Syndrom londyńskiego metra

Syndrom londyńskiego metra
(fot. xrrr / flickr.com)
Paweł Sawiak SJ

Dla praktykującego katolika, zwłaszcza z takiego kraju jak Polska, przyjazd do Londynu może okazać się nie lada wyzwaniem. Oto bowiem, żyjąc dotąd na własnym podwórku, gdzie ryba w piątek, w poście Gorzkie Żale i "święconka" w Wielką Sobotę trafia nagle do zupełnie innego świata.

Na początku można dostać zawrotu głowy. Życie toczy się tu bardzo szybko - od poniedziałku do zbawiennego piątku, kiedy to po skończonej pracy ludzie tłoczą się masowo w licznych pub’ach.

DEON.PL POLECA

Czas tu leci nieubłaganie z małą przerwą na lunch. Łatwo można zauważyć, że w takim środowisku nie ma mowy o ciszy, zatrzymaniu, refleksji, duchowości, Bogu, bo i mowy być nie może. Tutaj odpoczywa się w metrze, a książki czyta przez słuchawki. Odnosi się wrażenie, że ludzie nie chcą wchodzić w głębsze relacje, bo się śpieszą, bo to własność prywatna, bo to nie kulturalne. Na pytanie "How do you do?" musisz się nauczyć odpowiadać zawsze tak samo zdawkowo, bo to tylko grzeczność, a nie prawdziwe zainteresowanie życiem drugiego. Czasami pytanie o głęboki sens życia przychodzi dopiero po śmierci kogoś bliskiego, choć i to zdaje się nie zostawiać jakichś trwalszych śladów. W kraju, w którym nawet najmniejsze dziecko ma iPod’a i dotykowy telefon, nikt nie widzi powodów, dla których byłoby warto decydować się na duchowy wysiłek.

Metro londyńskie to nie tylko pośpiech tysięcy ludzi, ale i niesłychana wręcz różnorodność. Nie chodzi tutaj tylko o turystów, których przecież nie brakuje w Krakowie czy Warszawie. Londyn to aglomeracja mieszcząca w sobie wszystkie narody pod słońcem w takim stopniu, że rdzenni Anglicy niekiedy stanowią mniejszość. Jeśli więc znajdują się tu ludzie wszystkich ras i kontynentów to siłą rzeczy mamy do czynienia z niezwykłą mieszanką religii, wierzeń i sekt. Wszystko w ramach multikulturowego społeczeństwa, które nie chce przyznać się do jednego nurtu, czy systemu moralnego, żeby nie urazić pozostałych, nawet gdyby to był dobry i sprawdzony system.

Nic więc dziwnego, że setki tysięcy Polaków, przyjeżdżających na Wyspy, zwłaszcza do Londynu, ma ogromne trudności z przeżywaniem swojego katolicyzmu z dumą i przekonaniem, przeciwnie, można odnieść czasem wrażenie, że bycie katolikiem w Wielkiej Brytanii u niejednego powoduje wypieki na twarzy. I chyba nic dziwnego, jesteśmy tu przecież w mniejszości. A jednak po dłuższym pobycie w stolicy Anglii tutejszy katolicyzm, ten rdzennie angielski, odkrywa swoją prawdziwą twarz, jakiej my, Polacy nie znamy i na którą patrzymy się z podziwem.

Weźmy na przykład taką Mszę Świętą. Jest wiele różnic, ale to, co chyba najbardziej zwraca uwagę polskiego przybysza do angielskiego kościoła, to niezwykłe zaangażowanie parafian. Często ktoś jest już przy drzwiach, rozdając śpiewniki, uśmiechając się, witając przybyłych na Eucharystię. Potem są czytania, które prawie zawsze po równo czytają panowie i panie, co daje ciekawe poczucie równowagi i wspólnego zaangażowania, tak samo jest ze zbieraniem tzw. "tacy" (nigdy nie robią tego duchowni).

Kolejny raz zostaniemy zaskoczeni przy Komunii Świętej. Najpierw, gdy kątem oka zobaczymy długość procesji i kolejkę do przyjęcia sakramentu, bo komunię w Anglii przyjmuje prawie 100 procent będących na Mszy. Kiedy następnie ujrzymy nadzwyczajnych szafarzy komunii świętej, którymi są mężczyźni, kobiety, czasem młodzież - zwykli ludzie, parafianie, nie mamy już wtedy złudzeń, że jesteśmy na innej planecie.

Na tej planecie, jeśli się przyjrzeć dokładnie, dostrzeżemy jeszcze wiele innych ciekawych i bardzo pozytywnych zjawisk. Żeby wymienić kilka, włącznie z prowadzeniem finansów parafii przez świeckich, istnieniem Rady Parafialnej, bez której nie podejmuje się większych decyzji, powierzaniem parafianom organizacji wydarzeń religijnych, kulturalnych, sportowych, itp. To całkiem niezwykłe. Jest w tym wiele mądrości i wydaje się oczywiste, że dopiero kiedy człowiek pozwoli sobie "ubrudzić ręce", będzie potrafić docenić wkład pracy innych, będzie postrzegał coś jako swoje.

Ponad to wszystko istnieje jeszcze w angielskim katolicyzmie coś, co nazwałbym "syndromem londyńskiego metra". Mówi ono o chrześcijańskiej tolerancji, która nie tylko przyjmuje wielość kultur z całego świata, ale też potrafi docenić inność, nie patrząc na kolor skóry i język. W katedrze Westminster - największej katolickiej katedrze w Londynie, w Wielki Piątek można przeżyć na przykład niezwykłą Drogę Krzyżową, gdzie w całkiem sporym tłumie wiernych, idących za Krzyżem, zobaczymy Anglików, Polaków, Afrykańczyków w kolorowych strojach, Hiszpanów, Włochów, Meksykanów, Azjatów, itd. Poza tym, w tej samej katedrze w Wielką Sobotę ogromna liczba Polaków stanowi niespotykaną atrakcję dla odwiedzających, kiedy to nagle, całymi rodzinami, rodacy przychodzą - o zgrozo - z jedzeniem do kościoła. Widać zainteresowanie, czasem uśmiechy, ale generalnie wielki szacunek dla czyjejś tradycji. W Londynie, jak chyba w żadnym innym mieście, bardzo łatwo znaleźć w Niedzielę Mszę "po portugalsku", "niemiecku" czy choćby "po czesku". I choć Anglicy nie gęsi, swój katolicyzm mają, cieszy fakt, że są otwarci na inne oblicza tej samej wiary.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Syndrom londyńskiego metra
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.