Grawer
Ilu kiedyś było w Krakowie krawców? Ilu szewców - łataczy, podkuwających buty blaszkami, dorabiających obcasy oraz fleki i szewców pełną gębą, szyjących buty. Ilu ślusarzy? Ilu szklarzy, noszących na plecach, w specjalnych nosidłach, tafle szkła? Ilu ulicznych szlifierzy, ostrzących noże? Ilu stolarzy, i to tylko na ulicy Stolarskiej, dzisiaj skupisku konsulatów, niegdyś pachnącej wiórami i pokostem? Nikt już dzisiaj nie wymieni z pamięci zakładów i zakładzików, warsztatów i warsztacików...
Mało kto pamięta też, że kiedyś miasto nie wstydziło się rzemieślniczych zakładów, które mieściły się przy pryncypalnych ulicach (kto jeszcze pamięta określenie "pryncypalne ulice"?). Przy Szewskiej szyto czapki i naprawiano parasole, przy Gołębiej działała wytwórnia lamp, a w zaułku ulicy św. Tomasza, tam gdzie dzisiaj mieści się modna i sympatyczna kawiarnia "Camelot", pachniało żelazem i kwasem, zapachami typowymi dla ślusarskiego warsztatu. Przy Starowiślnej artystycznie cerowano odzież. Przy Jagiellońskiej, nieopodal Szewskiej, szewc, pan Kawula, szył buty.
Nikt nie wymieni z pamięci krawców, szewców i stolarzy, z grawerami powinno pójść łatwiej. Po prostu grawerów było mniej.
Starsi krakowianie zapewne pamiętają pracownię pana Maliny przy placu Szczepańskim. Niewielu jednak pamięta, że Malina miał też w Sukiennicach sklep ze srebrem, przede wszystkim ze srebrnymi łyżkami. Łyżki robili srebrnicy, grawer Malina dawał swoją puncę, a jeżeli klient sobie życzył - grawerował na łyżkach monogramy lub herby. Kiedy zaczęła się wojna o handel, sklep Maliny przestał istnieć. Pracownia przetrwała dłużej. Jeszcze może ktoś pamięta pracownię pana Stanisława Sadłochy, po którym, ale tylko częściowo, bo nie jest grawerem lecz złotnikiem, fach przejął syn. Zapewne w pamięci starszych krakowian pozostał warsztat pana Trębacza w Pasażu Bielaka, gdzie można było zamówić herby ryte w szlachetnych kamieniach, ozdobę sygnetów. (Dzisiaj jeżeli ktoś chce uwiecznić w kamieniu swój klejnot, może udać się do braci Janickich, Kantorowskich aktorów, pamiętnych młodych Kiemliczów z filmowej wersji "Potopu"). Józef Trębacz wyszkolił wielu uczniów, między innymi Sikorę, Cygana, Kołodziejczyka, u którego na początku lat pięćdziesiątych naukę zawodu rozpoczął pan Alojzy Borowicz, do dzisiaj prowadzący pracownię przy ulicy Szewskiej, jedną z trzech ostatnich pracowni grawerskich w Krakowie. Ostatnio, w tegorocznym sierpniu, ubył kolejny zakład grawerski, Tomasza Mondkiewicza. Jeszcze kilka lat temu na wystawie przy ulicy Siennej można było podziwiać pieczęcie, odznaki i odznaczenia. Później lokal od frontu zajął sklep, panu Tomaszowi pozostało malutkie pomieszczenie w głębi. W lecie musiał z niego zrezygnować - czynsz okazał się za wysoki. Z Siennej zniknął kolejny charakterystyczny dla tej ulicy akcent. Wcześniej zaprzestał działalności "Fafik", kawiarenka tak bardzo typowa dla późnych lat pięćdziesiątych, że powinna zostać uznana za zabytek. Po "Fafiku" przyszła kolej na jadłodajnię, malutką, przytulną, domową. Do "Polewkowej" - jak uparcie nazywali restauracyjkę konserwatywni krakowianie, chociaż od dawna prowadziła ją pani Kwaśniewska - chodziło się na pierogi, na sztukę mięsa, na sznycle, czyli mielone. Wprawdzie jadłodajnia odżyła, pod nową nazwą, i na nowym miejscu, za Wisłą, ale starzy bywalcy ciągle wzdychają - że nigdzie tak nie będzie jak "U Polewkowej" przy Siennej...
Wraz ze zniknięciem zakładu Mondkiewicza dobiegła końca ponadstuletnia historia pracowni grawerskiej. Zaczęła się od dziadka, Józefa, który w 1906 roku rozpoczął działalność przy ulicy Szewskiej 4, w podwórzu. W 1944 roku pracownia przeniosła się na Sienną, w 1952 roku przejął ją kolejny Mondkiewicz, Tadeusz, a ponad czterdzieści lat później, w 1993 roku w zakładzie zaczął się okres pana Tomasza i jego matki, wdowy po Tadeuszu.
Tomasz Mondkiewicz przeniósł siedzibę firmy do swojego prywatnego mieszkania, a więc - formalnie rzecz biorąc - pracownia istnieje, ale kto tam zaglądnie... Na pojedynczych klientów nie ma co liczyć, jedyna nadzieja w tym, że znajdzie się ktoś z dużym zamówieniem.
Do mieszkania nie można było przenieść wyposażenia pracowni, więc pan Tomasz ofiarował je Muzeum Inżynierii Miejskiej - regały zecerskie, częściowo zrobione w 1944 roku, częściowo dziewiętnastowieczne. Czcionki. Linotyp. Teraz żałuje, że nie oddał sprzętów skansenowi, na przykład w Nowym Sączu. Mają tam zrekonstruowaną pracownię fotograficzną, mieliby grawerską...
Wróćmy jednak na ulicę Szewską, do pracowni pana Alojzego Borowicza, jednego z ostatnich grawerów stołeczno-królewskiego miasta Krakowa.
Pan Alojzy zaczął na początku lat sześćdziesiątych, powoli wchodząc w utarte od średniowiecza koleiny rzemieślniczej kariery. Jeszcze wtedy, aby wykonywać zawód, trzeba było przejść przez czyściec uczniowskiej krzątaniny, zostać czeladnikiem, aby wreszcie - po wykonaniu majstersztyku - stać się mistrzem. Dzisiaj pracownię rzemieślniczą może założyć każdy, najdosłowniej każdy. Gdzieś przepadły dawne dobre tradycje, cechowe obyczaje i cechowe rygory...
Pan Alojzy jest rzemieślnikiem staroświecko solennym, niegdysiejszym, najprawdziwszy. Czeladnicze papiery zdobył w 1961 roku, mistrzowskie, za odznakę dla Polonusów z Chicago - w 1964, a pomiędzy tymi datami była jeszcze służba wojskowa.
Pan Alojzy jest staroświecki także z innego powodu.
Ilekroć spotykałem się ze starymi rzemieślnikami, naprawdę starymi, jeszcze austro-węgierskiego, galicyjskiego chowu, zadziwiała mnie ich kultura, wiedza, zadziwiały szerokie horyzonty. Jakże nędznie wypadali w konfrontacji z nimi niektórzy młodzi inteligenci! Kiedyś, przed wielu laty, stary blacharz opowiadał mi o swoje zawodowej edukacji. Owszem, żelazo musiało być mu posłuszne, musiał kroić nożycami blachę, tak jak kroi się papier, ale jednocześnie majster uczył go manier. Żeby wiedział, jak zachować się przy stole podczas cechowej biesiady, z jakiego kieliszka pije się czerwone, z jakiego białe wino, żeby koniaku nie wypijał haustem i żeby wiedział, jak przy stole służyć damom. A kiedy przystąpił do egzaminu czeladniczego, usłyszał pytania dotyczące nie tylko ślusarstwa. Starzy majstrowie pytali go o powstanie kościuszkowskie, o królową Jadwigę, o Lelewela Borelowskiego, bo byłby wielki wstyd, gdyby blacharz nic nie wiedział o innym blacharzu, krakowianinie i powstańczym pułkowniku. Ba, padło nawet pytanie podstępne, niebezpieczne - ile wieżyczek wieńczy Rondel, czyli po dzisiejszemu Barbakan. Na szczęście egzaminowany dzień wcześniej, przechodząc przez Planty, policzył barbakanowe wieżyczki.
Z panem Alojzy świetnie rozmawia się nie tylko o grawerskiej sztuce, ale także o sztuce przez wielkie "S". O Krakowie, o tym, czy zaśmieciliśmy go nowymi budynkami, czy wprost przeciwnie - ozdobiliśmy. O starych drukarniach, bo drukarz i grawer są dalekimi kuzynami. O magii dawnych technik, dawnych maszyn, starych czcionek. (Dzisiaj żaden młody klient nie powie "czcionki", każdy mówi "fonty", a fontów w komputerze co niemiara, bez liku).
Pogadujemy o wspólnych znajomych, o profesorze Wiśniewskim, mefistofelicznym, zawsze rozgadanym, którego grafiki z cyklu "Jesień kawalerii" wiszą w pracowni przy ulicy Szewskiej. O Jerzym Jurowiczu, niegdyś piłkarskiej krakowskiej sławie, później pracownikowi chemigrafii w słynnej, od kilkudziesięciu lat nieistniejącej drukarni w Pałacu Prasy na Wielopolu. Jeszcze starzy dziennikarze pamiętają pana Jurowicza, a pan Alojzy Borowicz wspomina, że jak trzeba było wytrawić coś w cynku - szło się na Wielopole, do pana Jerzego.
Czym się zajmuje grawer? Odpowiedź sama ciśnie się na usta - graweruje, ryje w metalu, w złocie, w srebrze, napisy. Owszem, ale nie tylko. Sięgnijmy po wizytówkę zakładu pana Borowicza: Usługi grawerskie i wyrób pieczątek. Napisy na obrączkach, sygnetach, ryngrafach, wisiorkach, herby rodowe, medale, odznaki emaliowane, imienniki jubilerskie, stemple metalowe, szyldy, szyldziki metalowe i gumowe/polimerowane itp... W tym "itp." kryły się jeszcze różne rzeczy, na przykład piękne monogramy, często złote, które jeszcze tuż po wojnie często zdobiły teczki i portfele wytwornych panów.
Komputerowa technika wkracza wszędzie, a więc także do grawerstwa. Jednak niektóre rzeczy trzeba robić tak jak przed laty - ręcznie, z benedyktyńską cierpliwością i zegarmistrzowską precyzją. Pan Alojzy sięga po odznakę krakowskiej "Wisły". Herbowa tarcza, pośrodku biała pięcioramienna gwiazda na czerwonym tle skośnie przeciętym niebieskim pasem. Piękny drobiazg (ale leżąca obok wyzłocona odznaka z napisem "Cracovia Restituta" chyba jeszcze piękniejsza), ile jednak było z nim roboty!
Na początku jest stalowy walec, niewielki, ciężki. Pilnikiem a następnie rylcem wydobywa się z niego kształt przyszłej odznaki, a raczej jego lustrzane odbicie. Praca jest ciężka i precyzyjna, metal stawia opór, no i trzeba mieć świetny wzrok, a jeżeli oczy już nie takie, jak przed laty, w sukurs przychodzą okulary lub zegarmistrzowska lupa.
Później należy walec zahartować i można przystąpić do tłoczenia. W miedzi, srebrze lub złocie, bo na innych metalach emalia nie będzie się trzymała. No i może być jeszcze tombak, stop miedzi z cynkiem. I wreszcie kolejny etap wymagający precyzji - przyszłą emalią, proszkiem rozprowadzonym wodą, wypełnia się odpowiednie pola - białą gwiazdę, czerwoną tarczę, niebieski pas. Służy do tego drobne "narządko" - bo tak ten przyrząd jest nazywany w pracowni pana Borowicza. No i oczywiście wypalanie - w piecu lub przy pomocy gazowego palnika.
Droga od projektu do pięknej odznaki jest daleka, ale za to rezultaty olśniewające. I jeszcze na dodatek świadomość, iż błyszczący kolorami drobiazg to nie fabryczny produkt, ale najprawdziwsze staroświeckie rękodzieło...
Źródło: Grawer, dziennikpolski.pl
Skomentuj artykuł