Na pierwszej linii frontu

(fot. depositphotos.com)
Paulina Wyszkowska / projektnadzieja

Gdzieś pomiędzy rozważaniami co jest w stanie znieść moja psychika, do czego mam większe predyspozycje, czy jestem gotowa zupełnie porzucić to, co robiłam do tej pory, a przede wszystkim – ile są w stanie znieść moje słabe ręce i bolące (od samego noszenia plecaka) plecy, zaczęłam badać warunki pracy ratowników medycznych. I chociaż wiedziałam, że nie będzie lekko to, co zobaczyłam, zupełnie mnie załamało.

Odkąd pamiętam nic nie poruszało (chociaż to nie jest idealne słowo) mnie tak bardzo jak ratowanie innych. Poświęcenie swojego życia w służbie drugiego człowieka. Początkowo moja uwaga skupiała się właściwie na lekarzach, ale głównie tych, którzy znajdują się w epicentrum chaosu: chirurgach urazowych, pracujących na ostrych dyżurach, SORach i wyjeżdżających pomagać w Afryce czy strefach wojennych. Jednak moje powiązanie z muzyką zwyciężyło – wybrałam studia artystyczne, a dla walczących o nasze życia i bezpieczeństwo zostawiłam miejsce w swoim sercu i myślach. I może to przypadek, może serial, a może świadomość pożegnania z medycyną sprawiła, że po raz pierwszy tak naprawdę odkryłam tych, którzy stoją na pierwszej linii frontu, a których obecność tak często nam umyka. Ratowników medycznych. Podjęłam (nie do końca udaną próbę) zrobienia intensywnego kursu pierwszej pomocy, fascynowałam się ich pracą, ale jednocześnie nie interesowałam się wnikliwie ich sytuacją – w końcu ja już wybrałam zawód, nie ma co rozdrapywać przeszłości. Moją postawę zmieniła… pandemia.

Postanowiłam w końcu zrobić to, o czym myślałam od dłuższego czasu, a ciągle odkładałam na później „bo praca”. Po jednym spacerze wróciłam do domu i złożyłam papiery na drugie studia. Powodowała to częściowo pasja do nauki, poczucie, że ciągle mi czegoś brakuje, potrzebuję wyzwań i poczucia, że robię coś potrzebnego, potrzeba rozwoju i zyskania nowych umiejętności. Był też bodziec negatywny – zmęczenie pracą na umowach śmieciowych, brakiem chorobowych, macierzyńskich, urlopów, ciągłą niepewnością tego jak praca będzie wyglądać jutro i czy w ogóle będę ją mieć. Wybór pokierowałam dwutorowo – jedną drogą zostało IT i Data Science, ze względu na moje zainteresowania, predyspozycje i powiązanie z dotychczasowym wykształceniem, drugi tor pociągnął mnie, jak się pewnie domyślacie, do medycyny – w tym do ratownictwa medycznego.

DEON.PL POLECA

Gdzieś pomiędzy rozważaniami co jest w stanie znieść moja psychika, do czego mam większe predyspozycje, czy jestem gotowa zupełnie porzucić to, co robiłam do tej pory, a przede wszystkim – ile są w stanie znieść moje słabe ręce i bolące (od samego noszenia plecaka) plecy, zaczęłam badać warunki pracy ratowników medycznych. I chociaż wiedziałam, że nie będzie lekko to, co zobaczyłam, zupełnie mnie załamało.

Zacznijmy od tego – ratownik medyczny to człowiek, z którym prędzej czy później spotka się każdy z nas. Chorujemy się i starzejemy – wszyscy, bez wyjątku. Znaczna część z nas ma różnego rodzaju wypadki. Nawet jeśli do tej pory z ratownikiem nigdy się nie spotkaliśmy – ten moment nadejdzie – czy to dla nas czy naszych bliskich. Co warto podkreślić, bo wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy – ratownik zastąpił w obsadzie karetki lekarza. Musi skończyć studia wyższe – nie, nie kurs. Ich uprawnienia stają się coraz większe, a zawodowe wymagania wyśrubowane – muszą regularnie uczestniczyć w kursach i szkoleniach (które sami sobie opłacają), a z których są rozliczani bodajże co 5 lat. Ratownik medyczny może być pierwszą osobą jaką człowiek spotka w życiu, może być też ostatnią. Chcielibyśmy, żeby człowiek, który pojawia się przy nas najczęściej w momentach największych tragedii, był kompetentny, ale też wypoczęty. Chcielibyśmy także, żeby człowiek, który staje dla nas na pierwszej linii frontu mógł żyć godnie. Zaszaleję – żeby mógł mieć rodzinę, z którą będzie mógł spędzać czas i żyć godnie!

Przejdźmy do pytania – jak w takim razie jest? To, że ratownicy nie zarabiają dużo jest raczej dla każdego oczywiste (co swoją drogą samo w sobie jest smutne). Ale pójdźmy dalej niż oczywistość. Obecnie ratownicy najczęściej pracują nie na etatach, a na kontraktach. Tak, czyli nie mają prawa do urlopu, ubezpieczenia, L4 i innych tego typu „atrakcji”. Mamy pandemię – kiedy ratownik medyczny idzie na kwarantannę, po prostu nie dostaje pieniędzy. A jeśli nie chce narażać rodziny i wynajmuje na ten czas mieszkanie, to nie tylko nie zarabia, a wydaje.

Jak pisałam wcześniej – ratownik medyczny najczęściej sam płaci za swoje szkolenia, kursy itd. Co więcej, strój jaki nosi w pracy nie jest mundurem (jak w przypadku policji czy straży), dlatego za niego również musi zapłacić sam. Nie obowiązuje go również prawo do wcześniejszej emerytury – czy mając ponad 60 lat jego kręgosłup jest w stanie unieść ciężar sprzętu i pacjenta? Założmy… 100-120kg. Znoszonego z 4 piętra (w końcu życie nie zawsze rozpieszcza i nie zawsze będzie to parter).

Ratownik medyczny w kontrakcie ma zapisane 160h pracy, a bardzo często pracuje 300h, nawet 400h miesięcznie. Powiecie – sami tego chcą. Nie, nie chcą, i nie chodzi tu tylko o to, że chcą więcej zarobić. Czytałam jakiś czas temu, że 1/3 (sic!) karetek w Polsce jeździ z niepełną obsadą. Kiedy ratownik idzie z dyżuru na kolejny dyżur, to nie tylko dlatego, że chce więcej zarobić, żeby jego rodzina mogła godnie żyć. To także dlatego, że jego dyrektor nie może wypuścić na miasto pustej karetki. Bo człowiek, który ma zawał powinien móc otrzymać pomoc. (Skoro mówimy o godzinach, dla ciekawostki dodam – ludzie, którzy ratują nam życie za godzinę pracy zarabiają często mniej niż 20zł).

Dlaczego pustej? Bo nie ma ludzi do pracy. Ratownictwo medyczne jest najmłodszym zawodem w Polsce, jednocześnie jest to kierunek, o który kandydaci wcale się nie biją. Próg punktowy na jednej z uczelni wynosił w tym roku 0. Czy to znaczy, że uczelnia nie będzie w stanie zapełnić wszystkich dostępnych miejsc, bo brakuje chętnych? Bardzo możliwe. Czy to dlatego, że ratownictwo jest dla słabszych, głupszych, tych którzy nie dostali się na bardziej wypasione kierunki? NIE.
Ratownictwo jest pracą niezwykle trudną, odpowiedzialną i ciężką. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. To są ludzie, którzy każdego dnia spotykają się z ludzką tragedią – mniejszą lub większą, ze śmiercią i z widokiem ciał w takim stanie, który niejednego niemedycznego człowieka wykręciłby od góry do dołu. Ludzie, którzy muszą być w stanie pracować o każdej porze dnia i nocy, w różnych warunkach pogodowych, w przeróżnych miejscach – nie zawsze bezpiecznych i nie zawsze komfortowych. Ludzie, którzy muszą naprawdę być sprawni fizycznie. Ludzie, którzy w swojej pracy spotykają się z agresją zarówno ze strony pacjentów, jak i osób postronnych. To naprawdę są ludzie, którzy idą tam, skąd inni uciekają, gdzie inni się boją i nie wiedzą co robić, muszą zachować zimną krew i szybko podejmować decyzje, które wpłyną na to czy człowiek przeżyje. Same te wymagania są ogromne. Czy dodając do tego warunki ich pracy trudno uwierzyć, że w kolejce na studia tłoku nie ma? Nie. Problem jest taki, że to nie jest zawód, który może zniknąć, bo jest „niepotrzebny”. Bo jest cholernie (przepraszam za słownictwo, ale chcę, żeby zabrzmiało to dosadnie) potrzebny. Bo tak jak mówiłam – z ratownikiem na swojej drodze w pewnym momencie spotka się każdy z nas. I naprawdę będziemy wtedy chcieli, żeby ten ktoś był kompetentnym człowiekiem, a nie pustym miejscem, którego nikt nie zapełnił.

Nie jestem ratownikiem i jestem w stanie zaledwie musnąć ten temat, nie znając go dokładnie od środka. Jednak wystarczył jeden dzień dokładnego researchu, by zadrżeć. Z jednej strony zobaczyłam niezwykłych, bardzo często młodych i pełnych pasji ludzi, którzy mimo tego wszystkiego, co tutaj napisałam na pytanie: „Czy zmieniłbyś pracę?”, odpowiadają: „Nie, kocham to, co robię. Nic nie daje takiej satysfakcji, jak uratowanie człowiekowi życia”. Widzę ludzi, którzy szukają nowoczesnych rozwiązań, naprawdę kochają to, co robią, jednocześnie walczą o swoje uprawnienia i warunki do pracy. Widzę ludzi, którzy się w tej pracy cały czas stawiają, mimo tego, że zajeżdżają samych siebie. Ale jednocześnie rozumiem, że nie chcą się zajechać na śmierć. Rozumiem, kiedy mówią „przepracuję kilka lat, zrobię swoje, a kiedy już nie będę mógł więcej – odejdę i będę robił coś innego”. Bo tak się nie da. Bo człowiek musi odpoczywać (zwłaszcza po tak obciążającej pracy), musi mieć możliwość spędzenia czasu ze swoją rodziną.

Ktoś powie – to jest powołanie. Odpowiem tak: powołaniem jest to, że oni kochają to, co robią. Że nie mdleją na widok urwanej nogi, nie irytują się, kiedy ktoś na nich zwymiotuje, są w stanie pracować w środku nocy albo przez 40 minut reanimować człowieka na środku ulicy podczas nawałnicy. Powołaniem nie jest zajechanie się na śmierć, nie jest praca ponad siły za psie (bądźmy szczerzy) pieniądze. Powołaniem nie jest praca na kontrakcie, na którym w każdej chwili mogą cię zwolnić i nie dostajesz pieniędzy gdy jesteś chory, siedzisz na kwarantannie, zajdziesz w ciążę albo wyjedziesz na wakacje.

Nie piszę tego po to, żeby suszyć komukolwiek głowę. Piszę o tym, żebyśmy zyskali świadomość w jakiej sytuacji są ludzie, którym powierzamy nasze zdrowie i życie. Bo oni sami nie dadzą rady. Kiedy idą walczyć o lepsze warunki pracy potrzebują naszego poparcia. Potrzebują naszego głosu, naszego docenienia i głośnego krzyku, że oni są dla nas ważni. Piszę to też w jeszcze jednym celu. Żebyśmy ich zobaczyli. Żebyśmy nie traktowali ich jak powietrze, które jest nam potrzebne i które generalnie zawsze jest, ale którego nie widzimy. Żebyśmy nie traktowali ich jako medyków gorszego sortu, którym medycyna nie wyszła. Piszę to, żebyśmy zobaczyli ludzi, którzy CHCĄ robić to, co robią. Którzy CHCĄ być ratownikami, bo ich największą pasją jest być na pierwszej linii frontu, tam gdzie wszystko się sypie. Piszę to, bo ich rozumiem. Piszę to, bo sama nie wyobrażam sobie siebie w gabinecie lekarskim, bo sama wiem jak bardzo pociąga adrenalina i ciągłe zmiany. Piszę to, bo wiem jak niezwykle pociągająca może być praca, w której żaden dzień nie jest taki sam jak poprzedni. Bo wiem, co to znaczy chcieć mieć pracę, która będzie niezwykła, ważna, w której będziesz czuł się potrzebny. Oni to robią, bo chcą. Bo tak wybrali. Mimo niezwykłych trudów tego zawodu. Mimo tego jak wygląda system. Więc wspierajmy ich, kiedy o siebie walczą. A jednocześnie doceniajmy ich. Posyłajmy im uśmiechy, dziękujmy, dzielmy się kawą czy szamką. A na pewno nie pogardzajmy nimi, nie złorzeczmy im.

Jednocześnie jako osoba, która sama narzekała na pracę na umowie śmieciowej bez wahania mogę powiedzieć jedno. Chociaż walczyłabym o to, żeby w mojej branży pojawiały się etaty, gdyby ktoś postawił mi ultimatum: o kogo walczysz najpierw – o etaty dla swojej branży czy dla ratowników? Bez wahania odpowiedziałabym: o ratowników. Bo bez mojej branży przetrwamy, bez nich nie. Bo moja stawka za godzinę pozwoliłaby mi chociaż przeżyć lekki zastój w pracy, ich nie. A ja w swojej pracy nikogo nie ratuję.

Tutaj od siebie chciałabym podziękować wszystkim ratownikom medycznym, ale także innym służbom, którzy oddają ogromną część siebie dla nas. Widzę Was, pamiętam o Was i chociaż mam poczucie, że to, co robię to strasznie mało, za mało, to naprawdę Wam dziękuję. I mam nadzieję, że z każdym dniem będzie coraz więcej osób, które będą Wam dziękować, a nie wyzywać. I że razem doprowadzimy do tego, żebyście w końcu zostali docenieni tak, jak na to zasługujecie.

Tekst pochodzi z bloga projektnadzieja.blog.deon.pl Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Na pierwszej linii frontu
Komentarze (4)
AG
~An Gor
25 września 2020, 22:40
Dziękuję za artykuł.Jestem żoną ratownika.Wiedziałam, że do bycia żoną trzeba mieć powołanie, ale żeby być żoną ratownika trzeba mieć nerwy ze stali i powołanie do...samotności.Mąż prawie 300 h w pracy, w domu małe dzieci, rodzina daleko. Od początku małżeństwa nie było łatwo oswoić z myślą, że nasze życie nie będzie jak u innych; z rodzinnymi świętami,wakacjami, wspólnymi niedzielami. Ale ostatni czas był wyjątkowo ciężki. Początki pandemii i wielki stres, czy mąż wróci czy nie, czy mieszkać z bliskimi czy coś wynająć. I jeszcze prośby znajomych (których staram się zrozumieć) żebyśmy ich nie odwiedzali bo...Codziennie chodziłam z różańcem w ręku i modliłam się, żebyśmy przetrwali ten czas cali i zdrowi(fizycznie i psychicznie). Czułam się "jak na wojnie". Ratownicy codziennie idą na wojnę ze śmiercią, z ubliżaniem, wyzwiskami, groźbami itp. Najtrudniejsze dni, to te, kiedy mąż wraca, wykończony, z czerwonymi oczami i mówi : "reanimowałem chłopaka w moim wieku - nie udało się..."
AO
~Anna Orzechowska
25 września 2020, 14:00
Bardzo dobrze napisane. Ich naprawdę trzeba docenić. Ratownicy robią niesamowitą robotę za małe pieniądze. Są też często źle traktowani przez inne grupy-lekarzy, pielęgniarki. Jestem lekarzem, jeżdżę na karetce S. Podpisuję się pod tym artykułem
TK
~To K
25 września 2020, 12:19
Dobrze napisane. Warto wspierać w tych ludzi, walczyć dla nich o solidną pensję dodatek za trudne warunki pracy, służbowy ubiór, obuwie, darmowe szkolenia. Podziwiam ich.
AM
~Alicja M.M.
16 października 2020, 13:11
Nie wiem, czy bardziej należy podziwiać ratowników, czy przerażać się, że tego wszystkiego (służbowego ubioru itd.) nie mają. Kto mógłby się upomnieć o to, co powinno być oczywistością?