Dziesięć lat później
Po 11 września 2001 roku nic już nie jest takie samo jak przed atakiem na World Trade Center. Od dekady trwa wojna z terroryzmem, która zmieniła wszystko: globalny układ sił, stosunek do islamu, ale przede wszystkim relacje między państwem a obywatelem. Nie tylko w kraju zaatakowanym przez terrorystów, ale na całym świecie. Prawa jednostki przestają być fetyszem. Najważniejsze stało się bezpieczeństwo.
Sam dzień 11 września przeszedł do historii ze względu na symbolikę aktu terroru - uderzono w samo serce zachodniej cywilizacji - oraz niezwykłą postawę Amerykanów, którzy dali wówczas świadectwo niesamowitego hartu ducha, odwagi i ludzkiej solidarności. Choć nigdy wcześniej nie mieli na swej ziemi do czynienia z tego rodzaju dramatem, zakończonym śmiercią 2800 ludzi, pokazali światu, jaką postawę powinien przyjmować w XXI w. człowiek wobec ślepej agresji.
Symbolem tamtych dni byli nowojorscy strażacy, ale przecież wszyscy zdali niezwykły egzamin. Ci, którzy stanęli w obliczu śmierci, ci, którzy ich ratowali, i ci, którzy otoczyli rodziny ofiar troskliwą opieką. Specjalne świadectwo dali pasażerowie słynnego lotu 93, zwyczajni ludzie, którzy podjęli bohaterską walkę z porywaczami samolotu, jedynego z czterech uprowadzonych, który rozbił się, nie docierając do założonego celu. Bunt na pokładzie stał się wręcz ikoną heroizmu ludzi postawionych w ekstremalnej sytuacji. Tego, co działo się podczas lotu z Newark, nikt nie widział (dopiero potem nakręcono kilka filmów fabularnych), za to wydarzenia na Manhattanie cały świat śledził w czasie rzeczywistym. Kofi Annan, pełniący wówczas funkcję sekretarza generalnego ONZ, celnie podsumował rangę ataku na WTC: "Świat wszedł w XXI wiek przez bramę ognia".
Na początku wydawało się, że władze Stanów Zjednoczonych zareagowały wzorcowo, jak na supermocarstwo przystało. Zgodnie z procedurami odpowiedź była natychmiastowa. Już 14 września Kongres USA uchwalił rezolucję zezwalającą prezydentowi na użycie siły przeciw sprawcom zamachów. Tydzień później George Bush zażądał od talibów, rządzących wówczas przeważającą częścią Afganistanu, natychmiastowego wydania przywódców Al-Kaidy oraz likwidacji obozów szkolących terrorystów. Błyskawiczna akcja militarna zaczęła się 7 października 2001 i… równie szybko zakończyła rozgromieniem reżimu talibów. Tyle że nie była to wojna państwa z państwem. Bazy terrorystów po prostu przeniosły się w inne miejsca. Talibowie znaleźli schronienie w niedostępnych górach i protektorów w Pakistanie, zaś Al-Kaida w krajach arabskich werbowała następnych żołnierzy "świętej wojny". Mimo to kolejne kroki USA nadal prowadzone były zgodnie z regułami konwencjonalnej wojny.
Wykorzystując poparcie międzynarodowej społeczności, prezydent Bush doprowadził do następnej interwencji zbrojnej. W marcu 2003 r. USA rzuciły rękawicę reżimowi Saddama Husajna, także pod hasłem wojny z terroryzmem. I znów oglądaliśmy efektowne szarże militarne i szybki upadek kolejnego dyktatora. I znów okazało się, że sukces był tyleż efektowny, co pozorny.
Antyterrorystyczna koalicja uwikłała się na długie lata w zbrojną obecność zarówno w Afganistanie, jak i Iraku. Nawet zabicie Osamy bin Ladena w maju 2011 r. nie zmieniło powszechnego odczucia, że w ciągu tej dekady wojna sprawiedliwa zamieniła się w bezsensowną operację militarną. Jej zwolennicy podkreślają, że śmierć setek żołnierzy nie poszła na marne, bo od 11 września 2001 r. w USA nie doszło do żadnego ataku terrorystycznego, za to udaremniono ich dziesiątki. Podobnie jest w Europie. Od zamachu w Londynie 7 lipca 2005 r. zagrożenie jest jedynie potencjalne. Osama nie żyje, a terroryści nie mają już takich możliwości działania jak przed 11 września. To wszystko prawda, ale z drugiej strony, mimo ogromnych nakładów i poniesionych ofiar, przeciwnik wciąż jest aktywny. Co więcej, rosnące bezprawie na pograniczu afgańsko-pakistańskim sprawia, że znów ma swój "matecznik". Skuteczność współpracy antyterrorystycznej między USA i agencjami wywiadowczymi innych państw na pewno utrudnia działanie Al-Kaidy, ale przecież nikt poważny nie może dziś gwarantować, że spektakularny zamach na miarę WTC już się nie powtórzy. Wojna z terroryzmem nigdy się nie skończy, bo jego źródła wciąż biją w wielu miejscach świata. Co więcej, te rejony, gdzie terroryści czczeni są jak bohaterowie, stają się coraz mniej stabilne. Po doświadczeniach Afganistanu i Iraku wiadomo już, że nawet najpotężniejsze mocarstwo może okazać się bezradne wobec ludzkiego szaleństwa i fanatyzmu.
USA zapłaciły w tej wojnie z cieniem ogromną cenę, wymierną nie tylko daniną żołnierskiej krwi i gigantycznymi wydatkami. Tą ceną była reputacja. Przez cały XX wiek, jeśli Stany Zjednoczone gdzieś interweniowały zbrojnie, to zawsze przeciwstawiając się agresji, przynosząc wyzwolenie. Nawet wojna w Wietnamie była polem bitwy w walce z sowieckim imperium zła. Po 11 września nic się nie zmieniło… tylko teoretycznie. Pretekst do interwencji w Iraku okazał się co najmniej dyskusyjny (nie było tam broni masowego rażenia), zaś efektem interwencji jest jedynie chaos i niekończące się krwawe porachunki wewnętrzne. Ale najwięcej szkód przyniosły USA metody stosowane wobec osób podejrzanych o terroryzm.
Wiadomo już, że CIA utrzymywała tajne zagraniczne więzienia, gdzie przetrzymywano i przesłuchiwano domniemanych terrorystów, stosując wobec nich tortury.
Obóz w Guantanamo stał się dla przeciwników Ameryki symbolem łamania praw człowieka. Zdjęcia i relacje byłych więźniów zamieniły się w narzędzie propagandowe, stały się też atutem służącym rekrutacji islamskich ekstremistów. Wojna z terroryzmem została przegrana w mediach. Mordercy stali się w nich ofiarami. Wszystko to przyczyniło się do utraty moralnego autorytetu przez Stany Zjednoczone.
11 września zmienił geopolitykę. Beneficjentem zamachu stała się rządzona przez Putina Rosja. Znów, jak w czasie II wojny światowej, USA zobaczyły w niej sojusznika w walce ze wspólnym wrogiem. Korzyści, jakie z tego sojuszu odniosła Ameryka, okazały się iluzoryczne. Za to Rosja wygrała los na politycznej loterii: członkostwo w grupie G-8 i zawarcie nowych porozumień z NATO, wycofanie się USA z programu tarczy antyrakietowej i wyraźne ochłodzenie relacji z państwami dawniej leżącymi w sowieckiej strefie wpływów. Ale najgorsze jest to, że tłumienie ruchów narodowowyzwoleńczych i łamanie praw człowieka Putin ubrał teraz w kostium wspólnej krucjaty antyterrorystycznej. Zyskał wobec opinii światowej alibi, o jakim wcześniej mógł tylko marzyć. Swoje na tym konflikcie ugrał także Pakistan, który nagle stał się kluczowym sojusznikiem USA (ze względu na Afganistan), choć przed 11 września uchodził za kraj poważnie zagrażający światowemu pokojowi. Za to na gorsze zmieniły się relacje USA z dotychczasowymi europejskimi sojusznikami. Ostatnią dekadę można wręcz nazwać czasem odwrotu Europy od Ameryki.
Wojny w Afganistanie i Iraku już dawno przestały być na naszym kontynencie postrzegane jako sprawiedliwe. Opinia publiczna wszystkich krajów członkowskich Unii jest im przeciwna (w odróżnieniu od rządów). Ale najważniejsze w pogorszeniu się wzajemnych relacji po obu stronach Atlantyku były kwestie zdecydowanej zmiany USA w podejściu do pojęcia praw człowieka. Dla Europy wciąż jest to pojęcie kluczowe, dla Ameryki ważniejsze stało się bezpieczeństwo. Jej obywatele - po 11 września - świadomie i dobrowolnie zgodzili się na przyznanie służbom specjalnym nadzwyczajnych uprawnień ograniczających wolność jednostki. Już dwa miesiące po zamachach Kongres uchwalił Patriot Act, kluczową ustawę dającą władzy ogromny kredyt w stosowaniu kontroli oraz inwigilacji, prawo dostępu do wszystkich danych i możliwość szybkiego działania w razie jakichkolwiek sygnałów zagrożeń. Zmieniło to radykalnie życie mieszkańców Ameryki. Europa, choć też miała swoje zamachy w Londynie i Madrycie, nie poszła na aż tak daleko idące odstępstwa od niezbywalnych praw jednostki. Ale kto wie, czy już wkrótce nie zostanie do tego zmuszona.
Zresztą w USA wciąż dylemat ten nie został jednoznacznie rozstrzygnięty. Papierkiem lakmusowym dla jednych i drugich jest stosunek do islamu. Z jednej strony w imię tolerancji, zarówno USA, jak i kraje UE nie stawiają żadnych przeszkód w budowaniu meczetów. Z drugiej, ekspansja islamu spotyka się z coraz silniejszym oporem opinii publicznej.
O intencjach polityków wiele mówi inicjatywa postawienia meczetu w Ground Zero, czyli bezpośrednim sąsiedztwie WTC. Władze Nowego Jorku, a także prezydent Obama, oficjalnie ją popierają, licząc, że tak spektakularny akt tolerancji będzie najlepszą odpowiedzią na nienawiść fundamentalistów. Nie mówi się natomiast o intencjach imamów, za nic mających wrażliwość rodzin ofiar. Dziesięć lat po zamachach zmieniło się zatem wszystko poza wzajemnymi relacjami demokracji zachodnich i świata islamu. Ameryka i Europa za wszelką cenę chcą pozostać otwarte, świat islamu nie widzi powodów do wzajemności (nie ma mowy o stawianiu kościołów w krajach arabskich) i nie przestaje postrzegać naszej cywilizacji jako dzieła szatana.
*
Czy zatem staliśmy się przez te bolesne doświadczenia mądrzejsi, nie jest pewne. Na pewno jesteśmy ostrożniejsi. Ale wszystkie problemy, które stały u źródeł zamachów z 11 września, wciąż pozostały aktualne. Fundamentalizm islamski nadal jest ekspansywny i pozyskuje nowe obszary. Ameryka jest w zdecydowanym odwrocie, a świat powoli przestaje akceptować ją w roli żandarma pokoju. Wszyscy, bez względu na miejsce zamieszkania, mamy świadomość, że wojna z terroryzmem, która zaczęła się atakiem na dwie wieże, jeszcze się nie skończyła. I wszystkie zapewnienia, w rodzaju "nas to nie dotyczy", należy traktować jedynie w kategoriach terapii uspokajającej.
Skomentuj artykuł