Młodzi ludzie nie wierzą w miłość

(fot. depositphotos.com)
kontrapunktdlaswiata.blog.deon.pl

Gubią prawdziwe znaczenie tego słowa. Nie rozumieją, co kryje się pod tym oklepanym, szeroko promowanym ideałem. Odrzucają możliwość kochania, bo boją się ran odrzucenia, niezaakceptowania, złamanych obietnic i odejść ludzi. Tych nieustannie pojawiających się w sercach dziur, na które człowiek nie wynalazł żadnego lekarstwa.

Przyglądając się sobie, i na ile mogę w obecnej sytuacji, moim pokoleniu młodych ludzi – tych, którzy tabunami odwracają się lub już się odwrócili od bram świątyni, tych, którzy odrzucili wizję Boga miłującego ponad wszystko, tych, w których sercach jest ogromny żal, uprzedzenia i niezrozumienie, dochodzę do wniosku, że problem z wiarą ma bardzo głębokie korzenie w pewnej rzeczy.

Jest ona bardzo poważna i stanowi barierę nie do przeskoczenia. Żeby umożliwić Bogu trafienie do młodych ludzi, trzeba ją po prostu brutalnie i bezwzględnie staranować. Tak skutecznie, by już więcej nie odgradzała nas od Niego.

DEON.PL POLECA

Powiem Wam jedno. Ludzie młodzi przestają wierzyć w miłość. Gubią prawdziwe znaczenie tego słowa. Nie rozumieją, co kryje się pod tym oklepanym, szeroko promowanym ideałem. Odrzucają możliwość kochania, bo boją się ran odrzucenia, niezaakceptowania, złamanych obietnic i odejść ludzi. Tych nieustannie pojawiających się w sercach dziur, na które człowiek nie wynalazł żadnego lekarstwa.

Coraz więcej rozwodów, które mają miejsce w coraz młodszym wieku dzieci. Tych spragnionych miłości obojga, tych, którzy bezgranicznie wierzą w obraz rodziny, bliskości i ciepła. Tych, którzy potrzebują uwagi, potrzebują przytulenia, którzy potrzebują uśmiechu. Ich małe ciałka z wielkim sercem nagle stają przed tragedią kłótni i awantur, rezygnacji z walki o to, by naprawiać. Muszą zmierzyć się z nową sytuacją, gdzie rodzice skupiają się na swoich własnych problemach, na załatwieniu oddzielnych mieszkań. Myślą, jak podzielić majątek, jakiej wysokości ustalić alimentów. Nie mogą pominąć aspektu, komu zostanie przyznane główne prawo do opieki.

Po rozwodzie rodzice sami muszą też odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Przemęczeni samotnym wychowaniem, zagubieni w licznych obowiązkach, które mnożą się złośliwie, gdy jest się w pojedynkę. Skutkuje to brakiem sił, wynikającym też z braku osoby, na której można się oprzeć. A ich dzieci, ufne i wierzące im, wierzące miłości, na tym najbardziej cierpią. W licznych rozjazdach od jednych odwiedzin do kolejnych, bez jednego domu, bez żadnego stałego puntu. Co gorsza, bez przykładu jak kochać siebie nawzajem, jak sobie wybaczać, jak starać się znajdywać kompromis przy całkowicie antagonistycznych postawach. Jak nie poddawać się i wierzyć w to, co się sobie obiecało.

Często rodzice zatopieni w pracy mają wobec dzieci wymagania, by się dobrze uczyły i zdobyły wzorowe wykształcenie. Liczne zajęcia dodatkowe, które często są niezgodne z marzeniami pociech. Na psychice dzieci może odcisnąć piętno pewien lęk: co jeśli oceny nie będą satysfakcjonujące. Mogą pojawić się nawet pytania – co jeśli rodzice będą zawiedzeni? Co jeśli się zdenerwują? Co jeśli powiedzą, że nie chcą ze mną rozmawiać, póki tych ocen nie poprawię? Nieświadomie zostaje w nas wtłoczone poczucie, że duma i wsparcie rodziców jest towarem wymiennym.

Dlaczego nie pójść dalej i nie wysnuć przypuszczenia, że to będzie rzutować na późniejsze relacje – by mnie lubili, muszę mieć określone zdolności, pewne poczucie humoru, jakąś charyzmę i zabawowość? Na dodatek, w starszych latach ta presja, wyścig szczurów i przymus walki o posady w firmach powoduje, że człowiek przyjmuje jako pewnik, że zawsze dla kogoś będzie niedostateczny. Może dla każdego? Odrzucone przez pracodawców CV z notatką, że inni kandydaci okazali się ciekawsi, lepsi, odpowiedniejsi, bardziej nas zaskoczyli – to jest standard w życiu ludzi, którzy próbują wkroczyć w samodzielne, dorosłe i odpowiedzialne życie. Czasem mam wrażenie, że jestem na jakimś targu, gdzie my, młodzi, licytujemy się o akceptację i przyjęcie naszych osobowości, zdolności, kwalifikacji i aparycji.

Gdzie w tym wszystkim ma się znaleźć miejsce na tezy: „nie muszę zapracować na bycie kochanym. Nie muszę starać się, żeby mnie zaakceptowali, bo jestem piękny takim, jakim teraz jestem, a nie takim, jakim mogę być”. Nie tego uczy nas rzeczywistość. Krzyczą do nas ze wszystkich stron: „chcesz coś? zasłuż sobie!”.

Presja, by pracować, żeby ułożyć sobie dorosłe życie, bez wzorca kochającego domu ze strony własnej rodziny. To wszystko odbija się na relacjach, które służą jakiemuś wyładowaniu emocji. Używki i imprezy, noce, by zapomnieć, następne dni by odchorować kaca, a kolejne by wrócić do szarej rzeczywistości. Przyjaźnie, które nie są trwałe, a ich liche fundamenty łatwo zostają roztrzaskane przed ledwie średni podmuch wiatru. Media społecznościowe rysujące życia innych w przejaskrawionych, nierealnych kolorach. Promujące wyidealizowane, pozorowane klatki z życia. Skutek? Nieustanne porównywanie się i pogłębianie myśli, że mnie, jako takiej szarej nudnej mnie, nikt nie pokocha.

Nie tylko ja jestem szara, ale też moje życie. Męcząca droga edukacji uwieńczona tym, że w końcu można zacząć pracować na kredyt i własne utrzymanie, odbija się tym, że uciekamy w seriale i filmy, wymyślone scenariusze i nierealne opowieści. Radości doświadczamy tylko, gdy widzimy piękne historie z happy endami, a smutek, gdy ronimy łzy, przeżywając łamiące serca dramaty ludzkie. Świat głodny bodźców i stymulantów, pełen ludzi mających dosyć własnego nijakiego życia, żąda od social mediów, od serwisów społecznościowych i od twórców filmów jakiegoś przebudzenia, poruszenia, wzniesienia sensacji.

By utrzymać efekt, wszystko podkręcane jest falą negatywnych, przepełnionych złośliwością, wytykaniem błędów komentarzy, które dają dziką satysfakcję i umożliwiają dowartościowanie się przez okrutne potraktowanie drugiego człowieka. Straszne? Tym się karmimy. Codziennie.

Dalej się dziwicie, że wiara w miłość szczerą, gotową wybaczać, nie oceniającą, nie obrażającą, nie wartościującą upada?

Co zostaje? Relacje, w które za szybko inwestuje się za dużo. Oddajemy siebie, wszystkie emocje, lęki, pragnienia bliskości i dotyku jednej osobie, licząc, że ona zbawi nasz świat. Że ona nam pomoże i zabierze od tego strasznego świata, schowa w swoich ramionach i ukołysze do snu? Lek na samotność czy droga ku doszczętnie złamanemu sercu? Podczas zawiązywani tych relacji, ilu ludzi miało możliwość poznania się na tyle, żeby wiedzieć, czy można osobie zaufać oraz dostrzeżenia czy wiążemy się z kimś, kto jest szczery w czynach słowach, który tak Ty chce uczyć się kochać i chce być kochany?

Ilu z nas jest gotowych przyznać przez sobą, że idąc taką drogą, pełną gwałtownych decyzji i szalonych uniesień, nie przyjmuje możliwości, że skoro coś tak szybko zostało coś zbudowane, wzniesione to tak samo wielki i spektakularny upadek zanotuje się, gdy wszystko się sypnie. My, którzy zainwestowali w to wszystko, zostaniemy z pyłem emocji, uczuć, który będzie przesypywać się nam przez palce. Starte przez gruz, zakopane pod ciężarem zawodu.

Miłość, która miała trwać. Człowiek, który miał być przy nas zawsze. Nie tak było na filmach? Do kogo zgłosić reklamację? Nie to obiecywał dotyk kogoś. Nie to mówiły w intymnych chwilach oczy. Nie to głosiły wyryte na sercu słowa: „na zawsze razem”. Kolejny dramat niespełnionych wyobrażeń i zawodów. Inny człowiek w roli kogoś, kto miał zapełnić pustkę miłości, zabrać smutek samotności i dać akceptację naszej niedoskonałości. Jak tutaj ma nie umrzeć wiara w miłość?

I kiedy chcecie ocenić postępowanie, które, dla nas, wierzących, wydaje się oczywiste, że jest ono niszczące i nieuchronnie prowadzi kogoś ku katastrofie, zatrzymajcie się najpierw nad pytaniem – czy potrafisz sobie wyobrazić tę pustkę miłości, gdyby w Twoim życiu nie było Jezusa? Umiesz postawić się w sytuacji ludzi, którzy żyją z poczuciem braku Jego obecności od najmłodszych lat? Potrafisz potępić kogoś, kto nigdy nie został podniesiony przez Chrystusa z kolan, ze słowami: „córko, ja ciebie nie potępiam nigdy, dla Ciebie przyszedłem na ten świat”? Kogoś, komu nigdy Bóg nie rzucił się na szyję, mówiąc: „synu, byłeś umarły, a żyjesz! Zawsze będziesz godny nazywać się moim synem. W Niebie jest wielka radość z tego, że wróciłeś”. Umiecie zrozumieć codzienność, w której dominuje brak Boga? Samotność, której nie może zabrać nikt na tym świecie? Brak wiary w głębię swojego życia i piękno tego, kim się jest?

Gdy widzicie młodych ludzi, którzy za wszelką cenę pracują na akceptację przez innych, możliwość przynależenia do jakiejś grupy, którzy szukają swojego miejsca w świecie – proszę Was. Wychodźcie do nich z miłością. Po prostu. Pokazujcie, że ona istnieje. Nie oceniająca. Bezinteresowna. Szczera. Prawdziwa aż do bólu, aż do cierpienia Jezusa na krzyżu.

Tekst pochodzi z bloga kontrapunktdlaswiata.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Młodzi ludzie nie wierzą w miłość
Komentarze (1)
JB
~Jan Bober
11 maja 2021, 22:33
Sama istota sprawy. Takie proste. I jak dawno zostało zagubione. Jak najszybciej musimy wrócić do źródła. Do radości życia wynikającej z prawdziwej relacji z Ojcem.