Jest takie miejsce (3)
Uciekali do nowoczesnego świata. Znaleźli się na drodze do nieba. Czy do niego trafią? Sąd nad nami zaczyna się już dzisiaj...
Wydarzenia toczyły się tak szybko, że Anna nie potrafiła dobrze przemyśleć podjętych pod wpływem chwili decyzji. Od momentu porannej ucieczki kierowała nią właściwie jedynie wola znalezienia się poza lasami Paedor. Na ich skraju, na tej samej drodze oddzielającej zasnute gęstą mgłą piekło od równie gęstego lasu otaczającego Jerozolimę czuła się chyba najlepiej. Stąd można było wyruszyć w każdą stronę. Na tej pokrytej ubitym jasnym piaskiem drodze spotkała Ladona, potem Adama. Ladon skłonił ją do obrania innego niż Jerozolima celu, potem znów powróciła na drogę do świętego miasta, ale zrobiła to tylko po to by być razem z Adamem. Teraz ponownie z tej drogi - granicy wyruszyli. Tym razem jednak w drugą stronę, decydując się żyć na skraju piekła na własną rękę. Uciekając nie było czasu na przemyślenia. Teraz jednak sama świadomość wędrówki wgłąb piekła spowalniała krok, wyostrzała uwagę. Zakorzeniony gdzieś głęboko w duszy strach sprawiał, że setki myśli, kalkulacji, rozważań zaczynało krążyć w głowie.
Pomimo, że Ladon ostrzegał ich przed niebezpieczeństwami wokół nie działo się nic. Przed sobą widzieli tylko pewien fragment niziny Siddim. Im dalej znajdowali się od lasów, tym trudniej było dostrzec cokolwiek poza twardym brukiem drogi i niskimi krzewami po obu jej stronach. Dziwne te krzewy nosiły na swoich gałęziach zarówno zielone jak i uschłe, brunatne liście. Od czasu do czasu mgła rozrzedzała się nieco i gdzieś wysoko nad drogą przed nimi rysowały się kontury jakby wież, lub płasko ściętych szczytów górskich. Były one jednak tak wysokie, że trudno było uwierzyć, że zostały stworzone ręką człowieka. Po kilku chwilach mleczna zawiesina zasnuwała ten obraz i znów nie było nic widać oprócz najbliższego otoczenia. Z czasem krzewy stawały się coraz mniejsze, rzadsze, aż w końcu i te zniknęły.
Adam i Anna znaleźli się jakby w samym środku dziwnej chmury. Przed sobą i za sobą widzieli tylko fragment drogi i kamieniste pobocze. W to miejsce nie dochodził żaden dźwięk. Była tylko mleczna pustka i oni. Anna zatrzymała się. Głuchą ciszę przerwał głos Adama.
- Wiem. Nieprzyjemnie tutaj. Ale pamiętasz co mówił Ladon gdy wyruszaliśmy z jego chatki?
- Tak, pamiętam.
- Musimy wytrwać w tej drodze. My nie widzimy prawie nic, ale dzięki tej mgle także i nas nie widać. Dzięki temu jesteśmy bezpieczniejsi i mamy dużą szansę dotrzeć do Seboim cali i zdrowi. Nie zatrzymujmy się więc. Za murami miasta będziemy bezpieczni.
- Adamie, wiesz…
- I obiecuję ci, jeszcze dziś wieczorem zjemy razem posiłek i zaczniemy urządzać się w tym nowym miejscu. Zobaczysz, za kilka godzin ze śmiechem będziemy wspominać ten moment. Nie traćmy już czasu i ruszajmy dalej w drogę. Myślę, że to co widzieliśmy na horyzoncie to mury naszego nowego domu. Zobacz, jak wiele można było osiągnąć własną pracą, ludzkim geniuszem i uporem. Zobacz, za chwilę będziemy już w gronie niesamowitych ludzi! Chodźmy, nie traćmy czasu!
- Adamie, posłuchaj. Chciałabym… - Anna odsunęła się mimowolnie od Adama o krok, jakby nie była pewna jego reakcji na słowa, które za chwilę wypowie - Chciałabym zawrócić i pójść do Jerozolimy.
Utkwiła swój wzrok w jego oczach, a te z kolei zaczął wypełniać gniew.
- Jak to? - powiedział Adam z widoczną już nerwowością - przecież jeszcze przed chwilą chciałaś żyć ze mną w miejscu gdzie mamy na to szansę, czy to teraz dla ciebie nic nie znaczy? Co się zmieniło?
Anna jakby chciała coś powiedzieć, ale widać było, że szukała odpowiednich słów.
- Skąd wiesz, że w Jerozolimie nie będziemy mogli być razem? - zapytała w końcu.
- Od Ladona oczywiście.
- Właśnie, od Ladona. Najpierw dałam namówić się Ladonowi na pójście sąsiednią drogą do Jerozolimy. Przyznaję, tylko dlatego spotkałam ciebie. Potem poszłam drogą przez las tylko po to by być przy tobie. Następnie przekazałam Ci list od Ladona, a ty zdecydowałeś potajemnie zawrócić i iść do Seboim…
- Ja postanowiłem? Przecież sama zaproponowałaś wspólne życie tutaj! Wczoraj! Nie pamiętasz już?
- Dlaczego nie zdecydowałeś inaczej? Dlaczego nie chciałeś byśmy poszli do Jerozolimy?
- Wiesz co? Całe życie decydowałem za siebie. Najpierw wyciągnąłem tych idiotów ze szpitala z długów. Próbowałem ich przekonać do bycia racjonalnym, ale nie, oni chcieliby leczyć za darmo. A reszta jakoś sama się ułoży. Wiesz co? Nie ułożyła się. I razem z ludźmi z koncernu im to udowodniliśmy. Rynek to rynek. Rządzi nim pieniądz. A potem było wielkie zdziwienie jak trzeba było ogłosić upadłość szpitala. Nie pamiętasz już? Nie bądź naiwna. Swój los trzeba brać w swoje ręce gdy tylko zdarza się ku temu okazja. Nam się zdarzyła, na co tu czekać? Po co ryzykować, skoro można się dobrze urządzić!
- Gdy szliśmy przez las rozmawiałam z panią Gritty. Ona mi powiedziała, że życie dla samej siebie nie ma sensu. Że ostatecznie trzeba siebie oddać dla kogoś innego. Wiesz, że najszczęśliwszymi chwilami mojego życia było przynoszenie kwiatów mojej mamie? Po twojej śmierci wróciłam do domu by się jakoś otrząsnąć. Moja mama bardzo żałowała, że przedawkowałeś, że straciłam taką okazję na życie na poziomie. Ona patrzyła na to przez pryzmat zysku, mojego ustawienia się w życiu. Twoja śmierć była dla niej wielkim zawodem. Znów musiałyśmy wrócić do starego życia. Wkrótce poważnie zachorowała. Widzisz, przez długi czas świetnie się z tobą bawiłam, ale gdy zaczęłam się nią zajmować w jej chorobie to właściwie nie wiedziałam jak. Robiłam to, co kazali lekarze. Potem ludzie w hospicjum. Ale pamiętałam, że gdy byłam jeszcze mała to czasami mama zabierała mnie na łąkę. Wtedy zaczęłam znów przynosić jej kwiaty, tak jak kiedyś. Po kilku miesiącach zmarła, ale jej śmierć była inna niż całe jej życie, lepsza! Ja wtedy też byłam lepsza. Niestety dawne życie, życie z tobą dało znów o sobie znać. Zachorowałam na AIDS. I tak znalazłam się tutaj, a jedyną osobą, którą spotkałam z dawnego życia byłeś ty.
Adam myślał przez chwilę. Przez mgłę przebijało ledwie widoczne słońce.
- Nie sądzisz, że po tym życiu należy nam się nieco więcej szczęścia?
- A skąd wiesz, czy w Seboim znajdziesz szczęście?
- Wiem, że będę tam zdany na siebie i zrobię wszystko, byśmy je sobie sami zbudowali.
- Moja mama tak mówiła gdy ciebie poznałam, mówiła to samo gdy wahałam się co do aborcji, Ladon to samo obiecał mi gdy go poznałam. Ty też. A ja doszłam do wniosku, że chcę tego samego, co miałam zbierając dla mamy kwiaty na łące obok hospicjum. Dlatego zawrócę do Jerozolimy. Idziesz ze mną?
Adam posmutniał. Przez chwilę myślał ze wzrokiem utkwionym w Annę. Nagle jego twarz wykrzywiła się w grymasie złości i prawie krzyknął.
- Nie! Jak zmądrzejesz - wiesz gdzie mnie znaleźć.
Odwrócił się i bez pożegnania odszedł w znikając coraz bardziej w mlecznej mazi, która na wysokości zachodzącego słońca częściowo rozmyła się i oczom obojga ukazał się gigantyczny kontur wieży, niczym ogromnej i wydłużonej babki z piasku. Na jej szczycie paliło się ognisko i siedzieli ludzie. Za najbliższą wieżą znajdowała się następna taka sama. I jeszcze wiele następnych. Wyraźny ten obraz rozmywał się na dole we mgle w której Adam zniknął już całkowicie.
Anna pożegnała się z nim w milczeniu obejmując wzrokiem na to miasto, które miało sprawić, że będzie z Adamem żyć w szczęściu. Odwróciła się do Seboim plecami i ruszyła wolnym krokiem w kierunku granicy piekła. Czuła, że pierwszy raz podjęła samodzielną decyzję. I choć nie miała pewności, nie miała tego uformowanego na Ziemi fundamentu na bazie którego mogłaby tak znaczącą decyzję sama podjąć, w jej sercu zaświtała nadzieja.
Na równych, brunatnych kamieniach tworzących drogę leżał martwy gołąb. Nad gołębiem klęczała kobieta czytając napisany dziecięcym pismem list. Czytała go wciąż od nowa, a jej łzy mieszały się z kropelkami gęstej mgły. Ze skraju widoczności wyłaniały się cienie zwierząt. Najpierw można było przypuszczać, że są to zwykłe psy, jednak po chwili nie można było mieć wątpliwości. Dookoła kobiety stanęli dzicy krewniacy psów. Wilki podchodziły coraz bliżej do kobiety, a ta nie uciekała przed nimi.
- Piotrek, czy możesz pomóc pani Gritty przedostać się przez strumień? - zapytała Maja.
- Jasne, już, już.
Mężczyzna wrócił na tył kolumny ludzi wspinających się po coraz bardziej stromym zboczu górskim by pomóc żonie pastora. Wracając podziwiał majestat lasów, które przeszli w ciągu ostatnich godzin. Pośrodku tego boru pełnego rozłożystych dębów, monumentalnych sosen, ale także drobniejszych akacji a nawet dzikich jabłonek i gruszy znajdowało się wzniesienie będące celem ich podróży. Góra dzieliła się na dwa fragmenty. Na niższym znajdowała się łąka poprzecinana kępami lasu liściastego. Łagodny wiatr poruszał topolami i brzozami. A właściwie nie miało się pewności czy to wiatr, czy raczej światło wprawia te drzewa w ruch. Idąc łąką trzeba było przechodzić przez wartkie strumienie tworzące sieć wodną. Za jednym z takich strumieni łąka podnosiła się gwałtownie i droga prowadziła przez niewielki lasek na wyższy stopień góry na kraju którego widoczne były mury miasta.
Piotr podał rękę pani Gritty, a ta niespodziewanie lekko przeskoczyła na kamień znajdujący się przy docelowym brzegu strumienia.
- Nie boisz się, że są to twoje ostatnie chwile z Mają? - zapytała po zejściu na stały ląd.
Piotr właściwie nie wiedział co odpowiedzieć tej sympatycznej kobiecie. Czy bał się przejść przez bramy Jerozolimy? Tak, oczywiście. Bał się nieznanego. Domyślał się, że znajdzie się w miejscu będącym mieszkaniem ogromnych, wszechpotężnych sił. Czy dostrzegą one tego chłopaka, który dorastał bez ojca? Tego Piotr nie był pewien. Czy po przekroczeniu bram miasta utraci także Maję, która stała się tutaj dla niego kimś niesamowicie bliskim, tak jak mówił ten człowiek którego spotkali pod wzgórzem z krucyfiksem? Piotr zatrzymał się, rozejrzał. Jasnozielona trawa spokojnie i kojąco falowała szeleszcząc w jednym rytmie z wodą w strumieniach. Dało się odczuć pewną bliskość, pewną niewytłumaczalną jedność z tym miejscem. Pomimo późnej już pory dnia nie odczuwało się niepokoju związanego ze znalezieniem noclegu. Serce czuło, że nic złego na tym wzniesieniu stać się nie może także i po zapadnięciu zmroku. Piotr po dłuższej chwili milczenia przytulił nagłym gestem panią Gritty.
- Boję się, tak, bardzo się boję.
- Ladon twierdził, że wchodząc do Jerozolimy stracisz Maję - stwierdziła pani Gritty uwalniając się z mocnego uścisku, ale jednocześnie uśmiechając się łagodnie do tego mężczyzny, który przecież mógłby być jej synem.
- Nie chciałbym tego tym bardziej, że właściwie nie ma już między nami tamtej relacji. Jest coś więcej. Czy ja wiem? Może przyjaźń? Tracąc Maję wcześniej czułbym zawód, teraz widzę w niej odbicie swojej duszy. Widzi pani, nie wydarzyłoby się to jednak, gdybym nie wyruszył w drogę do tego miejsca. To uczucie zrodzone na nowo otrzymałem tutaj. W drodze do Jerozolimy. Jeśli ma mi ono zostać zabrane, to widocznie takie są koleje losu. Nie mam jednak po co wracać do tego pożądania, do tej chęci posiadania Mai na własność z którymi znalazłem się tutaj.
- Tak, ciężko jest jednak oddać to, co masz najcenniejszego pod władzę innej Osoby, prawda?
Piotr uśmiechnął się.
- Ciężej jednak przyznać się do własnej głupoty. Gdybym na Ziemi poznał lepiej Pana Boga, wiedziałbym teraz czego się spodziewać. Tymczasem oddaję ten najcenniejszy skarb pod osąd zupełnie obcej Osoby.
- Chodź, pora postanowić co z naszą dalszą wędrówką dzisiaj - pani Gritty chwyciła Piotra za rękę. Nastawał zmierzch i światło w coraz mniejszym stopniu przenikało przez korony drzew u stóp ostatniego wzniesienia. Drzewa stworzyły przed nimi w końcu jednostajną ciemnozieloną plamę wznoszącą się wzdłuż ostatniej ściany skalnej aż do murów oświetlonych teraz z kolei znakomicie. Odcinająca się na tle szarego wschodniego widnokręgu biel tych murów wlewała optymizm. Co będzie za tymi murami? Kto?
Po chwili oboje dotarli do Tadeusza, który stwierdził krótko:
- Dziś nie ma już sensu próbować dojść do samych bram. Czeka nas ostatnie strome podejście i lepiej je wykonać przy dziennym świetle. Proponuję zatrzymać się tu na noc.
Piotr skinął głową, po czym zawołał Maję i pozostałych wędrowców. Wybrali miejsce w pewnym oddaleniu od strumienia. Pomimo, że dzienne światło gasło nikomu nie dokuczało zimno. Tadeusz rozpalił jednak małe ognisko i po krótkich rozmowach wszyscy zasnęli zjednoczeni z tą tajemniczą krainą rozświetlaną nieco szmaragdowym blaskiem królującego nad nią miasta.
Pogrzeb zmarłych w wypadku samochodowym na drodze do Warszawy Mai i Piotra odbył się w wiejskim kościółku w Kamieniu. Pomimo ogromu tragedii rodzice dziewczyny i matka chłopaka postanowili pochować ich oboje na tym samym cmentarzu. Rodzice Mai tłumaczyli sobie, że przecież namawiali ją do małżeństwa z Piotrem. Że gdyby Pan Bóg dał im czas, na pewno młodzi przekonaliby się o tym, że trzeba żyć zgodnie z Kościołem.
Ceremonia odbyła się w strugach deszczu. Droga z kościoła na cmentarz była krótka. W kondukcie zabrakło jednak matki Piotra, która niepogodzona z Kościołem dopiero po wielu rozmowach zgodziła się na katolicki pochówek syna, ale czekała na niego dopiero na samym cmentarzu.
Ojciec Mai zamówił za nią msze gregoriańskie. Po kilu dniach jednak ponownie zawitał do miejscowej kancelarii parafialnej by w intencję tej mszy włączyć także Piotra. Z biegiem lat znajomość rodziców Mai i matki Piotra zacieśniała się, aż w końcu przerodziła w przyjaźń, a oddalenie matki Piotra od Kościoła malało. W końcu i ona pojednała się z Bogiem.
Pewnego dnia cała trójka zawitała do kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa przy dawnym szpitalu kolejowym. Chcieli zamówić mszę świętą w intencji młodych. Miejscowy proboszcz słynął jednak z nieugiętej postawy wobec ludzi, których dopiero ślub lub pogrzeb przyprowadzają do świątyni. Matka Piotra uprzedziła go, że chłopak nie figuruje w księgach parafialnych, ponieważ go nie ochrzciła. Nieme pytanie matki domagało się stwierdzenia duchownego, że dla jej syna jest jeszcze nadzieja na zbawienie.
Ksiądz był jednak stanowczy i twierdził, że nie może tutaj nic poradzić. Chcąc zapisać informację o zmianie nastawienia do Kościoła swej dawnej parafianki zaczął szukać jej wpisu w księgach, gdy nagle zaczął nerwowo spoglądać to na kobietę, to na księgę.
- Proszę państwa, przecież Piotr został ochrzczony w 1982 roku w szpitalu kolejowym! - krzyknął prawie do całej trójki - Na kiedy zamawiają państwo intencję? - zapytał łagodniej po chwili.
“A światłość wiekuista niechaj im świeci…" - z ostatniej ławki w kościele dobiegał ledwo słyszalny szept staruszki. Była to ta sama osoba, która od wielu lat przynosiła codziennie na groby dwojga młodych ludzi, którzy zginęli w wypadku samochodowym kwiaty. Przynosiła je wraz z modlitwą także na grób rodziców dziewczyny, którzy odeszli z tego świata wiele lat później. Staruszka zakończyła swoje pacierze, podniosła się z kolan, wyszła z kościoła. Drewniany gmach świątyni wyjątkowo pachniał dziś żywicą, a przez skromne witraże przebijało wyjątkowo łagodne światło. Ze schodów kobieta zdążyła zobaczyć jeszcze dziarskiego wikarego maszerującego do stojącej osobno wieży dzwonnicy, gdyż za kwadrans miała rozpocząć się druga z kolei w tej parafii eucharystia. Staruszce zrobiło się nagle słabo. Przymknęła oczy by na chwilę odpocząć. Światła witraży zlały się w jedną strużkę sunąc przez kościelną kruchtę. Dźwięk szpady lub miecza przeszył ciszę kościoła, a pomimo zamkniętych oczu kobieta zaczęła dostrzegać błekitno-szmaragdowe światło cudownego miasta na górze pośród zielonych lasów.
Pani Gritty potrząsnęła za ramiona Maję i Piotra budząc ich stanowczym głosem.
- Wstawajcie, coś dziwnego dzieje się pod murami Jerozolimy.
Oboje szybko stanęli na nogi. Wczorajszy spokój miasta zmienił się dziś diametralnie. Po jego północnej stronie znajdowała się sporej wielkości łąka lub pole. Gromadziło się na niej coraz więcej ludzi. Odległość od miasta była jeszcze na tyle duża, że szum wiatru nie przepuszczał dźwięków, które zdradzić mogłyby przyczynę tego zamieszania.
- Musimy natychmiast wyruszyć w drogę - odpowiedział wybudzony już całkowicie Piotr. Po chwili cała grupa ludzi szybkim krokiem ruszyła przez łąkę ku drzewom. Spokój tego miejsca nie udzielał im się jak wczoraj. Po kilkunastu minutach marszu dotarli do pierwszych drzew. Czekał tam na nich kilkunastoletni chłopiec w czerwonej czapce.
- Witajcie - krzyknął głośno, gdy tylko znaleźli się na tyle blisko by móc go usłyszeć.
Wędrowcy niechętnie przystanęli, ale postawa chłopca zdradzała, że ma im coś ważnego do powiedzenia. Maja podbiegła do niego na tyle, na ile pozwalały jej nadwyrężone już siły oraz coraz częściej pojawiające się wśród trawy i krzewów kamienie, które musiały pochodzić ze skalnego zbocza znajdującego się o kilkaset metrów przed nimi.
- Witaj Maju - powiedział tym razem spokojnie chłopak - Jestem Stanisław. Mam wam przekazać, byście zaczekali na mieszkańców Jerozolimy przed bramą do której prowadzi was ta droga. Nie wchodźcie do miasta zanim nie wrócą jego mieszkańcy.
- Czy możesz mi powiedzieć, co konkretnie dzieje się na górze? - odparła krótko dziewczyna.
- Na górze… - chłopak rozpromienił się nagle, a uśmiech pojawił się na jego twarzy od ucha do ucha - na górze całe wojsko Jerozolimy oraz sam Król zbierają się by stoczyć z nieprzyjacielem walkę. Bitwę o twoją dobrą znajomą.
Staś spojrzał wyczekująco na Maję. Ta z kolei dopiero po chwili odpowiedziała z niedowierzaniem.
- Anna wraca do nas?
- Tak! - Staś zaśmiał się głośno.
Adam powoli stawiał stopy uważając by nie zsunęły się one z obłych kamieni tworzących schody. Przez ostatnie kilkadziesiąt minut szedł ku wyłaniającemu się zza mgły miastu próbując przebić wzrokiem tą szarą poduszkę w której zatapiały się jego dolne części. Zamiast bramy, mostu lub czegokolwiek innego przypominającego porządne wejście dotarł do wąskiego otworu. Adam był kiedyś ze szkolną wycieczką w Wilczym Szańcu, wojennej kwaterze Hitlera. To wejście przypominało właśnie takie, jakimi wchodził w tamtym bunkrze. Niskie, wąskie, wilgotne. Ciągnące się przez wiele metrów.
Po przejściu przez gruby mur Adam znalazł się wewnątrz wieży. Nie mógł powiedzieć, że panuje tu mrok. Owszem, jego oczy rozróżniały poszczególne kształty, ale nieustannie miał takie wrażenie, jak gdyby nagle wszedł z zalanej słońcem ulicy do domu. W takiej sytuacji oczy muszą się przyzwyczaić do innego natężenia światła. Do tego czasu muszą podjąć pewien wysiłek, aby rozróżniać przedmioty. Tutaj jednak oczy Adama jakby nie chciały przestawić się na tą nową rzeczywistość i poruszanie się sprawiało mu pewien trud.
Trzymając się ściany powoli schodził koncentrując się na tym by po prostu nie spaść. Palce dłoni rozpoznawały znajomą betonową fakturę. W pewnym momencie zapadły się w znajdującą się w ścianie dziurę. Była to jakaś wnęka, w każdym razie przestrzeń ta była na tyle duża, że zmieściła się w niej postać. Patrzyła ona na Adama żując coś jednocześnie i mrucząc pod nosem.
- Dobrze idziesz, dobrze, dobrze. W dół i na końcu schodów w prawo…
- No, zobaczymy jeszcze - pomyślał Adam. Jeśli tu wszędzie jest niczym w lochu to trzeba się będzie jednak stąd ewakuować.
- Jest tu kto? - załołał głośno. Przystanął, nasłuchiwał. Nie było słychać żadnych ludzkich odgłosów, jedynie jakby tubalne, głuche dudnienie lub łoskot docierał do niego zza ścian. Był on jednak tak cichy, że trudno mu było stwierdzić, czy jego źródło znajduje się daleko, czy po prostu mury są bardzo grube.
Po kilku dalszych minutach schodzenia dotarł do poprzecznego korytarza. Także i on był pusty. Skierował się zgodnie ze wskazówką osobnika, którego spotkał na schodach. Przeszedł kilka kroków i poczuł, że wilgoć schodów powoli ustępuje chłodniejszemu i zdecydowanie bardziej suchemu powietrzu. W miarę jak posuwał się dalej warunki stawały się zdecydowanie bardziej znośne. Dudnienie cichło, a na końcu betonowego korytarza przebijało miłe dla oka ciepłe światło.
Kobieta w wielu około sześćdziesięciu lat siedziała w pierwszej ławce w kościele świętych Michała i Floriana na warszawskiej Pradze. Przychodziła tu codziennie koło południa, zazwyczaj ze swoją sąsiadką. Dzisiaj jednak była sama, właściwie nie bardzo chciało jej się dziś przychodzić do kościoła bo i słowa z nikim zamienić nie mogła. Przemogła się jednak i odmawiała różaniec.
Gdzieś koło czwartej dziesiątki ciszę kościoła przerwała głośna rozmowa, właściwie to monolog. Kobieta odwróciła się i zobaczyła mężczyznę z dwuletnim dzieckiem, które mówiło bez chwili przerwy. Mężczyzna próbował uspokoić dziecko, ale surowa bryła praskiej katedry i tak potęgowała wszystkie nawet półgłosem wymawiane słowa. Była sobota. Ubiór i ekwipunek, który niosło tych dwoje jednoznacznie sugerowały, że wracają z ZOO.
- Po co oni tu robią tyle hałasu - myślała zdenerwowana kobieta - zaprowadziłby chłop dziecko na plac zabaw i tam by hałasowali.
Tymczasem mężczyzna dotarł z dzieckiem, wózkiem, torbami i różowo - zielonym balonikiem do samego ołtarza, skręcił do bocznej nawy, przeszedł przed kobietą. Uklęknął przed tabernakulum i to samo nakazał zrobić dziecku. Kobieta słyszała jak modlił się półgłosem i wolno, a dziecko patrząc na niego powtarzało przekręcając czasem słowa modlitwy “Ojcze nasz".
- A teraz pomodlimy się za prababcię Monikę i pradziadka Janka, którzy są już w niebie. Dobrze Karolku?
- Dobrze, ale potem już idziemy?
- Dobrze. No to uwaga. Wieczny odpoczynek…
- Wieczny odpoczynek…
- …racz im dać…
- …Panie.
- A światłość wiekuista…
- A światłość wiekuista…
- Niechaj im świeci.
- Niech im mocno zaświeci, jak słońce w ZOO.
- Amen.
- Amen, chodź tata idziemy dalej.
Kobiecie przeszedł zły humor.
Na czele 236 pułku jechał konno ks. Ignacy. Po przekroczeniu linii piekła zrównał się z nim młodziutki ułan. Z każdą chwilą coraz bardziej zatapiali się w mgłę. Żołnierze milczeli rozglądając się uważnie. Regularny stukot końskich kopyt przerwał ułan.
- Ciemno tu jak w grobie. Do wieczora jej nie wypatrzymy - rzucił pytająco spoglądając na księdza. Ksiądz obrócił głowę do tyłu, w stronę gdzie powinno znajdować się teraz słońce. Zamiast gwiazdy na niebie znajdowała się tylko rozmazana jasna plama ledwie przebijająca przez mgłę.
- Byli u nas dziś twój wnuk i prawnuk - odpowiedział rzucając ułanowi zamiast odpowiedzi na jego wątpliwości.
- U nas, w sensie gdzie?
- Pamiętasz Janku? Jest taki kościół na Pradze, przed którym postawili mi pomnik…
- Pamiętam, katedra, całkiem niedawno to było.
- Właśnie. Twój dwuletni prawnuk też domagał się dla nas więcej słońca - zaśmiał się ks. Ignacy.
Po chwili radosny nastrój udzielił się także Janowi, ale Niebo wysłuchało niezgrabnej modlitwy Karolka i mgła zaczęła przed jerozolimskim wojskiem ustępować.
Skomentuj artykuł