Czytanie między symbolami
W latach tzw. Polski odczytowej, tj. w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, miałam w kościele pod wezwaniem Św. Andrzeja na Chłodnej w Warszawie spotkanie na temat „Raptularz ojczysty”. Mówiłam o tym, jak dzieje wielu polskich rodzin splatają się z dziejami narodu. Zrobiłam uwagę, że patriotyzm, jeśli jest miłością ojczyzny osadzoną na fundamencie wiary w tej ojczyzny ważne przeznaczenie, nie stanie się nigdy nacjonalizmem, tj. miłością ciasną, karmiącą się poczuciem, że ojczyzny innych są przeznaczone do zadań niższego rzędu, a przez to gorsze. Obie te postawy wyrastają bowiem z innych duchowych i mentalnych korzeni. Ktoś z uczestników spotkania zapytał: Dlaczego pani jednoznacznie potępia nacjonalizm? To niekoniecznie złe uczucie i niekoniecznie prowadzi do skrajności, jaką jest szowinizm, czyli ślepa pogarda wobec innych narodów z towarzyszącym jej przekonaniem, że to uczucie potęguje miłość narodu własnego? Zastanowiłam się nad tą uwagą i myślę, że była trafna.
Przypominam tamto zdarzenie, bo analogicznie jest z rozpowszechnionym dzisiaj stosunkiem do mesjanizmu. Jeśli ktoś wypowiada to słowo poważnie, budzi odruch sprzeciwu, zanim zdąży wyjaśnić, o co mu chodzi i jaki ma stosunek do idei mesjańskiej. Etykieta anachronizmu jest tu tak samo wyrazista jak szyld szkodliwości przez kryptomegalomanię albo wręcz megalomanię narodową bez osłonek.
W dyspucie o aktualnie pożądany wybór tradycji, ze wskazaniem na jagiellońską schedę – przede wszystkim tolerancji, otwartości, pomagania innym, gdzie indziej ciemiężonym, a w Rzeczypospolitej wielu narodów znajdującym nie tylko azyl, lecz szanse rozwoju własnej kultury – chwaląc to wszystko, zdeprecjonowaliśmy w znacznym stopniu, a bez głębszych analiz, tradycję romantyczną (stosuję podział schematyczny w celu jasności wywodu), z jej mesjanistycznym sednem.
Uznanie praw człowieka za najpierwszy standard cywilizacyjny, stający przed i ponad ideą państwa narodowego, która formowała patriotyzm wielu pokoleń, zwłaszcza narodów o takiej historii jak nasza, okazywało się naturalnym argumentem przeciw wszelkim rojeniom o specyficznej roli jakiegoś narodu pośród innych.
Wyróżnienie, nawet przez ofiarę (może zwłaszcza przez ofiarę), jaką była Polska podzielona między zaborców, nie godzi się z przeświadczeniem, że przynależność narodowa jest denominacją podrzędną wobec istnienia w rodzinie współczesnej ludzkości, której członków nie wolno różnicować, jakkolwiek konkurują ze sobą na rozmaitych polach – w doskonałości wytwarzanych towarów, w sporcie i śpiewaniu piosenek. Upraszczam po to, by oswoić czytelnika z propozycją nowego mesjanizmu Polaków, a nie przestraszyć od razu widmem zaścianka.
Ktoś napisał niedawno, że bez transformacji idei mesjanizm wiedzie prosto do zguby. Efektowne tyle, ile oczywiste. Można się wprawdzie zastanawiać, czy transformować ideę mesjańską czy retorykę, a nawet tylko frazeologię, jeśli chcemy rozważać najpierw możliwy powrót idei, następnie pożądany we współczesnych realiach jej kształt.
Sednem idei (powtarzam: w uproszczeniu, ogołoconej z historycznych okoliczności) jest przekonanie, że Stwórca wyznacza narodom zadania i role do spełnienia w świecie. Pamiętając o tym, że nie zależą one od nas, chronimy się przed dowolnym wymyślaniem ról upragnionych i wybieraniem zadań, jakie nam odpowiadają. Nie znaczy to, naturalnie, by taka skromna powściągliwość zapewniała trafne odczytanie Bożych planów. Potrzeba do tego pomocy Ducha Świętego, o którą powinniśmy prosić.
Przodkowie z okresu niewoli narodowej mieli, chciałoby się powiedzieć, lepiej. Mieli wyraźny jednoznaczny cel: niepodległą ojczyznę, a ponoszone dla niej ofiary składali także za waszą wolność, cierpiąc, podobnie jak Zbawiciel, za winy, których tylko część (jeśli w ogóle) popełnili. Istotą ofiary jest cierpienie niezawinione – winowajca nie jest ofiarą, nawet gdy poniósł karę nieproporcjonalną do winy.
Taka postać mesjanizmu pozostaje kategorią historyczną, składnikiem polskiego losu. O jej wartość i sens można się spierać, ale nie da się jej transponować w inne historyczne okoliczności, nie da się dzisiaj twórczo do niej nawiązać. Wykoślawione i żałośnie partykularne odwołania mesjańskie – pokazywanie społeczeństwa (jego części w istocie małej, ale wyolbrzymianej) jako ofiary takich czy innych sił w państwie, taką czy inną ideą inspirowanych, jest zabiegiem demagogicznym. Dostarcza łatwej i płytkiej konsolacji, wywołując o wiele głębsze i trwalsze szkody w postaci podziałów karmionych podejrzliwością. Mieliśmy tego nader spektakularne przykłady w dniach żałoby po katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem.
Symbolikę wydarzeń tegorocznej wiosny można rozmaicie przeżywać i interpretować. Tym, u których obudziła pragnienie powrotu jakiejś wersji polskiego mesjanizmu, dostarcza argumentów niebłahych – choćby tego, że ofiary tragicznego lotu przyniosły światu wieść o zakłamywanej zbrodni sprzed siedemdziesięciu lat i o tamtych ofiarach. Zakorzeniły ją w świadomości narodów europejskich trwale i bezwarunkowo, czego nie sprawiłoby żadne działanie edukacyjne ani informacyjne (chciałoby się tu użyć słowa „propagandowe”).
Kiedy słuchałam zapowiedzi przyjazdu na uroczystości pogrzebowe pary prezydenckiej przywódców największych państw, głównych aktorów światowej polityki i cywilizacyjnego rozwoju na naszej planecie, przypomniało mi się określenie „majestat Rzeczypospolitej”, użyte przez śp. prof. Aleksandra Gieysztora do objaśnienia roli odbudowanego Zamku Królewskiego w polskim społeczeństwie: To muzeumrezydencja pokazuje Polakom majestat Rzeczypospolitej w kolejnych epokach jej dziejów. Pochowanie Marii i Lecha Kaczyńskich na Wawelu, niezależnie od tego w jakim stopniu na to zasłużyli, stało się – od momentu powzięcia pomysłu i znów niezależnie od tego, jakie oraz czyje były protesty – aktem poświadczającym symbolicznie majestat Rzeczypospolitej, która od dwudziestolecia z górą znowu jest wolna i dlatego ma upoważnienie, by nawiązywać do swoich majestatycznych tradycji.
Skwapliwość, z jaką głowy nowoczesnych i przodujących państw chciały uczestniczyć w akcie takiego nawiązania, odwiedzając kraj ani wielki, ani bardzo wpływowy, ani mogący pochwalić się nowoczesnością, i pożegnać niejako osobiście jego prezydenta, który zginął w symbolicznych okolicznościach, wydaje się znacząca. Motywowała ją, jak sądzę, z jednej strony ciekawość, szlachetna ciekawość takiego właśnie zdarzenia, które łączy współczesność z długą i gęstą historią narodową, ale z drugiej, i to chyba bardziej znamienne, choć nieartykułowane i bodaj ledwie uświadomione – pragnienie przeżycia sytuacji, kiedy konkretyzuje się i wyraża tożsamość spadkobierców takiej właśnie historii.
Zauważmy – w sytuacji nie konfliktu, nie sąsiedzkiego antagonizmu, jakkolwiek katastrofa smoleńska mogła taki antagonizm ożywić, ale w sytuacji wspólnoty ugruntowanej na dokonaniach w przeszłości oraz poczuciu, że one zobowiązują. W globalizującym się świecie, a bliżej w nieuchronnie unifikującej się kulturowo Europie, sposobności do tego coraz mniej. Nie możemy, oczywiście, ewokować i nie wolno pragnąć momentów tak naznaczonych jak ostatni dramat polskich elit. Skoro jednak pragniemy, a to wyrażali i przedstawiciele Kościoła, i politycy, wywieść jakieś dobro z tragedii i dlatego rejestrujemy towarzyszące jej symbole, to powinniśmy zastanawiać się nad tym, co dzisiaj wyróżnia narody i jak mogą się tym obdarowywać.
Osobną i dyskusyjną sprawą jest nasza gotowość do wypełniania, nawet trafnie odczytanych, wypowiedzianych głośno przy tragicznej okazji, zobowiązań. Tu sekwencję symboliki patriotycznej dopełnia (czy zamyka?) powódź, stawiając Polaków gwałtownie przed próbą wspólnoty, tj. solidarności, współpracy, ofiarności, czasami heroizmu.
Jeśli konstatujemy potrzebę mesjanizmu dzisiaj, sens odczytywania zamysłów Boga względem ludzkości, wciąż jeszcze, mimo wspomnianych wyżej trendów, pogrupowanej w narody, to musimy zdać sobie sprawę z paru okoliczności i starać się te okoliczności uwzględnić w postępowaniu. Przede wszystkim musimy stwierdzić, że Pan Bóg przeznacza role różnym narodom (prawdopodobnie każdy naród ma jakąś do spełnienia), nie wyróżniając ani wyjątkowością zadania, ani jakimkolwiek znakiem, że to akurat zadanie jest Mu milsze od innych. Hierarchię ustanawiamy sami, dając nierzadko upust fałszywym chwalbom, rzeczywistym fobiom, a przede wszystkim pysze.
Musimy także wiedzieć, że mesjanistyczne skłonności kryją pułapkę nadinterpretacji, która wcale nie jest mniejsza dzisiaj, kiedy dysponujemy bardziej obiektywnymi (przynajmniej tak nam się zdaje) miarami ludzkich działań, a nawet wyrażanych intencji. Niełatwo chronić własną ambicję przed racjonalizowaniem i przedstawianiem jako odczytanie znaków z obszaru transcendencji, mimo że zdajemy sobie sprawę z narażania się na powątpiewanie albo zaprzeczanie ze strony tych, którzy negują wszelki styk transcendencji ze światem realnym.
Przy tych zastrzeżeniach myślę, że próba przywołania jakiejś wersji mesjanizmu jest pożądana i może przynieść dobre owoce.
W tych kategoriach pozostając, trzeba powiedzieć, że Boże plany względem mieszkańców naszej planety dotyczą dzisiaj głównie przywództwa cywilizacyjnego, zatem odpowiedzialności za rozwój tego, co umożliwia im godne życie. Godne to znaczy życie w warunkach podstawowego, a przynajmniej minimalnego, zaopatrzenia w dobra niezbędne do fizycznej egzystencji i atrybuty niezbędne do zaspokojenia aspiracji innego rzędu – umysłowych oraz duchowych.
Wygasły niemal całkiem spory towarzyszące początkom wspólnoty europejskiej o to, czy nie zagrozi ona suwerenności kulturowej państw członkowskich. Dzisiejsze separatyzmy, manifestujące się mniej lub bardziej radykalnie, są raczej natury politycznej albo wynikają z obaw przed ekspansją islamu, co jest wielkim, osobnym wobec niniejszego tematu, problemem.
Zbliża się polska prezydencja w UE, co po ostatnich naszych dramatycznych przeżyciach wolno uznać za kolejny znak do odczytania w kontekście pytań o mesjanizm dzisiaj. Rozumiem, oczywiście, że takie odczytanie wielu ludziom nie jest potrzebne, jest im obojętne – nie znajdą w nim (nie szukają) źródła dla motywacji swoich działań ani też swoich zaniechań. I wystrzegam się skłonności do absolutyzowania mesjańskich motywów. Wydaje mi się natomiast, że – dla równie wielu – mogą być inspiracją pociągającą oraz intelektualnie płodną.
Podczas majowej żałoby pokazało się, niezależnie od wyraźnej tendencji, z jaką to przedstawiali niektórzy dziennikarze, że sporo Polaków ma dojmujący kompleks pominięcia, upokorzenia (przez kogo w wolnym kraju?), odmowy głosu w sprawach ogólnych i ważnych dla całego społeczeństwa. Poczucie to, systematycznie podsycane z Torunia, może się stać zatrutą glebą dla quasimesjanistycznych interpretacji własnego losu i podsuwać środki terapeutyczne w miejsce rozpoznawania i wykonywania zadań.
Znaczenie Polski (jak każdego kraju) w Unii nie będzie się brało z biernej akceptacji uchwalanych projektów, jak nie bierze się z upartego buntu przeciwko niektórym. Decydują o nim propozycje dotyczące fundamentów, na jakich trzeba budować wspólnotę, a którymi, co widać już wyraźnie, nie mogą być tylko zniesienie granic państwowych i wspólna waluta.
Wydaje się, że jednym z fundamentów powinna się stać wspólna europejska polityka historyczna, której zaprojektowanie, a potem uprawianie nie jest bynajmniej łatwe, nawet gdy będzie pełna zgoda co do jej potrzeby. Doświadczenie Polski w tej materii jest w znacznej mierze wzorcowe, jeśli za wzór uznać przede wszystkim Pierwszą Rzeczpospolitą, w której ukształtował się naród szlachecki zdolny do sformułowania i wcielania w życie – prawda nie dość długo, by trwale obronić własną suwerenność – demokracji w dojrzałej wersji tego ustroju i z szerokim zapleczem wyedukowanych obywateli.
Wzorce historycznie odlegle są bezpieczniejsze od świeżych, gdyż zdążyły się zuniwersalizować, pozbyć jednonarodowych barw, jakie mogą budzić opór. Polska demokracja z czasów „rodzinnej Europy” średniowiecza należy do tej wspólnej schedy, z której można czerpać powszechnie, a do nas należy tę naszą część udostępnić wszystkim członkom dzisiejszej europejskiej rodziny.
Dyrektor naukowy powstającego w Brukseli Muzeum Europy, prof. Krzysztof Pomian, pisał dwa lata temu: Unię Europejską jak dotąd spajają przede wszystkim układy międzynarodowe. Ale trzeba się zastanowić, czy między Europejczykami istnieje więź społeczna i mentalna, bez której każdy traktat może w krytycznej chwili okazać się po prostu świstkiem papieru. Czy istnieje więź, która opierając się na wymianie gospodarczej, kulturowej, turystycznej itd., czerpie swą siłę z poczucia podzielanego przez większość Europejczyków – oni nigdy nie będą jednomyślni – do pewnej całości ponadnarodowej, ponadpaństwowej i ponadreligijnej i z przekonania, że uczestnicy tej całości mają z tego tytułu wobec siebie szczególne zobowiązania. Chodzi o szczególne zobowiązania, bo solidarność międzynarodowa na pewnym poziomie jest realizowana ze względów humanitarnych. Tworzenie takiej więzi jest dzisiaj potrzebą chwili.
To sformułowanie okazało się profetyczne. Choć kryzys finansowy zdaje się odsuwać sprawy „ducha Europy” z pierwszego planu zadań, nie tracą one znaczenia i nie przestają zaprzątać uwagi tych, którzy myślą o przyszłości wspólnoty. Skwapliwość deklarowanego udziału przywódców w wawelskich uroczystościach pokazuje szerszy niż granice Europy zasięg owej potrzeby wspólnej tożsamości, zdefiniowanej może najpierw w czasie, potem geograficznie. Uparte pragnienie cywilizowanego świata, by prawa człowieka, nawet w ich trochę zdewaluowanej ostatnio radykalnej wersji, były przestrzegane i przekonanie, że zapewniłoby to, a co najmniej znacząco poprawiło, ład globalny, mówi o potrzebie owego niepodważalnego fundamentu pod nową współczesną tożsamość.
Ujawniło się to dobitnie w stosunku państw i organizacji światowych do incydentu izraelskopalestyńskiego na Morzu Śródziemnym w czerwcu tego roku. Mieliśmy klasyczny przykład realizowania solidarności międzynarodowej „ze względów humanitarnych”.
Skoro pytamy o mesjanizm dzisiaj (w Polsce), powinniśmy do sekwencji zdarzeń symbolicznych, w których wolno upatrywać sygnały Bożego planu, dołączyć beatyfikację ks. Jerzego Popiełuszki, dokładniej, przeżycie tego faktu przez społeczeństwo – tłumną procesję z relikwiami, wszystkie wspomnienia pokazane i zapisane w mediach, zbiorową repetycję wezwania: Zło dobrem zwyciężaj, co jest dzisiaj trudniejsze, choć może mniej niebezpieczne, niż za życia kapłana „Solidarności”.
Nie żywię złudzeń, że wszystkie te zdarzeniaznaki przemienią Polaków, tym bardziej gdy konsekwencją tragedii były wcześniejsze wybory prezydenckie z walką, której nie da się uniknąć, choć dało się ją trochę stonować. Jeśli jednak potrafimy je odczytać jako wskazanie zadań do wypełnienia właśnie przez nas, jako zobowiązanie wobec współEuropejczyków, o jakim pisał Pomian, to możemy w wypełnianiu zadań znaleźć autentyczne i niemałe satysfakcje, nawet poczuć dumę z wyznaczonej roli, a zarazem nie popadać w megalomanię narodową, gdyż – pamiętajmy – takich zadań niepodobna wykonać do końca. Więź łącząca członków wspólnoty zawsze pozostaje nie dość mocna, wzajemne zobowiązania nie przestają być aktualne.
MAGDALENA BAJER, ur. 1934, publicystka, dziennikarz naukowy, przewodnicząca Rady Etyki Mediów, jest laureatką wielu nagród, m.in. w konkursach im. Brunona Winawera, SDP, im. Hugona Steinhausa.
Skomentuj artykuł