Kto do internetu?

(fot. fisakov/flickr.com)
BS_LEx / artykuł nadesłany

„Mohery do internetu” - to magiczne słowa, które miały otworzyć sezam – serca młodzieży. Czy jednak samo wejście do sieci coś znaczy? Kto zauważa, że internet stworzył już własne sposoby komunikowania zrozumiałe tylko dla bywalców. Czy jest sens rozpoczynania rozmowy, jeżeli nie zna się języka?

Do zajęcia się problemem skłonił mnie widok kilku kolegów którzy również uwierzyli w magię tego słowa. Widząc fakt zapominania przez społeczeństwo o historii włożyli swój czas i energię w budowę stron w internecie.

Pracowicie pozbierali fotografie, opisali szczegóły historii miejscowej opozycji, dokładnie zarysowali sylwetki miejscowych bohaterów solidarnościowego podziemia. Czekali na efekt użycia magicznego przedmiotu – internetu.

Doczekali się reakcji kolegów z branży i... ciszy w eterze. Teraz tylko widzę frustrację typową dla osób mających pretensje do całego świata o to, że nikt nie chce się interesować ich wysiłkiem. Podobnie było kiedyś z twórcami kilku pomników czy innych dzieł, które nie zostały przez tłum zauważone. Sprawa nie jest „grą o marchewkę” bo marnuje się wysiłek ludzi, którym życzyłbym efektów innych niż frustracja.

Problem nie jest nowy. Już w latach 20-tych ubiegłego wieku, zaraz po odzyskaniu przez Polskę niepodległości potomkowie zesłańców syberyjskich chcieli uczcić pamięć przodków. Jeden z nich wydał cały pozostały majątek na nakręcenie filmu (rzecz równie wtedy nowa jak obecnie internet). Pieniądze poszły na nakręcenie realistycznych scen batalistycznych, realistyczne oddanie szczegółów męki zesłańców, pieczołowicie pokazano wszystkie pamiątki czczone przez pokolenia. Tam każdy szczegół miał znaczenie i coś mówił. Mówił bardzo dużo i wyraźni ale tylko twórcom filmu i wąskiemu gronu rodzin podobnych zesłańców. Dalszego ciągu sagi patriotycznej nie było. Przybył za to kolejny bankrut, który uwierzył we „wszechmocne” hasła – kino i film. Publiczność tłoczyła się, oglądając kasowe aktorki, robiące miny przed kamerą na planie kolejnej komedyjki czy romansu.

To nie jest drwina z „pracy u podstaw” czy z myśli patriotycznej. Innym też się to przytrafiało. W ten sposób „zrobił klapę” film, w którym scenariusz konsultowano z NASA. To, co działo się na ekranie, rozumiało może 1% widzów, sale kinowe świeciły pustkami. Pełną salę i odpowiedni zysk przyniosły natomiast dzieła, w których było słychać ryk silników rakietowych i świst pocisków (pomimo próżni w kosmosie).

Może zamiast pytać: „Kto do internetu?” powinienem zapytać: „Z czym do internetu?”. Może wręcz uogólnić? Uważam, że nie wdając się w szczegółowe rozważania teoretyczne można sprawę znacznie uprościć. Wystarczy stosować zasadę: zanim zaczniesz mówić, to najpierw upewnij się, z rozumiesz partnera. Podkreślam: nie mam na myśli uzyskania samozadowolenia dla „odfajkowania” punktu na planie. Tu trzeba stać się przez chwilę naukowcem - eksperymentatorem który MUSI zobaczyć pod mikroskopem prawdę, a nie to co chciałby zobaczyć. Oznacza to wyrzeczenie się siebie aby własne „ja” nie przesłoniło reszty świata.

Nie chodzi tu tylko o prosty egoizm, ale również chęć zobaczenia wokół samych patriotów, samych katolików, itp... Wiem, że to trudne. Umiał to na przykład Jan Paweł Wielki. Wielka miłość do Boga pozwalała mu tak mocno zapomnieć o sobie, że rozumiał innych i potrafił mówić językiem dla nich zrozumiałym. Nie mam tu na myśli licznych języków obcych, których w imię miłości bliźniego się nauczył ale również język pojęć którymi się posługiwali słuchacze a których nauczyło ich życie. On umiał się w to życie wczuć, rozumiał nie tylko profesora wyższej uczelni ale również biednego i pogardzanego indianina z Ameryki Południowej.

Tak, ten uwielbiany przez tłumy Papież potrafił zrozumieć i być rozumiany przez pogardzanego bideaka. Dla tego Jan Paweł II potrafił obejść się bez potężnych pieniędzy Hollywood i dotrzeć do wszystkich. Miał jednak to, czego brakuje wielu (w tym mnie) to jest heroicznej miłości Boga i bliźniego dającej zapomnienie o sobie, a przez to możliwość zobaczenia innych. To jest właśnie odpowiedź na pytanie jak trafić do człowieka. Chrystus też urodził się w żłobie i to chyba powinna być odpowiedź dla tych, którzy narzekając na brak środków, nie mogą dotrzeć do bliźniego w internecie i gdzie indziej.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kto do internetu?
Komentarze (1)
WC
Wojciech Chajec
8 stycznia 2011, 12:59
Bardzo ważna wypowiedź! Uważam, że dotyczy ona popularyzacji wszelkiej wiedzy. Jak zostać zrozumianym nie zdradzając prawdy. Jak zrobić dokument zrozumiały nie tylko dla uczestników wydarzeń? Na ile usprawiedliwione są środki artystyczne, gra aktorów w filmie dokumentalnym? Przecież wiele ważnych wydarzeń nie zostało udokumentowanych i pozostały jedynie we wspomnieniach (czasem sprzecznych, bo wspominający mieli różne uczucia, intencje, wreszcie pamięć też jest zawodna). Jak je wiarygodnie pokazać, np na filmie, żeby nie dodać tam rzeczy fałszywych? Trudno, ludzie lubią filmy rozrywkowe (zabili go i uciekł) a prawda (zabili go i gnije)bywa przykra i nieinteresująca. Szkoda, ale tak jest. Stąd sukcesy manipulantów. Ale także chwała dla rzetelnych popularyzatorów, w przypadku religii nazywanych apostołami, jak Jan Paweł II.