Bylejakość modlitwy
Cudownie mieć modlitwy, które goszczą na stałe w naszym sercu, bo wtedy wiemy i czujemy, że modlimy się całym sercem, duszą i ciałem. Jednak w to wszystko może wkraść się pewna rutyna.
Gdy Jezus podniósł oczy, zobaczył, jak bogaci wrzucali swe ofiary do skarbony. Zobaczył też, jak uboga jakaś wdowa wrzuciła tam dwa pieniążki. I rzekł: „Prawdziwie powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła więcej niż wszyscy inni. Wszyscy bowiem wrzucali na ofiarę z tego, co im zbywało; ta zaś z niedostatku swego wrzuciła wszystko, co miała na utrzymanie”. Łk 21, 1-4
Nie zadowala mnie bylejakoś. Uważam, że albo się do czegoś przykładam, albo lepiej w ogóle się czegoś nie podejmuję. Jeśli nam zależy to łatwo nam pilnować siebie w tym, jak wypełniamy codzienne obowiązki, czy dopracowujemy szczegóły w zadaniach, czy staramy się, żeby wszystko, co od nas wychodzi, było bez zarzutu. Nie zawsze się nam udaje być perfekcyjnym, ale mamy takie pragnienie, żeby było na tip-top, więc działamy. Mamy motywację i dążymy do celu.
Dzisiejsza Ewangelia zatrzymuje mnie nad tym jak może wyglądać nasze zaangażowanie w relację z Bogiem, w modlitwę. Warto sobie zadać pytanie na ile jest On obecny w naszej codzienności. Bardzo łatwo w naszym schemacie dnia wypracować sobie pewien rytm: o tej porze odmawiam te modlitwy, przed snem poczytam Pismo, w niedzielę staram się sięgać po jakąś literaturę albo artykuły, raz w tygodniu słucham konferencji itp. Tylko jeśli by wziąć pod lupę to na ile Jezus gościł w naszym sercu podczas dnia, to okazuje się, że jedyna chwila, gdy łapiemy z Nim jako-taki kontakt to w tych wypracowanych planach modlitwy.
Jest rzeczą oczywistą, że każdy modli się inaczej. Mamy swoje indywidualne nici porozumienia z Bogiem i sami wiemy najlepiej, jak szarpać w te struny by zarezonowało. Cudownie mieć modlitwy, które goszczą na stałe w naszym sercu, bo wtedy wiemy i czujemy, że modlimy się całym sercem, duszą i ciałem. Jednak w to wszystko może wkraść się pewna rutyna i wtedy te dwa wdowie grosze, czyli nasze życie, ofiarowywane na modlitwie Bogu stają się przez schematy i „odbębniane obowiązku modlitwy” w ciągu dnia czymś, co nam „zbywa”. Pojęcie posiadania w nadmiarze, ale nie oddawanie Bogu w moich oczach jest po prostu momentem, kiedy czuję, że w relacji z Nim powinno być go więcej. Gdy w mojej codzienności nie gości On na tyle na ile wiem, że może. Kiedy modlitwa staje się czymś po prostu nudnym, powtarzającym się, rutynowym. Są po prostu miejsca gdzie chwilowo nie ma.
Dlatego wtedy zamiast całego czasu jaki możemy, dajemy tylko namiastkę w wyznaczonych porach dnia. Zamiast czytając z chęcią odkrywania czegoś nowego, lustrujemy po prostu kilka stron wyznaczonej Księgi, bo tak sobie postanowiliśmy. Mówimy ten różaniec, nieskładnie, z bardzo częstym rozpraszaniem się, nudząc się, bo mamy w głowie, że przecież codziennie go odmawiam. Nie zwracamy uwagi na to, czego nasze serce dzisiaj potrzebuje. Nie szukamy odpowiedzi jak nakarmić je Jego miłością. Może czasem nie zadajemy sobie trudu by przyjrzeć się swoim potrzebą, by wsłuchać się w swoje pragnienia. Nie mamy ochoty szukać drogi, która będzie akurat na dany moment w naszym życiu, która zaprowadzi nas prosto do spotkania z Nim.
Zostajemy przy tym, co było. Przychodzimy jak Ci bogacze mający w zanadrzu jeszcze tyle swojego życia, gdzie można Go zaprosić. Zamiast tego dajemy tylko to co nam zbywa, kilkanaście minut dziennie modlitwy, by zaraz odejść. Czasem zdarza się też, że możemy być zadowoleni, że zostało nam jeszcze tyle czasu, tylko płaszczyzn gdzie możemy pracować nad sobą, działać i cieszyć się dniem.
To wszystko może tak trwać, a my często nie zdajemy sobie sprawy, że to za mało. Że gdy przyjdzie moment naszej cielesnej śmierci, to nie jesteśmy gotowi. Rodzi się w nas bunt, zagubienie, strach, bo w trakcie życia nie nauczyliśmy się na modlitwie patrzeć na siebie, jako tych, których największym i jedynym skarbem jest życie, i ofiarowywać bez wahania wszystko, co posiadamy, Bogu. Może będziemy próbowali wtedy walczyć do upadłego, próbować ugrać te kilka dodatkowych sekund, minut, godzin, dni, miesięcy, lat… Ale na końcu i tak przegramy tę walkę. Przyjdzie na nas czas i nie ma drogi ucieczki. Nie my zwyciężyliśmy śmierć.
Dlatego tak ważne wydaje mi się to błogosławieństwo: „błogosławieni ubodzy…”
Nie w wymiarze materialnym, a duchowym. Bez Jego miłości stajemy się puści, wypruci z życia. Przez to łakniemy wtedy Jego obecności, pragniemy mu dawać te okruchy, które nam pozostały w wnętrzu. W takich sytuacjach najgłębiej dotykamy się istoty życia. Przychodzimy do Źródła.
Na szczęście każdy z nas ma w sobie takie dwa grosze, których nie może dać żadnemu bożkowi tego świata, nie może zgubić ani zainwestować w cokolwiek innego, niż w swoje życie wieczne. Jest to ta świątynia Ducha, która na zawsze jest oddana we władanie Bogu. Żeby chcieć się tam udać trzeba na chwilę pozbawić się wszystkich bogactw, odsunąć je na bok i, w pokorze, wkroczyć za próg tego świętego przybytku. Z prawdziwą cichością i nadzieją, pełni wiary i pełni świadomości, że On może oddajemy, to co tak kurczowo dzierżymy w naszych rękach – nasze życie. Ostatni skarb. Wszystko co posiadamy.
Później gdy oddaliśmy wszystko, gdy nie mamy nic na zbyciu, możemy zacząć bogacić się w to, co potrzebne jest, by w rzeczywistości materialnej działać.
Tekst pochodzi z bloga kontrapunktdlaswiata.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł