Ryzyko bycia uczniem Pana

Widok na Antiochię
ks. Przemysław M. Szewczyk

Minęło ponad dziesięć miesięcy od tragicznej śmierci bp. Luigi Padovese, wikariusza apostolskiego Anatolii, zamordowanego w Tureckim Iskenderun 3 czerwca 2010 roku. Dlaczego zginął? Zapraszam do krótkiej refleksji nad jego śmiercią.

Luigi Padovese, wikariusz apostolski Anatolii i biskup tytularny Monteverde od 2004 r., został zamordowany w Tureckim Iskenderun 3 czerwca 2010 roku w domu letniskowym należącym do wikariatu. Zabójcą był młody człowiek od kilku lat pracujący jako kierowca biskupa, cierpiący na zaburzenia psychiczne, co według niektórych wyjaśnia w zupełności motywy zabójstwa. Zadanie jednak ofierze dwudziestu kilku ciosów nożem, poderżnięcie gardła i wykrzykiwanie „zabiłem wielkiego szatana, Allah akbar!” pozwala powątpiewać w czysto psychiatryczne wyjaśnienie tragedii. Bez wdawania się w szczegóły zajścia i bez roztrząsania wszystkich okoliczności, które doprowadziły do tej tragicznej śmierci, śmiało można stwierdzić, że biskup Luigi Padovese zginął właśnie dlatego, że był biskupem Kościoła. Umarł więc za wiarę i za oddanie swojego życia Chrystusowi, stając się w ten sposób wiarygodnym świadkiem, że jest na tym świecie coś, co jest cenniejsze od życia: Jezus. Świadectwo biskupa Padovese jest dla dzisiejszego Kościoła – zwłaszcza dla Kościoła Europy i Bliskiego Wschodu – niezwykle ważne, dlatego warto chwilę się przy nim zatrzymać.

W krótkim wywiadzie dla prasy udzielonym nazajutrz po zabójstwie biskupa Padovese kard. Walter Kasper wyraził się o nim w następujący sposób: „Był doceniany, naśladowany, podziwiany. Naprawdę wielki pasterz franciszkańskiej rodziny kapucyńskiej, wybitny teolog obdarzony głębokim wyczuciem dialogu i doktryny, ale również uczony na Antonianum” (La Repubblica, 04.06.2010). Kardynał Kasper w tych prostych słowach podał charakterystykę Luigi Padovese uporządkowaną – prawie spontanicznie – w hierarchię: pasterz, teolog, uczony, przy czym słowa o autorytecie, jakim cieszył się w Kościele, sugerują, że pasterzowanie biskupa Padovese Kościołowi było tego rodzaju, że w pełni zasługuje na określenie mianem „ojcowania”; ten pasterz był bez wątpienia ojcem. Do takiej dojrzałości, która przejawia się w uporządkowaniu życia w taki sposób, aby dać pierwszeństwo ojcostwu, biskup szedł niewątpliwie długą drogą, którą można wytyczyć odwracając kolejność opisu podanego przez kard. Waltera Kaspera: najpierw mozolne studia, które uczyniły jego wyczucie Boga subtelnym i otwartym na dialog, a potem pasterzowanie w duchu franciszkańskim, które ukształtowało w nim serce ojca. Biskup Luigi Padovese rzeczywiście gromadził wokół siebie rodzinę Kościoła. Czynił to w sposób niezwykle naturalny, tak jak naturalna jest miłość ojca do dzieci, bez wielkich ambicji i eklezjalnego nadęcia. Dlatego był doceniany, naśladowany i podziwiany. I co niezwykle ciekawe, ten Włoch stał się ojcem dla Kościoła, który żyje w Turcji.

DEON.PL POLECA

Tereny nazywane niegdyś Azją Mniejszą cieszą się zainteresowaniem właściwie każdego, kto na poważnie podejmuje studia biblijne czy patrystyczne. To przecież tutaj znajduje się Tars, Efez, Antiochia, Ikonium, Milet, Nicea, Chalcedon, Nikomedia i inne miejscowości, które figurują w indeksie geograficznym każdej książki o Nowym Testamencie czy o teologii Ojców. Bliski Wschód jest ojczyzną Biblii i Ojców Kościoła, a zatem jest oczywiste, że studia biblijne i patrystyczne otworzyły przed Luigim Padovese ten świat i zaprosiły go do niego. Nie był on pierwszym ani jedynym patrologiem czy biblistą, który tereny Bliskiego Wschodu znał tak dobrze jak własną ojczyzną, o ile nie lepiej. Podróże na Wschód są naturalnym elementem studiów i pracy badawczej wielu teologów, a jeśli dodać do tego swoisty egzotyzm krajów historii biblijnej i kościelnej oraz ich nobilitację, którą język wyraża określając je mianem „ziemi świętej”, łatwo zrozumieć, że profesor Padovese był po prostu jednym z grona naukowców – przyjaciół i miłośników Bliskiego Wschodu.

Biskup Luigi Padovese był głęboko świadomy, że męczennicy są doskonałymi nauczycielami wiary chrześcijańskiej, która z powodu naszej słabości – a także z powodu wpływu wywieranego na chrześcijaństwo przez inne religie – może tracić niepostrzeżenie swój oryginalny charakter i stawać się stopniowo zwykłą „religią”: kultem, tradycją, zespołem wierzeń i sposobem identyfikacji społecznej. Dlatego przypominał swojemu Kościołowi, że „wiara chrześcijańska nie jest wiarą w istnienie Boga, lecz wiarą w nowy obraz Boga, objawiony w osobie Jezusa. To Chrystus jest centrum naszej wiary. To Chrystus jest tym, który ukazuje Ojca, który nas szuka i nas kocha nawet wtedy, gdy oddalamy się od Niego”. Stwierdzał też jasno: „chrześcijanie są chrześcijanami nie z powodu ‘doktryny’, ale przez przylgnięcie do osoby Jezusa”. Odkrywanie chrześcijaństwa – które przecież jest tak bogate w doktrynę i kult, posiada silny aspekty społeczny i cywilizacyjny – jako więzi z Jezusem jest zadaniem niełatwym i wydaje się, że świadectwo męczenników jest tu wręcz nieodzowne. Oni nie oddawali życia za ten czy za tamten dogmat, za liturgię Jana Chryzostoma czy Piusa V, za symbol krzyża na ścianie czy na szyi lub za więź z Rzymem. Oni oddawali życie, żeby pozostać wiernymi Jezusowi Chrystusowi. W świetle ich świadectwa chrześcijaństwo jawi się jako niezwykła przygoda miłości człowieka i Boga.

Z drugiej strony męczennicy chronią wizję chrześcijaństwa jako przyjaźni z Jezusem przed popadnięciem w idylliczny sentymentalizm i subiektywizm, czyli przed oderwaniem chrześcijanina od świata, w którym żyje. W takim wypaczonym ujęciu wiary chrześcijańskiej sprawy inne niż więź z Panem byłyby dla chrześcijanina nie tyle drugorzędne, co po prostu nie byłoby ich wcale: istniałby tylko Jezus i on, a jedyne, co by się liczyło, to jego więź z Panem. Pokusa przeżywania chrześcijaństwa w ten sposób jest silna, bo usprawiedliwiając obojętność na wszystko inne oprócz osobistej relacji z Jezusem stwarza chrześcijaninowi złudzenie, że może dopasować się do każdej sytuacji i wpisać się w krajobraz świata bez najmniejszego konfliktu. Pragnąc spokoju nawet nie zauważy, że przestał przyjaźnić się z Jezusem, a zaprzyjaźnił się ze światem. Biskup Padovese wiedział dobrze, że nie na tym polega szczera więź z Jezusem. List, który pisał do swojego Kościoła w 2006 roku, rozpoczął od wspomnienia trudności, które przeżywali chrześcijanie w Turcji w tamtym czasie – między innymi zabójstwo księdza Andrea Santoro, zranienie ojca Pierre Brunissen i groźby kierowane pod adresem ojców kapucynów pracujących w Mersin – a następnie wyciąga z tych wydarzeń naukę, którą Bóg chce przekazać całemu Kościołowi: „być uczniami Jezusa na tym świecie nie jest łatwo, a nawet jest dość ryzykowne” oraz „są sytuacje, w których nie można podobać się ludziom i równocześnie służyć Chrystusowi”. To zatem męczennicy byli dla Kościoła gwarantem autentycznego przeżywania więzi z Jezusem. Swoją krwią obmywają oni zatem wiarę chrześcijan zarówno ze zbytniej „kościelności” jak i ze zbytniej „świeckości”. Wpisują bycie uczniem Chrystusa w Kościół i w świat.

Bliski Wschód – czego Luigi Padovese był doskonale świadomy – właśnie ze względu na to, że jest ziemią męczenników i pierwszych ludzi, którzy przylgnęli do Jezusa całym sercem, jest tak ważny dla Kościoła; nie tylko był, ale jest nieustannie źródłem chrześcijaństwa, bo Jezus jest Bogiem w konkretnym miejscu i czasie, przez co również Jego więź z ludźmi ma swoją historię i geografię. W oczach biskupa Padovese Kościół Turcji – ale to samo można powiedzieć o Kościołach żyjących w Libanie, Syrii, Egipcie i na całym Bliskim Wschodzie – jest uprzywilejowany w pierwszym rzędzie właśnie przez historię. Z niekłamanym entuzjazmem pisał w liście do swoich wiernych: „Paweł, jak wy wszyscy, jest synem tej ziemi. Paweł jest jednym z nas. Kto w całym świecie chrześcijańskim ma przywilej powiedzieć: Paweł urodził się w moim kraju, w Anatolii?”.

Niezwykłe w postawie biskupa Luigi Padovese jest jednak nie tyle przekonanie, że świetna historia czyni z Turcji i innych krajów Bliskiego Wschodu ziemie dla Kościoła szczególne. Takie przekonanie jest raczej powszechne. Na uwagę zasługuje raczej przekonanie biskupa, że również trudna teraźniejszość Kościoła żyjącego na Wschodzie jest dla niego błogosławieństwem i przywilejem. Bycie w mniejszość staje się przecież okazją do nieustannego pogłębianie świadomości własnej wiary. W liście do swojej wspólnoty z roku 2005 pisał: „W innych krajach, gdzie większość jest chrześcijańska, dużo większe jest ryzyko nazwania się chrześcijaninem bez bycia nim. Tutaj, my musimy być chrześcijanami i pokazać, że nimi jesteśmy. Naszym zadaniem nie jest nawrócić innych na naszą wiarę, ale pokazać po prostu, że pięknie jest być chrześcijaninem”.

Biskup Padovese nigdy nie porzucił przekonania o tym, że przeżywanie wiary chrześcijańskiej w świecie niechrześcijańskim jest niezwykle cenne, jednak bliskie doświadczenie Kościoła Bliskiego Wschodu pozbawiło go naiwnych wyobrażeń na temat błogosławieństw trudu i krzyża. Zobaczył i rozumiał, że trud związany z wyznawaniem wiary w Chrystusa jest czasem tak wielki, że wiele rodzin dawniej chrześcijańskich przejęło islam i że silna jest pokusa – jak pisał w liście z 2006 roku – żeby „zamknąć się anonimowości, wmieszać się pośród innych ze strachu, z oportunizmu i niestety często tylko z konieczności ekonomicznej, żeby przeżyć”. Upadek na duchu i poczucie rezygnacji uznał za coś normalnego w takiej i uczciwie przyznał się, że zna tę pokusę z osobistego doświadczenia. Wydaje się, że właśnie owo poczucie, czy raczej współ-poczucie słabości czyniło z Luigi Padovese prawdziwego ojca Kościoła w Turcji. Wezwanie do ożywienia wiary w sytuacji, gdy jest to ryzykowne, może zabrzmieć przekonywująco tylko od osoby, która sama się boi. Jest ono wówczas czymś więcej niż jego słowem, jest słowem prorockim, słowem pochodzącym od Boga i dlatego ma siłę pociągania innych. Tragiczna śmierć uczyniła głos biskupa Padovese jeszcze donioślejszym, dlatego warto powrócić do słów zachęty, kierowanych przez niego do swoich braci w wierze, którzy żyją w świecie niechrześcijańskim.

Orędzie biskupa do jego Kościoła, które powracało często w jego nauczaniu i realizowało się w działalności duszpasterskiej, było niezwykle proste: „ożywić naszą chrześcijańską tożsamość” (list z roku 2006). Biskup Padovese widział i – jak sam przyznawał otwarcie – było to dla niego powodem smutku, że Kościół na Bliskim Wschodzie doświadcza tych samych słabości, co liczne wspólnoty w świecie chrześcijańskim: mam „wrażenie, że nasza wiara jest zwyczajowa, brakuje jej pogłębienia i wyraża się uczestnictwie sprowadzonym do wspólnej modlitwy, zwłaszcza niedzielnej”. Powierzchowność praktyk religijnych go złościła: „Bóg nie chce być przez nas traktowany jak niemy bożek, któremu ofiaruje się słowa i gesty, ale bez zaangażowania serca”. Wielokrotnie powtarzał starożytną maksymę, że „chrześcijaninem nikt się nie rodzi, ale się nim staje” i przekonywał, że wiara chrześcijańska nie jest czymś, co się dziedziczy po rodzicach, ale że jest darem, który każdy otrzymuje od Boga i który wymaga współpracy i zaangażowania. Sposoby ożywienia i pogłębienia wiary były dla niego bardzo konkretne: modlitwa osobista, lektura Pisma Świętego, częstsze uczestnictwo w Eucharystii (zwłaszcza w dni powszednie) oraz udział w spotkaniach formacyjnych. Wiedział jednak dobrze i przypominał innym, że te praktyki są tylko środkiem, a tym, o co rzeczywiście chodzi i co jest celem wszystkiego, jest szczere i głębokie przylgnięcie do Jezusa.

W liście z 2006 roku biskup Padovese pisał do swojej wspólnoty o zaproszeniu, które Bóg do nas kieruje. Oblicze Boga, według tego jak je widzimy w Jezusie, sprawia, że olbrzymią rolę w relacji z Nim odgrywa wolność: wszystko w wolności. W Kościele nie ma obowiązku modlitwy – Bogu jest ona niepotrzebna – nie ma konieczności zachowywania prawa. „Bóg jest Ojcem i kiedy o coś nas prosi, nie czyni tego dla swojego dobra, ale dla naszej korzyści. Kiedy nas prosi o modlitwę, nie czyni tego, bo nasza modlitwa czyni Go większym. Kiedy nas prosi o bycie dobrymi dla innych, nie oczekuje, że to zrobimy, aby mieć odpłatę. Jezus nas nauczył, co znaczy ‘darmowość’ i miłość bezinteresowna, czyli miłość, która patrzy raczej na drugiego niż na siebie”. Luigi Padovese zachęcał zatem powierzonych mu chrześcijan nie tyle do budowania Kościoła i umacniania chrześcijaństwa, co do wykorzystania życia na poszukiwanie Boga, do życia, które polegać będzie na naśladowaniu Jezusa, na uczeniu się od Niego, żeby miłować tak, jak On umiłował. To „jak Jezus” było dla niego pełnią chrześcijaństwa i istotą Kościoła, bo ono jest miarą naszego bycia uczniami Pana.
Zginął jako uczeń i miłośnik Pana. Oby również jego krew stała się nasieniem chrześcijan.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ryzyko bycia uczniem Pana
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.