Nasz Mistrz nie widział owoców

Małgorzata Tadrzak-Mazurek, ks. Andrzej Godyń SDB / "Don Bosco"

Rozmowa z ks. prof. Krzysztofem Pawliną - rektorem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie, wikariuszem biskupa ds. formacji duchowieństwa.

Co sprawia, że coraz trudniej zatrzymać młodych w Kościele, że o sakramencie bierzmowania zaczyna się mówić „sakrament pożegnania z Kościołem”?

Problem jest bardzo złożony. Pierwsze pytanie, które trzeba sobie zadać to: czy młodzi czują, że środowisko kościelne jest im przyjazne. Oni szukają kogoś, w kim wyczują serdeczność i zainteresowanie. W tym pokoleniu jest ogromny głód miłości. Druga sprawa, ci, którzy zajmują się młodymi ludźmi i katechizują ich, mogą przeżywać trudność związane z brakiem owoców swoich wysiłków. I trzecia rzecz – to skupienie na fakcie fizycznej obecności w kościele. Mam wrażenie, że te narzędzia czy ten typ duszpasterstwa, którym się posługujemy, jest bardziej nastawiony na proponowanie form zewnętrznych. Młodzi oczekują, żeby ktoś znalazł klucz do ich serc. Klucz, który sami zgubili i nie radzą sobie ze swoim życiem. A dorobienie kluczy to sprawa delikatna, zwłaszcza do serca drugiego człowieka.

Może ma to związek z masowością Kościoła w Polsce. Może powinien być bardziej elitarny?

Byłbym ostrożny w formułowaniu tez, że Kościół ma być masowy albo elitarny, że najważniejsza jest formacja w małych grupach czy też, że trzeba zrobić wszystko, by Kościół obejmował jak najwięcej ludzi. Nie my to definiujemy, wiary nie da się uchwycić tylko socjologicznie. Każdy z nas doświadcza, że wiara się zmienia, w naszym dojrzewaniu czasem odchodzimy od Chrystusa, ale za jakiś czas wracamy. Trzeba szukać sposobu na ukazanie Chrystusa, który przyszedł i ciągle przychodzi.

Czy sposobem na to są książeczki, które przygotowujący się do bierzmowania muszą dawać do podpisu księdzu, potwierdzające, że byli na mszy czy nabożeństwie? Egzaminy przed Pierwszą Komunią Świętą?

Nie ma życia bez wymagań. W epoce, w której żyjemy, człowiek stał się miarą wszystkiego i nie chce, żeby ktokolwiek mu cokolwiek narzucał. Nie potrafimy sobie czegoś odmówić, wyrzec się czy umartwić. To jest błędna droga. Prowadzi ona do tego, że później nikt nikomu nie jest gotowy ustąpić, bo przecież każdy musi się spełnić. Gdyby nie było tych wymogów, wiele osób nie zrobiłoby żadnego wysiłku, by się przygotować. Ja nie przeceniam zewnętrznych form, ale mogę jako kapłan powiedzieć, że miałem parę razy w życiu doświadczenie, że gdyby nie taki „przymus”, to człowiek prawdopodobnie długo jeszcze nie odkryłby Chrystusa.

A co ponad ten przymus? Może coś jest jednak nie tak z przygotowywaniem do sakramentów, jeśli tyle osób ich nie rozumie?

Oczywiście, wciąż trzeba szukać nowych form głoszenia Chrystusa. Benedykt XVI mówi, że dzisiaj te stare formy przepowiadania czy ukazywania Chrystusa są często niezrozumiałe dla młodego pokolenia. I stąd młodzi ludzie, którzy poznają Chrystusa w „starych formach”, nie rozumieją Go. Jest to ktoś daleki dla nich. Trzeba ukazywać Tego samego Chrystusa ciągle na nowe sposoby. To nie jest dla nas łatwe. Jesteśmy w seminariach przygotowywani do pewnego sposobu ewangelizacji, który jest właściwy w danym czasie. Problem w tym, że przyspieszyło tempo zmian cywilizacyjnych. Co więcej – mentalnościowych. W ciągu kapłańskiego życia spotkamy kilka zmian pokoleniowych. Nie łatwo się księdzu samemu przestawić kilka razy w życiu. A choćby nawet – nie wszyscy mamy tyle zdolności, aby wprowadzać takie metody pracy z młodzieżą i dziećmi, które będą do nich trafiały. I jeszcze jedna obserwacja. Dziś młodzi do 30. roku życia przeżywają właściwie wszystko. Niektórzy się budzą po trzydziestce i mówią: no tak, chciałbym zacząć normalne życie. A my często na tych ludzi „kładziemy krzyżyk” i mówimy, że nic już z nich nie będzie. A oni poobijani wracają i tu jest potrzebne wyczucie Kościoła, żeby przyjąć tych, którzy chcą jeszcze raz zacząć od początku, żeby być na nich otwartym. „Kościół – miejscem czułości Boga” – jak mówi Benedykt XVI.

A może za wcześnie proponujemy sakrament bierzmowania?

Byłbym bardzo ostrożny w sformułowaniach typu: przenieśmy wiek na późniejszy, to komuś pomożemy. Młodzi teraz w ogóle boją się podejmować ostateczne decyzje. Można skończyć kolejne studia, które przedłużają młodość, mieć 27 lat i nadal zachowywać się, jak licealista. Rozmywa się gdzieś szukanie tożsamości społecznej. Kiedyś, jak ktoś kończył politechnikę, wiedział, jaki miał zawód. Dziś człowiek nawet po studiach nie wie, kim będzie w społeczeństwie. XXI wiek jest w ogóle wiekiem rozchwiania tożsamości. Także tożsamości chrześcijańskiej, dlatego nie rezygnowałbym z tych etapów przygotowania, które już są, natomiast szukałbym sposobów, żeby to posłużyło na danym etapie rozwoju. Dla Kościoła to dobry czas, by zastanowić się, co zrobić, żeby w człowieku „wydarzyła się” wiara. Zewnętrzne instrumenty duszpasterskie nie zawsze zmieniają człowieka. Zmieniają go ci, którzy nie tyle mówią o Bogu, co mają w sobie Boga. Młodzi ludzie nie wymagają zresztą aż tak dużo, ale potrzebują dobroci Kościoła, pasterza, który wie Kogo „nosi”, Komu służy. Niestety, mam wrażenie, że wiele naszych słów, akcji daje nam poczucie spełnionego obowiązku, ale nie rodzi wiary.

A co z osobami, w których nie w pełni „urodzi się wiara”, nie dojrzeją w trakcie przygotowań do sakramentów?

Większość z nas, przygotowując się do sakramentów, wielu rzeczy nie rozumiało. A przystępując do sakramentu małżeństwa, kapłaństwa ludzie w pełni rozumieją, w jaką rzeczywistość wchodzą? Zrozumienie pojawia się w miarę dojrzewania, w miarę życia tym, co się otrzymało. Gdybyśmy chcieli wszystkich przygotować perfekcyjnie, to niewielu byśmy dopuścili do sakramentów. Kandydata przygotowuje się tylko do pewnego etapu, a sakrament to nie egzamin, ale zaledwie wejście w pewne wydarzenie wiary. Potrzebna jest wiedza o danym sakramencie, ale istnieje też wymiar doświadczenia wewnętrznego, do którego nie mamy dostępu. Choć młody człowiek może przystępować do sakramentu, nie rozumiejąc, co się dzieje, to Duch Święty przychodzi – dopełnia. Natomiast zadaniem Kościoła jest ukazanie użyteczności tego wydarzenia dla życia, nie tylko zewnętrznego, ale przede wszystkim duchowego. Młody człowiek jest dziś bardzo pragmatyczny, chce wiedzieć, co mu ten sakrament daje.

Dawniej tak nie było?

Dziesięć lat temu robiłem badania wśród polskiej młodzieży, a w zeszłym roku wśród młodzieży warszawskiej. I kiedy pytałem o cele życia, dziesięć lat temu na pierwszych miejscach była odwzajemniona miłość, szczęście i rodzina, a potem praca, zarobki. W ubiegłym roku rodzina spadła na czwarte miejsce. Wyprzedziło ją wykształcenie i dobra praca. Religia nie wypływała w pierwszej dziesiątce. Dzisiaj następuje niejako koncentracja uwagi na sobie samym. Także życie społeczne i polityczne młodzi ludzie zostawiają w ogóle poza zasięgiem swoich zainteresowań. Dziś można powiedzieć: ich świat to oni sami. To skupienie na sobie sprawia, że religię też traktują w kategoriach: co mi to da. Nie mam prostej odpowiedzi, jak znaleźć w takich uwarunkowaniach klucz do ich serc, jak pokazać, że wiara to „ważna inwestycja”, że kultura chrześcijańska to bardzo ważna sfera wewnętrznego bogactwa. Ale wydaje mi się, że ma ogromne znaczenie, by pokazywać to w perspektywie pozytywnej.

To wciąż nie rozwiąże problemu odchodzenia młodych z Kościoła…

Mam wrażenie, że musimy dać to, co jest możliwe. Część młodych wróci, część nie, a część przypomni sobie o Bogu dopiero przy śmierci. Nie bałbym się, że my tu coś dajemy, a oni nie wiadomo co z tym zrobią. Miłość nie umiera. Trzeba się też umieć pogodzić z tym, że dziś bycie duszpasterzem czy katechetą to jest skazanie siebie na niepowodzenie. Na krzyż. Niepowodzenie w miłości, które ostatecznie przynosi powodzenie. Kto powiedział, że mamy widzieć owoce? Nasz Mistrz nie widział owoców, kiedy umierał na Krzyżu. Może przyszedł dla Kościoła taki moment nieowocowania. Nie rozumiemy, co się dzieje. Ale trzeba nam umieć „umierać” dla tych młodych, jak Jezus umarł dla nas. Ilu z nas się modli za tych ludzi, ilu pości za nich? Wielu z nas mówi, że już nie można wytrzymać z młodzieżą, a jakbyśmy tak się za nich więcej modlili. Kto z nas to robi? Ja mówię o doświadczeniu Kościoła, który cierpi, a nie chwali się: mamy tyle i tyle tysięcy młodzieży. To jeszcze nie jest miłość, miłość to coś więcej. W XXI wieku, kiedy wszyscy chcą działać, odnosić sukcesy – my musimy uklęknąć. Modlący się Kościół jest Kościołem mocnym.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Nasz Mistrz nie widział owoców
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.