(fot. itspaulkelly/flickr.com)
Piotr Włoczyk

Za oceanem są potęgą: niewykluczone, że za rok będą mieli swojego człowieka w Białym Domu. Nad Wisłą praktycznie nie istnieją, choć robią, co mogą, by i u nas rozkwitła wiara w objawienia ich Księgi.

Wiem, zie ta księga mozie źmienić twoje zicie - 19-letni Taylor zwykle tymi słowami zaczyna rozmowę z warszawiakami, wskazując na trzymaną w ręku Księgę Mormona. Rozmówców wyławia zazwyczaj z tłumu kursującego między Dworcem Centralnym a Metrem Centrum. Zawsze ubrany w eleganckie czarne spodnie, białą koszulę i krawat. Do tego obowiązkowy czarny identyfikator, wpięty w kieszeń koszuli. Taylor jest jednym z ok. 20 amerykańskich misjonarzy mormońskich, działających w największych polskich miastach.

Mimo ciężkiego amerykańskiego akcentu, polszczyzna Taylora jest zaskakująco dobra. Do Polski, jedynej zagranicy, jaką zna, przyjechał z rodzinnego Utah. Połowa mieszkańców tego stanu to mormoni, przez co Utah urządzone jest na ich modłę.

- To jest "czysty stan". Nie ma tam pornografii, a dostęp do alkoholu jest ograniczony - mówi ks. Kazimierz Sowa, szef Religia TV, który kilkakrotnie spotykał się z mormonami zarówno w USA, jak i w Polsce.

DEON.PL POLECA

- W moim rodzinnym mieście nie zobaczy się ani jednego baru - z dumą deklaruje Taylor.

W USA, swoim mateczniku, mormoni dawno przestali być dziwną, trzymaną na dystans grupą. Ostatnio zrobiło się o nich głośno za sprawą Mitta Romneya. Dzięki odnoszonym właśnie zwycięstwom w republikańskich prawyborach wyrasta on na najbardziej prawdopodobnego przeciwnika Baracka Obamy w listopadowych wyborach prezydenckich. Przeszkodą w drodze do Białego Domu może być jednak dla Romneya fakt, że jego wiara różni się nieco od tego, do czego przyzwyczajona jest większość amerykańskiej prawicy, co z biegiem czasu będzie zapewne wykorzystywane przez jego przeciwników.

Różnica między mormonami a amerykańskimi protestantami i katolikami polega m.in. na tym, że ci pierwsi wierzą, iż Jezus po zmartwychwstaniu pojawił się wśród ludów zamieszkujących Amerykę. Oprócz tego chrzczą się w imieniu zmarłych, pokornie płacą dziesięcinę, a odpowiednikiem papieża jest u nich prezydent-prorok.

W przeciwieństwie do USA, w Polsce wciąż mało kto o nich słyszał. Jeżeli już, to kojarzy się ich z wielożeństwem, a najczęściej myli z Amiszami. Co pięćdziesiąty Amerykanin jest mormonem. U nas jeden przypada na 40 tys. Polaków (jest ich około tysiąca).

Ale to ma być dopiero początek, ponieważ - jak twierdzi Stanford Nielson, prezydent polskiej misji - ich religia jest jednym z najszybciej rozwijających się wyznań chrześcijańskich. Kluczowa rola przypada nastoletnim misjonarzom mormońskim, którzy z autentycznym zapałem robią, co mogą, by słowa prezydenta znalazły odzwierciedlenie w liczbie nawróceń.

Żadnych rozrywek

Misjonarze przyjeżdżają do nas na dwa lata, gdy tylko skończą 19 lat. Za pobyt płacą z własnej kieszeni 10 tys. dolarów. - Na misji nie wolno nam oglądać telewizji ani nawet czytać książek innych niż religijne. Do rodzin możemy dzwonić tylko w dzień matki i w Boże Narodzenie - mówią misjonarze. Dzięki temu, jak tłumaczą, nic nie odrywa ich od dwóch najważniejszych spraw: zgłębiania wiedzy religijnej i nawracania Polaków.

To ostatnie idzie jednak jak po grudzie. Rozmowy z przechodniami zwykle kończą się na machnięciu ręką, szczególnie w przypadku starszych osób. Misjonarze zresztą przyznają, że zazwyczaj odpuszczają sobie zagadywanie polskich staruszków, bo wynik takiej rozmowy jest raczej z góry wiadomy. Czasem tylko udaje się wręczyć komuś Księgę i zachęcić do kolejnej rozmowy, tym razem na spokojnie, w jednym z dwóch warszawskich miejsc spotkań.

Gdyby pojawiły się problemy językowe albo pytania dotyczące podstaw wiary, Taylor w każdej chwili może liczyć na pomoc swojego kompana (to oficjalny tytuł), 20-letniego Camerona, który w Polsce jest już ponad półtora roku i na krok nie odstępuje Taylora. Razem mieszkają, studiują religijne księgi, załamują ręce nad polską gramatyką, gotują i przemierzają Warszawę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu nawróceń.

Co ciekawe, po angielsku mogą ze sobą rozmawiać tylko w domu. Prezydent misji zalecił im bowiem, by po przekroczeniu progu mieszkania przełączali się na polski. Tylko w wyjątkowych sytuacjach, gdy już nawet na migi nie mogą się ze sobą porozumieć, mogą odezwać się po angielsku.

- "Fajtłapa"? Tak to się pisze? Hmmm, bardzo ciekawe - Cameron zapisuje w notesiku kolejne dziwne polskie słowo, słysząc je po tym, gdy ktoś przy sąsiednim stoliku wylewa szklankę z wodą. Dzięki takiej pilności misjonarze mają skuteczniej docierać ze swoją wiarą do Polaków.

Jeżeli kogokolwiek dziwi młody wiek misjonarzy, to tym większe zdziwienie budzić mogą podstawy wiary, którą głoszą. Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (oficjalna nazwa) powstał na początku w USA w XIX w. Joseph Smith, pierwszy prezydent- prorok Kościoła otrzymać miał od Boga nakaz przywrócenia na ziemię prawdziwego Kościoła, ponieważ wszystkie inne miały być w błędzie. Wraz z prezydentem powołane zostało również grono dwunastu apostołów. Smith przekazał członkom Kościoła w imieniu Boga Księgę Mormona, mającą być uzupełnieniem Biblii. Znaleźć w niej można m.in. historię grupy Żydów, która dwa tysiące lat przed Kolumbem miała przedostać się z Jerozolimy do Ameryki i założyć tam wielką wspaniałą cywilizację. Kapłanami mogą zostać u mormonów już 12-letni chłopcy (otrzymują pierwszy z dwóch stopni kapłaństwa).

Ani kawy, ani herbaty

A co z wielożeństwem? - Nie, nie, od dawna już tego nie praktykujemy - obaj misjonarze ucinają temat. To pytanie co rusz pojawia się w rozmowach z Polakami, więc misjonarze niemal automatycznie i jednogłośnie wyjaśniają: - Nasz drugi prezydent po otrzymaniu objawienia zakazał poligamii - Cameron wskazuje na jedno ze zdjęć w poczcie prezydentów Kościoła, wiszące w mokotowskim domu spotkań mormonów.

A jednak pytanie o poligamię nie bierze się znikąd. Problemem dla wizerunku Kościoła są bowiem grupki "odszczepieńców" - niektórzy ich członkowie wciąż żyją w poligamicznych rodzinach.

Wierzący mormon nie tknie alkoholu, kawy ani nawet herbaty. Zero tolerancji dla jakichkolwiek używek. Przedmałżeński seks też jest wykluczony i publicznie potępiany. W zeszłym roku głośno było w USA o Brandonie Davisie, czołowym graczu drużyny koszykówki jednego z mormońskich uniwersytetów, którego wyrzucono z drużyny, gdy wyszło na jaw, że uprawiał seks ze swoją dziewczyną.

Cameron, który przed przyjazdem do Polski przez rok studiował na tej samej uczelni, z aprobatą odnosi się do decyzji jej władz. - Wybierając taką, a nie inną uczelnię, każdy student powinien przecież akceptować panujące tam reguły - tłumaczy. I dodaje: - Na naszych uczelniach nikt nikomu nie zakazuje zabawy. Można przecież uprawiać gimnastykę zamiast pić alkohol w barze. Można też organizować pikniki czy chodzić na randki do kina. Ale oczywiście wszystko musi być "po bożemu".

Misjonarze nie ukrywają oburzenia, gdy pojawiają się sugestie, że mogą nie być chrześcijanami. Księża katoliccy nie mają jednak wątpliwości. - Mormonizm jest bardzo niespójny. I żeby było jasne: to nie jest wyznanie chrześcijańskie - mówi ks. Sowa. - Oni nie wyznają podstawowych zasad, które główne gałęzie chrześcijańskie w Ameryce akcentują bardzo mocno: wiarę w Trójcę Świętą czy boskość Jezusa. Dla mnie mormoni są wspólnotą religijną. Nie byłbym skłonny używać tu określenia "Kościół".

A jak wygląda sprawa nawróceń? - Aż przykro mówić, ale nie udało mi się jeszcze nikogo nawrócić - mówi jeden z misjonarzy, który przekroczył już półmetek swojej misji. - Czasem rzeczywiście zastanawiam się, czy to ma sens, ale za chwilę odganiam od siebie takie myśli, bo przecież może to właśnie dziś uda mi się sprawić, że ktoś przyjmie Słowo Boże.

Inni twierdzą jednak, że nawrócenia zdarzają się już podczas pierwszej rozmowy.

Zakazane "Ojcze Nasz"

Misjonarze zaczynają spotkania od modlitwy. Na głos proszą Boga, by pozwolił im przekazać uczestnikom spotkania całą prawdę. Następnie z namaszczeniem opowiadają o Księdze Mormona i życiu Josepha Smitha. Prawie każdy, kto miał styczność z mormońskimi misjonarzami, potwierdza, jak łatwo nawiązują kontakt.

- Tak potrafili na naszych spotkaniach skonstruować modlitwy, że mogłem bez żadnego "ale" powiedzieć na końcu "Amen" - wspomina zdarzenie sprzed 18 lat o. Grzegorz Kluz, dominikanin z Lublina, zajmujący się sektami. Ale dodaje: - Na ostatnim spotkaniu to ja miałem poprowadzić modlitwę, więc zaproponowałem "Ojcze Nasz". Jeden z nich wyciągnął podręcznik i stwierdził, że tymi słowami nie można się modlić, bo to jest tylko wzorzec, a modlitwy trzeba konstruować samemu. Sam odmówiłem w końcu "Ojcze Nasz", sam powiedziałem "Amen" i było to nasze ostatnie spotkanie.

Mormoni często też stawiają pytania w stylu "A co sądzisz o...?". W ten sposób przelatują z zaproszoną osobą przez cały katalog spraw światopoglądowych. Przy każdej odpowiedzi ochoczo zaś dopowiadają: "No widzisz, my myślimy dokładnie tak samo". Po takiej serii pytań w głowie ich rozmówcy pojawić się może myśl, że tak właściwie z jakiej racji mormoni nazywani są sektą, skoro w tylu sprawach zgadzają się z przeciętnym polskim katolikiem? Ale to nie jedyny mechanizm pomagający mormonom w docieraniu do nowych wiernych.

Misjonarze wierzą w istnienie żelaznego, ostatecznego dowodu, który ma być w stanie przekonać sceptyków do przyjęcia nauki ich Kościoła. Ich zdaniem wystarczy bowiem zapytać Boga o potwierdzenie ich słów. - Na spotkaniach wciąż pytali mnie, czy modlę się, o to, aby Bóg potwierdził, że prawdą jest to, co napisane jest w Księdze Mormona - wspomina o. Kluz. - Odpowiadałem jednak, że modląc się w ten sposób, sam bym siebie manipulował.

Próżno jednak szukać w relacjach ze spotkań z misjonarzami opisów charakterystycznych dla niebezpiecznych sekt. - Nigdy nie zdarzyło się, bym czuł się osaczony przez mormońskich rozmówców. Nie było sytuacji, gdy czuje się, że brakuje powietrza - przyznaje ks. Sowa. - Ale nigdy nie było też tak, żeby chcieli się czegoś dowiedzieć o mojej religii. W końcu to oni są nauczycielami, wysłannikami proroka.

Cameron i Taylor, wysłannicy proroka z Utah, co miesiąc mają na życie odliczone 700 złotych. Zamiast lunchów, jedzonych zwykle przez Amerykanów w restauracjach, im musi wystarczyć bułka z serem z osiedlowego sklepiku. Taylor nie może nachwalić się polskiego pieczywa i zastanawia się, jak po powrocie do USA będą wyglądały śniadania bez bułek. Cameron też pokochał naszą kuchnię. Z jednym wyjątkiem: zupa ogórkowa. - Jak wy możecie jeść taki kwas? - krzywi się.

Każdy dzień, rozpisany w misjonarskim notesie co do godziny, zaczynają o 6.30. Po śniadaniu czas na ćwiczenia fizyczne. W końcu unikanie używek to według nich nie jedyny sposób na zachowanie czystego umysłu i dobrego zdrowia. Dalej harmonogram przewiduje indywidualne i wspólne studium religijne. Reszta dnia to próba nawracania warszawskich ulic.

- Jakie wy tu wszystko macie małe, zaczynając od samochodów, na ludziach kończąc. Polacy są tacy chudzi... - Taylor wspomaga się rękoma, wspominając swoje pierwsze wrażenia z Polski. Cameron z kolei nie może nadziwić się różnicom psychologicznym: - Na początku rozmowy Polacy wydają się dużo mniej przyjaźni niż Amerykanie, ale po chwili otwierają się. Z Amerykanami jest dokładnie na odwrót.

Wbrew logice

Niedawno polscy mormoni obchodzili 20. rocznicę poświęcenia kaplicy na warszawskiej Woli, jedynego tego typu budynku w Polsce. Bez żadnego ogrodzenia, za to z przylegającym boiskiem do koszykówki i z doskonale utrzymanym trawnikiem, kaplica wygląda jakby przeniesiono ją wprost z Ameryki. W ogródku kilkudziesięciu mormonów świętowało rocznicę przy grillowanych hamburgerach i kiełbaskach. Podczas uroczystości był czas i na grę w zbijaka, i na poważne rozmowy.

Od zgromadzonych można usłyszeć o różnych reakcjach otoczenia na wiadomość o przystąpieniu do wspólnoty - od pełnej akceptacji rodziny i przyjaciół, po otwartą wrogość najbliższych, nazywających mormonów "sekciarzami". Pani Anna, wcześniej świadek Jehowy, nie spotkała się z wrogością. Ale nie ukrywa zadowolenia, że nikt już nie zmusza jej do odwiedzania domów. - U nas od nawracania są misjonarze. Ja nie nadaję się do chodzenia po domach, w ogóle nie mam do tego serca, ale u Świadków Jehowy nie było przebacz - mówi.

- Właśnie przez to, by nie kojarzyć się ze Świadkami Jehowy, my staramy się tego nie robić. Za to w USA taka metoda docierania do ludzi jest bardzo powszechna - słyszymy od jednego z Amerykanów.

W budynku na Woli mieści się sala spotkań i świetlica. Jest też chrzcielnica, wyglądająca jak minibasen. Chrzest u Mormonów przyjmować można dopiero od ósmego roku życia (akcentują świadomość wyboru), a warunkiem ważności sakramentu jest całkowite zanurzenie się.

Ciekawość budzi Centrum Historii Rodziny, pokój z wielkimi monitorami, przylegający do pomieszczenia z chrzcielnicą, do którego tak samo chętnie zaglądają mormoni, jak i ci, którzy z wiarą tą nie chcą mieć nic wspólnego. Ci pierwsi korzystają z jego ogromnych zasobów, by ustalić imiona i nazwiska swoich przodków, w imieniu których mogą przyjąć chrzest. Nierzadko Święci w Dniach Ostatnich przyjmują w życiu kilkadziesiąt chrztów.

Ci drudzy wykorzystują bazę genealogiczną mormonów, powstałą dzięki fotografowaniu archiwów parafialnych, dla stworzenia drzew własnych rodzin. - Ich praca zaoszczędziła mi mnóstwo zachodu - zachwala zasoby centrum pan Marek z Siedlec. - Dzięki mormonom mogłem bez problemu wyśledzić korzenie mojej rodziny aż do początku XIX wieku.

Aby utrzymać wspólnotę, mormoni zobowiązani są do oddawania 10 proc. zarobków. - Przecież to jest zapisane w Biblii, więc co w tym dziwnego? - odpowiada pytaniem na pytanie pani Urszula. I dodaje: - Wiem, że to wbrew logice matematycznej, ale naprawdę, oddając 10 proc. dochodów, w rzeczywistości, za sprawą bożych łask, mamy więcej pieniędzy.

Matematyka, a właściwie statystyka, pozostaje jednak dla polskich mormonów bezlitosna. Ponad 30 lat po tym, gdy nad Wisłą pojawili się pierwsi misjonarze, polska wspólnota mormońska liczy zaledwie ok. tysiąca członków. W dwa razy bardziej ludnych Niemczech jest ich blisko czterdzieści razy więcej. Polscy Świadkowie Jehowy to przy mormonach prawdziwa potęga, skoro tylko w zeszłym roku ich grono miało powiększyć się właśnie o tysiąc osób. Zdaniem ks. Sowy ta odporność Polaków na zawartość Księgi Mormona wynika z faktu, że historia w niej opisana skrojona została tak, by pasować do warunków amerykańskich, przez co trudniej przeszczepić ją na grunt naszej tradycji.

Taylor i Cameron wrócą niebawem do USA, gdzie wznowią studia i znów zaczną randkowanie "po bożemu". A jeżeli Mitt Romney zdoła przekonać amerykańską prawicę, że mormon urzędujący w Gabinecie Owalnym wcale nie jest najgorszym pomysłem, to śmiało można podejrzewać, że obydwaj misjonarze oddadzą głos właśnie na niego. W końcu, oprócz przynależności do tej samej wspólnoty religijnej, jest również między nimi misjonarska więź.

45 lat temu Romney wybrał się do Europy, by próbować nawracać francuskie ulice. - Pukaliśmy do drzwi domów od rana do późnego wieczora - wspominał republikanin w wywiadzie dla MSNBC tuż przed Bożym Narodzeniem. - W ciągu pięciu miesięcy nie udało nam się jednak nawrócić nawet jednej osoby - dodał z żalem.

PS. Głównych bohaterów reportażu nie spotka się już na warszawskich ulicach. Prezydent misji rozdzielił ich, wysyłając Camerona do Bydgoszczy, a Taylora do Wrocławia.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Syzyfowe prace
Komentarze (2)
J
Jola
2 lutego 2012, 18:04
Ten artykuł pokazuje nam że wyznawcy każdej religii(również i my katolicy) przekonani są o wyłącznych racjach , że tylko ich religia jest tą właściwą inieomylną i starają się nawracać innych.Możemy się w tym przejrzeć jak w lustrze .
K
~Katarzyna
31 stycznia 2012, 16:55
 Miałam okazję spotkać 2 panów mormonów tuż przed Bożym Narodzeniem przy jednej z głównych ulic Lublina. Powyższy opis idealnie się z nimi zgadza- amerykański akcent, elegancki strój, czarne plakietki, zatrważająco uderzająca uprzejmość... Nawet obrazek mi wręczyli z amerykańskim Jezusem otoczonym dziećmi, a z tyłu prawa tego "Kościoła" i zachęta do włączenia się. Obrazek był tak wytrzymały, że łatwo spalić się nie dał. Zastanawiam się teraz, czy to nie byli ci panowie opisani w artykule... Na jednym z budynków przy ulicy w centrum miasta widać elegancką tablicę "Kościół Jezusa Chrystusa świętych w dniach ostatnich", od listopada do grudnia stały tam na balkonie wydrążone dynie.