Wiwat małżeństwo! Niech żyje!
Równo rok temu na portalu DEON.pl przypominałam o Światowym Dniu (a w USA nawet tygodniu) Małżeństwa, pobłogosławionym przez Jana Pawła II w 1993 roku. Czyli już niedługo będziemy obchodzić "oficjalnie usankcjonowane" dwudziestolecie.
W innych miejscach pisałam kilka razy o stanie małżeństwa w USA, nie bez odwołań do polskiej rzeczywistości. Relacjonowałam z jednej strony amerykańskie badania na temat emocji pozytywnych (szczęścia, miłości, nadziei, wdzięczności, zadowolenia), z drugiej - smutnego dziedzictwa rozwodów, kładącego się cieniem na wchodzenie dzieci z rozbitych małżeństw w emocjonalną dorosłość.
Pisałam też m.in.o św. Walentym, który w pierwszym rzędzie jako wspomożyciel cierpiących patronował szpitalom i przytułkom. (Tak było też w przypadku szpitala, a właściwie leprozorium dla trędowatych kobiet na krakowskim Kleparzu, odnotowanego już w 1327 roku. W połowie XV w. obok tego przytułku wzniesiono kaplicę dedykowaną św. Walentemu, oddając ją wraz ze szpitalem w zarząd kościoła św. Floriana. A właśnie wczoraj, zbieg okoliczności (?), niedzielna Ewangelia przypominała nam o uzdrowieniu trędowatego, więc oddajmy Walentemu sprawiedliwość.)
Ale święty ten, czczony szczególnie w środkowych Włoszech, bardziej popularny stał się z racji legendy mówiącej, że miał on zwyczaj ofiarowywać młodym ludziom kwiat ze swego ogrodu w Terni. Przynosiło to ponoć szczęście w małżeństwie. Według innego przekazu, zasypywany prośbami o udzielenie ślubu biskup wyznaczył jeden dzień w roku, w którym błogosławił sakrament małżeństwa. Dzień ten, 14 lutego, obchodzony jest teraz jako "walentynki".
Dokładnie 40 lat temu brałam ślub. Nikt wtedy o żadnych walentynkach nie wiedział i data nie miała z żadnym świętem miłości nic wspólnego. Była to ostatnia sobota przed Środą Popielcową. Oboje z przyszłym mężem nie skorzystaliśmy z sugestii ówczesnego arcybiskupa Karola Wojtyły, że będzie uroczystości przewodniczył. Poprosiliśmy zaprzyjaźnionego benedyktyna. Ale pieczołowicie przechowujemy serdeczny list gratulacyjny arcybiskupa Karola Wojtyły z błogosławieństwem.
Błogosławieństwo Boże jest nad nami od tamtego czasu. W siłę sakramentu nie możemy wątpić. Nie spotkały nas nieszczęścia, ale i trudów nie brakowało. Z pomocą Bożą sobie radziliśmy, uzupełnialiśmy się, kiedy trzeba było, kiedy indziej stanowiliśmy jeden front, zbudowaliśmy rodzinę, wychowaliśmy dzieci. Cały ten czas rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, poważnie albo z humorem, bo jak mawiał jeden duchowny specjalista od tych spraw, najważniejszym meblem małżeństwa jest nie łóżko, ale fotel.
Przez te wszystkie lata Kościół zmodyfikował nieco swoje nauczanie o małżeństwie. Pamiętam, że kiedy usłyszałam o tym, że obok zrodzenia i wychowania potomstwa, celem drugorzędnym małżeństwa jest wzajemna pomoc małżonków i uśmierzenie pożądliwości, albo, jak ktoś woli, zapobieganie rozpuście (Kodeks Prawa Kanonicznego z 1917 r. (kan. 1013 § 1) to bardzo mnie to dotknęło. Czy w definicji któregoś z innych sakramentów ujęcie jest aż tak negatywne? Przecież każde ludzkie życie, w każdych warunkach jest codzienną walką z pokusami zła, łatwizny, zaniedbań. Czyż nie ma tu przeakcentowania "brudu cielesności" bez zrozumienia istoty wspólnej pracy żony i męża powołanych do tworzenia dobra?
Na szczęście, Konstytucja duszpasterska Soboru Watykańskiego II o Kościele w świecie współczesnym określa małżeństwo jako głęboką wspólnotę życia i miłości (GS 48). Z definicji w nowym kanonie z 1983 roku wynika już, że celami małżeństwa są: dobro małżonków oraz zrodzenie (por. kan. 1055 § l i 1061 § 1) i wychowanie potomstwa (por. kan. 226 § 2). Rozpusta na szczęście gdzieś się zgubiła. Prawodawca kodeksowy nie określa bliżej "dobra małżonków", bo każdy człowiek, każda para małżeńska jest inna, niepowtarzalna. Ale wspólne wypracowanie dobra stawia wysoko w hierarchii wartości.
I jeszcze jedno. Moja teściowa, która żyła w trudnych czasach i wśród ciągłych kłopotów codziennej egzystencji, co nie przeszkodziło jej wraz z mężem stworzyć tzw. dobrego małżeństwa, uważała, że prowadzi życie, ogólnie rzecz biorąc, mniej wygodne od zakonnego. Czasem ze strony osób duchownych spotkałam zrozumienie dla takiego punktu widzenia. Z drugiej strony, ostatnio podnoszą się głosy, że celibatariusze, podejmując wyrzeczenie z życia małżeńskiego, "nie składają Bogu ofiary z czegoś z gruntu niegodnego". Czyli dowartościowanie małżeństwa.
A ja sobie myślę, że dokonując wyboru, wszyscy zawsze z czegoś rezygnujemy, z jakichś wygód, plusów zawartych w rozwiązaniach alternatywnych. Decydując się na małżeństwo, my, tzw. ludzie świeccy, również zostawiamy coś za sobą, rezygnujemy z niejednego dobra. I tylko najważniejszą sprawą jest, abyśmy byli wystarczająco dojrzali, by temu powołaniu podołać. Małżeństwo może być wspaniałym wyborem i bardzo często nim jest, ale nie łudźmy się: to nie okazja do nieustannych, zakazanych innym uciech.
Skomentuj artykuł