Czas dyrygenta

Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz / "Dziennik Polski"

Dyrygowanie wcale nie jest męską profesją. To kwestia charakteru.

Ma silny charakter i umie postawić na swoim. Jest spokojna, rzeczowa, zawsze bardzo dobrze przygotowana, a jednocześnie ciepła serdeczna i pełna uroku. Gdy podaje rękę na powitanie jej uścisk zadziwia siłą. Od razu można poczuć, że jest zdecydowana i wie, dokąd w życiu zmierza. Nie lubi, gdy dziennikarze zadają jej pytania, dlaczego wybrała męski zawód, bo odpowiedź w takim przypadku jest tylko jedna i ciągle ta sama: - Dyrygowanie wcale nie jest męską profesją. To kwestia charakteru.

Iwona Sowińska znana jest coraz szerszej publiczności. Po latach asystentury w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie samodzielnie przygotowała i poprowadziła już trzy produkcje: premierę "Magicznego Doremika" Marty Ptaszyńskiej w Teatrze Wielkim w Warszawie, "Damę Pikową" Piotra Czajkowskiego w Operze Krakowskiej i "Napój miłosny" Gaetano Donizettiego w Operze Bydgoskiej. Odniosła sukces i zdaje sobie sprawę, że w tej chwili czekają ją w życiu zmiany. Czas asystentury dyrygenckiej, czyli nauki u boku mistrzów już się dla niej kończy. Teraz nadchodzi moment, aby przejąć odpowiedzialność za artystyczne produkcje, aby pod proponowanymi interpretacjami podpisywać się swoim nazwiskiem. - Bardzo zależy mi na kontynuowaniu kariery w kraju, ale uważam, że nadszedł czas, aby wejść na rynki zagraniczne. Chcę się sprawdzić w innych rejonach, poczuć jak to jest być wolnym strzelcem - dodaje.

DEON.PL POLECA

Zwłaszcza, że kilka miesięcy temu do nazwiska Sowińska dodała jeszcze jedno, męża - Fruhtrunk. On tłumacz, ceniący muzykę klasyczną, zwłaszcza Bacha, mieszka w Francji. Do wakacji podejmą decyzję gdzie zamieszkają na stałe.

O swoim domu rodzinnym w Krakowie mówi zawsze z zachwytem. Sama chciałaby stworzyć rodzinę, gdzie zapanowałaby taka miłość, zaufanie, tolerancja, wolność artystycznych wyborów, wzajemne docenianie się, a przede wszystkim możliwość rozwijania osobowości bez ograniczeń.

Nie pochodzi z muzycznej rodziny, ale dzięki tacie plastykowi, który pracował w domu przy muzyce, zawsze żyła w otoczeniu najlepszych kompozytorów. Dla niej było to normalne, że od rana do nocy rozbrzmiewały najwspanialsze utwory w historii muzyki, głównie Bach, którego jej tata wyjątkowo cenił. - Słuchanie muzyki było dla mnie tak naturalne jak chodzenie, czy oddychanie. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że w innych domach nie rozbrzmiewa muzyka - mówi Iwona Sowińska-Fruhtrunk. - Teraz po latach wiem, że żyłam w domu idealnym. Nic jednak nie trwa wiecznie. Gdy miałam 14 lat mój tata zmarł. Mama jednak zrobiła wszystko, abym mogła nadal spokojnie się rozwijać. Do dziś mama, moja najwierniejsza słuchaczka, jest dla mnie niedościgłym wzorem. Obawiam się, że nigdy nie będę mogła jej dorównać.

Rozpoczęcie nauki w szkole muzycznej było dla niej naturalnym wyborem. Uczyła się grać na fortepianie i flecie poprzecznym. O dyrygenturze po raz pierwszy pomyślała w liceum. A wszystko dlatego, że miała jak mawia problemy z "uległością"; podporządkowanie się w wspólnym graniu interpretacji narzuconej przez innych byłby dla niej trudne do zaakceptowania.

Jak zareagowała mama na ten wybór? - Przyjęła go do wiadomości z radością. W naszym domu nigdy nie istniał podział na zawody męskie czy żeńskie. Mama uważała, że jeżeli pragnę stanąć na czele orkiestry, to powinnam to zrobić - wspomina.

Studia w krakowskiej Akademii Muzycznej rozpoczęła od teorii muzyki. Ale wiedziała, że to nie jest to, o czym marzy. Zaczęła się przygotowywać do kolejnego egzaminu na dyrygenturę.

Jako dyrygentka zadebiutowała na publicznym koncercie w Filharmonii Krakowskiej, gdy jeszcze nie była nawet na studiach dyrygenckich. A zawdzięcza to Helmuthowi Rillingowi, dyrygentowi, który przyjechał tu do Krakowa na kursy mistrzowskie i z adeptami dyrygentury pracował nad "Pasją św. Jana" Bacha, po to by na finał kursu zaprezentować wykonanie w Filharmonii Krakowskiej. Były to słynne na całym świecie tzw. Międzynarodowe Akademie Bachowskie, które odbywały się w różnych krajach.

- Zapytałam wtedy mojego profesora Rafała Jacka Delektę, czy jako studentka teorii mogę wziąć udział w kursie. Okazało się, że w regulaminie nie było zapisane, że oferta kursów skierowana jest tylko do przyszłych dyrygentów, wiec mogłam wziąć czynny udział w zajęciach. Nikomu nie wpadło do głowy, że nie dyrygent, będzie chciał się uczyć dyrygowania.

Miała szczęście, bo jej koledzy nie przygotowali recytatywów w sposób zadowalający. Właściwie opracowali tylko chóry i arie. Kiedy maestro Rilling poprosił o poprowadzenie zespołu w recytatywie, wśród dyrygentów zapanował popłoch. - Kto chciałby to zrobić? - pytał. - Ja - odezwała się Iwona Sowińska, która nauczyła się całej "Janowej Pasji" na pamięć. Stanęła przed zespołem i wprowadziła Helmutha Rillinga w zdumienie, o czym nawet wspomniał później na konferencji prasowej w Stuttgarcie. Tak przygotowanej studentki jeszcze nie widział. - Techniki nie miałam wtedy żadnej, ale "Pasję Janową" dzięki przygotowaniu do tych zajęć do dziś znam na pamięć. Mogę wyrecytować takt za taktem - śmieje się Iwona Sowińska. - To przygotowanie stało się dla mnie przepustką do Filharmonii Krakowskiej.

Helmuth Rilling zaproponował swoim najlepszym uczestnikom kursu, aby wykonali "Pasję Janową" na koncercie w Filharmonii Krakowskiej. I tak oto 19-letnia Iwona Sowińska poprowadziła wielką orkiestrę, chór i solistów. - To niebywałe - dziwiła się jej mama. - Przecież ty nawet nie studiujesz dyrygentury.

Dopiero dwa lata po dyrygenckim debiucie rozpoczęła na Akademii Muzycznej w Krakowie studia dyrygenckie. O swoim pedagogu dyrygencie Rafale Jacku Delekcie, nie potrafi dziś mówić inaczej niż w superlatywach. On nauczył ją techniki dyrygowania, odkrył wszelkie tajemnice tego zawodu. Była wówczas jedyną dziewczyną w klasie dyrygentury i początkowo niektórzy koledzy traktowali ją jedynie jako zjawisko. Szybko musieli zmienić zdanie, bo Iwona okazała się twardą sztuką. Zawsze doskonale przygotowana, szła przez studia szybko, bez kłopotów, bez tracenia czasu. Nawet zrobiła dyplom o rok wcześniej, bo zaproponowano jej stypendium na Uniwersytecie w Ohio.

W Ameryce miała możliwość pracy z orkiestrą przynajmniej trzy razy w tygodniu; na studiach w Polsce może dwa, trzy razy w roku, bo pozostały czas spędza się na dyrygowaniu dwoma fortepianami. - Różnice między polskim a amerykańskim systemem uczenia dyrygentów są ogromne. W Polsce studia dotyczą przede wszystkim interpretacji utworów, w Ameryce natomiast przede wszystkim prowadzenia prób, radzenia sobie z zespołem, by osiągnąć zamierzone efekty - mówi Iwona Sowińska.

W Ohio była asystentką dr Emily Freeman Brown. - Przygotowywałam i prowadziłam próby. Był to dla mnie prawdziwy poligon doświadczalny. Koncerty prowadziłam dwa razy w sezonie, a raz w sezonie była tam wystawiana opera - mówi Iwona Sowińska. - Prowadziłam również założoną przez siebie orkiestrę kameralną.

Po dwóch latach w Ameryce wróciła do Krakowa. Szybko stało się jasne, że nie ma pracy dla młodej dobrze wykształconej dyrygentki. Nie wiedziała, co robić. Dzięki radzie Rafała Jacka Delekty, zatrudniła się w krakowskiej szkole języka angielskiego. Zaczęła uczyć, co dało jej poczucie, że umie sobie poradzić w każdych okolicznościach. Ale nie zapominała o dyrygenturze. Pisała CV i rozsyłała do teatrów i orkiestr. Na jedno z nich odpowiedziała dyrekcja Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie. Pojechała na rozmowę. Udało się. Dostała etat asystenta dyrygenta.

- To był skok na głęboką wodę. Niemal z dnia na dzień zaczęłam pracować z czołówką polskich i zagranicznych artystów. Stałam się dla nich partnerem. Prowadziłam próby przygotowując grunt dla m.in. Jacka Kaspszyka. Zaczęłam od "Don Giovanniego", a potem już szedł tytuł za tytułem: "Król Ubu", "Halka", "Spartakus", "Cyrulik sewilski" itd. - mówi Iwona Sowińska.

Gdy przyjechała do Buenos Aires do Teatro Colón prowadzić próby do "Króla Ubu" Pendereckiego, którego muzycznie przygotowywał Jacek Kaspszyk, była przestraszona. Widziała jak podczas spektaklu "Ringu" Wagnera nie układała się współpraca między dyrygentem a orkiestrą. "Muzycy mnie zjedzą żywcem" myślała, tym bardziej, że wszyscy wcześniej przestrzegali ją przed tym zespołem. Tylko świadomość, że Jacek Kaspszyk jako pierwszy zaczynał próby, dodawała jej otuchy.

- Szybko okazało się, że jest to fantastyczny zespół. Z wieloma muzykami do dziś utrzymuję mailowe kontakty. Wspaniale wspominam tamten czas. Na ścianie w tamtejszym teatrze wisiał plakat "Króla Rogera" prowadzonego tam przez Stanisława Wisłockiego, orkiestra opowiadała mi o pracy z Erichem Kleiberem. A wieczorami był czas na restaurację i tango.

Przy operze Pendereckiego pracowała w Buenos Aires kilka tygodni. Sama też poprowadziła jeden spektakl.

Telefon zadzwonił wieczorem. Odebrała. - Pani Iwono - brzmiał głos dyrektora Kazimierza Korda w słuchawce. - Czy może pani poprowadzić jutro bez próby spektakl opery "Wozzeck"?

Zamarła i poprosiła o godzinę do namysłu. Odłożyła słuchawkę i wertowała partyturę Albana Berga. Nie jest to łatwa muzyka, to nie Verdi. Tu trzeba sporo wiedzieć, jeszcze więcej umieć i przede wszystkim mieć doświadczenie. Muzycy i śpiewacy przy takich przedstawieniach wymagają ogromnego oparcia od dyrygenta. Co prawda była asystentką przy produkcji tego przedstawienia, ale brała udział tylko w nielicznych próbach.
Gdy po godzinie telefon zadzwonił ponownie już wiedziała, że podejmie się tego nagłego zastępstwa. W takiej sytuacji przecież nie można odmawiać. To jest wielka szansa, dla młodego dyrygenta, by móc się sprawdzić, by móc się pokazać. Rzuciła się do pracy. Do północy powtórzyła jedną trzecią partytury. Poszła spać spokojna, że sobie poradzi. Następnego dnia dopracowała resztę.

- Nic nie pamiętam z tego spektaklu - wspomina. - Z nagranej kasety dowiedziałam się później, że działałam jak w transie. Z poważną, kamienną twarzą, skupiona, bez cienia uśmiechu prowadziłam zespół.

Za granicą nagłe zastępstwo wykonane dobrze staje się kołem zamachowym kariery. Wielu śpiewaków, dyrygentów, instrumentalistów tak właśnie wchodziło w wielki rynek sztuki. W Polsce nie przywiązuje się do nagłego zastępstwa aż tak dużej wagi, choć, gdy wieść o wyczynie Iwony Sowińskiej rozniosła się w środowisku, posypały się propozycje. Rozpoczęła się współpraca z Sinfonią Varsovią. W dwa lata później, w 2008 roku, była kierownikiem muzycznym "Damy Pikowej" przygotowywanej w Operze Krakowskiej. Przy tej produkcji wszystko przygotowywała, choć miała już dla siebie asystenta na próbach. Premierę poprowadziła sama.

Co dalej? Jak będzie wyglądać jej artystyczne życie od przyszłego sezonu? Po chwili namysłu Iwona Sowińska-Fruhtrunk tłumaczy: - Na razie nie chcę o tym mówić, aby nie zapeszyć. W najbliższych tygodniach zapadną decyzje. Na pewno będę kontynuować zaplanowane spektakle i koncerty w Polsce. Niezależnie jak mi się ułoży przyszłość, chciałabym być obecna w życiu muzycznym Polski. I zrobię wszystko, aby tak się stało.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Czas dyrygenta
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.