenie strategiczne. Z wypowiedzi kenijskich polityków można wnosić, że swoje interesy już zabezpieczyli i jeśli nadal mają narażać się dla wspólnoty międzynarodowej, oczekują wsparcia. I rzeczywiście: w ostatnich dniach samoloty USA podejmowały akcje w Kismayo, zabijając islamskich bojowników, którzy, jak się okazało, do Somalii przybyli z... "Londonistanu", jak określa się radykalne środowiska islamskie w Wielkiej Brytanii.

Nieoczekiwaną ofiarą zatrzymania ofensywy kenijskiej był pewien mężczyzna z Kismayo, którego dzieci przeszły na chrześcijaństwo i teraz, ratując życie, uciekły z miasta. Ojciec, praktykujący muzułmanin, został aresztowany przez Al-Shebab i oskarżony o złe wychowanie potomstwa. "Nie wychował ich na dobrych muzułmanów, bo dobry muzułmanin nigdy nie zmieniłby religii". Takie to proste.

Współcześni łowcy niewolników

Obecność obywateli brytyjskich w regionalnych ruchach ekstremistycznych nie jest czymś nowym. W 2010 r. eksperci ONZ odkryli, że centrum dowodzenia islamistycznej partyzantki ugandyjsko-kongijskiej ADF-NALU mieści się w Londynie. Oddziałom zagubionym w kongijskiej dżungli, nad ugandyjską granicą, rozkazy wydawał londyńczyk - niejaki Jamil Mukulu. Z Wielkiej Brytanii regularnie słano też pieniądze, za pomocą Western Union.

ADF-NALU to grupa głównie ugandyjska. Jeszcze w latach 90. ówczesne ADF (Allied Democratic Forces), walczące o utworzenie w Ugandzie "państwa islamskiego", otrzymywało wsparcie od zairskiego dyktatora Mobutu Sese Seko. Gdy Mobutu upadł, a Zair przemianowano na Demokratyczną Republikę Konga, ADF połączyła się z kongijską grupką NALU i utworzyła nieformalne państewko. Oficjalnie walczy przeciw Ugandzie, faktycznie wpisuje się w mozaikę kongijskich grup zbrojnych. Oficjalnie stroni od przestępstw, w realu łapie nawet niewolników.

Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, który w obozie ADF-NALU spędził parę lat. Pojechał z kolegą na północ jako drwal; chciał zarobić. Zostali porwani, przy czym koledze udało się "uciec"; najpewniej to on sprzedał w niewolę mojego rozmówcę - to bardziej opłacalne niż wycinanie drzew. Z ADF-NALU uciekł dzięki zamieszaniu, jakie wybuchło podczas kongijskiej operacji przeciw bazom terrorystów.

Afrykańskie przymierza

Dowodzone z Londynu ADF-NALU ma liczne kontakty międzynarodowe. Odnotowano obecność instruktorów zagranicznych; szkolenie obejmowało partyzantkę miejską - rzecz dziwna, bo wojna toczy się w dżungli (może wiązało się to z jakimiś planami na przyszłość). Sympatycy przyjeżdżali m.in. z Pakistanu i Maroka. Widziano nawet lądujące helikoptery. Skąd, nie wiadomo - Kongo nie ma na wschodzie nawet radarów, nie mówiąc o lotnictwie - ale geografia sugeruje, że najprawdopodobniej z Sudanu.

Najbliższym naturalnym sojusznikiem ADF-NALU jest Al-Shebab. Celem operujących w Kongu partyzantów jest bowiem obalenie rządu w Ugandzie, a Ugandyjczycy są od dawna największymi wrogami Al-Sebab - ze względu na ich militarne zaangażowanie w samej Somalii. Podczas mundialu w RPA organizacja zemściła się na Ugandzie, dokonując serii zamachów bombowych w stołecznej Kampali, w miejscach, gdzie tłumy oglądały mecz finałowy.

Brak dowodów, że ADF-NALU brała w tym udział. Ale pewnie uznała to za sukces. Zabicie "niewiernych" zawsze jest sukcesem. Tyle że w zamachu bombowym ginie ich dużo - co, jako akt terroryzmu, powoduje zwykle reakcję świata. Za to prześladowanie pojedynczych chrześcijan, nawet jeśli idzie w dziesiątki tysięcy, zwykle nie zwraca niczyjej uwagi.

Chyba że właśnie coś zaczęło się zmieniać. Oby.

Paweł Leski - był policjantem, pracował dla organizacji międzynarodowych w Sudanie Południowym, Rwandzie, Kongu i Ugandzie, a także w Międzynarodowym Trybunale Karnym. Stale współpracuje z "TP".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Krzyżowcy naszych czasów
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.