Nie ma miłości ponad Miłość

Ewa Polak-Pałkiewicz / "Różaniec" styczeń 2010

Rozmowa z ks. prof. dr. hab. Waldemarem Chrostowskim, przewodniczącym Stowarzyszenia Biblistów Polskich

Ewa Polak-Pałkiewicz: Wiele się ostatnio mówi o tzw. kryzysie powołań. W potocznym rozumieniu stwierdzenie to zawiera osąd, że nowe pokolenia młodych Polaków, dotknięte liberalnym postrzeganiem świata i swojego przyszłego życia, tracą z pola zainteresowań wizję życia kapłańskiego czy zakonnego. Czy zdaniem Księdza Profesora możemy istotnie mówić o kryzysie powołań w naszym kraju, czy raczej należałoby dostrzec kryzys wiary, motywacji do podjęcia służby Kościołowi?

Ks. prof. dr. hab. Waldemar Chrostowski: Bardzo dużo zależy od tego, co rozumiemy pod pojęciem „kryzys”. Jeżeli ma to być pojęcie negatywne, zakładające pesymistyczną wizję Kościoła oraz jego miejsca i znaczenia w świecie, połączone z wyolbrzymianiem skutków spadku liczby powołań, wtedy należy się z taką diagnozą nie zgodzić.

Gdy przyglądamy się sytuacji Kościoła w ujęciu statystycznym i diagnozujemy problem zwany spadkiem liczby powołań, trzeba zapytać, o jakim regionie świata mówimy. W Europie Zachodniej i w Ameryce Północnej zmniejszenie się liczby powołań obserwujemy od kilkudziesięciu lat, natomiast w Europie Środkowej – w tym w Polsce – a także w krajach Afryki i Azji sytuacja jest inna. Nie można w sposób kategoryczny twierdzić, że mamy do czynienia z ustawicznym spadkiem liczby powołań, lecz raczej z sinusoidą; liczba ta cyklicznie się zmienia. W każdym przypadku nie możemy też poprzestawać na patrzeniu na to zjawisko jedynie w wymiarze statystycznym, chodzi bowiem przede wszystkim o jakość powołań kapłańskich i zakonnych.

DEON.PL POLECA


Mówiąc o powołaniach, mamy z reguły na myśli ludzi młodych, dziewczęta i chłopców, którzy, kierując się wewnętrznym imperatywem i rozeznaniem, dochodzą do wniosku, że powinni podjąć odpowiedzialną i trudną, lecz szlachetną i wzniosłą decyzję: pójść za głosem powołania.

rzeba robić wszystko, aby im w tym pomóc! Trzeba więc ukazywać kapłaństwo oraz życie zakonne jako szczytny i wzniosły ideał, który może być – i jest – dla człowieka, który go podejmuje, a także dla innych, źródłem nieopisanego szczęścia. Warto zadać pytanie: Czy ten ideał nie jest dziś ukazywany zbyt słabo, blado, bez mocy i radości, na które niewątpliwie zasługuje? Warto spojrzeć również na świadectwa powołanych, którzy już przeszli przez ważny próg, odkryli i przyjęli wewnętrzny głos oraz poszli za nim: Czy wykonali wystarczający wysiłek, aby poszerzyć, pogłębić i umocnić w sobie łaskę powołania oraz dzielić się nią tak, by pozytywna odpowiedź na powołanie ukazywała się jako prawdziwie atrakcyjna i godna podjęcia oferta życiowa? Sprawa powołań do kapłaństwa i życia zakonnego to w gruncie rzeczy także sprawa żywotności i autentyczności wiary całej wspólnoty chrześcijańskiej. Ma to bezpośredni związek z drugim aspektem refleksji, którą podjęliśmy, a mianowicie ze zjawiskiem kryzysów osób powołanych. W diagnozach na ten temat nie możemy zapominać o dość licznych, niestety, przypadkach rezygnacji z urzeczywistniania powołania kapłańskiego i zakonnego. Te dwa zjawiska, kryzys powołań i kryzys powołanych, trzeba rozpatrywać razem.

Co zdaniem Księdza Profesora je łączy?

Istnieje pewien wspólny mianownik łączący młodych ludzi, którzy słyszą głos powołania, ale jeszcze za nim nie poszli, oraz tych, którzy kiedyś odpowiedzieli na ten głos, ale diametralnie zmienili kierunek życiowych planów i postanowili rozpocząć zupełnie nowe życie – często nie tylko poza stanem duchownym, lecz i poza Kościołem. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z wątpliwościami co do pewności swojej wiary, wiary w Jezusa Chrystusa, który – skoro powołuje – to również uzdalnia do tego, by powołanie podjąć i owocnie je wypełnić. Wielu młodych nie potrafi powierzyć swojej przyszłości Bogu; wielu z tych, którzy porzucili kapłaństwo i stan duchowny, niejako odbiera Bogu swoją przeszłość. Nie sposób nie postawić pytania, czy naprawdę czynimy wszystko, by tych, którzy słyszą głos powołania, oraz tych, którzy już na nie odpowiedzieli, zachęcić do odważnego podjęcia i rozwijania osobistej odpowiedzialności za ów wielki dar.

Na czym ta pomoc przede wszystkim powinna polegać?

Jak ludzi świeckich niejednokrotnie „dopadają” różnego rodzaju trudności, wątpliwości i kryzysy, tak i osoby stanu duchownego też nękają rozmaite problemy – znacznie większe! Nie można ich z tym ciężkim bagażem zostawiać samym sobie! Młodzi ludzie potrzebują drogowskazów i utwierdzenia, aprobaty i akceptacji dla wzniosłej, lecz trudnej perspektywy życia poświęconego Bogu. Wewnętrzna dojrzałość kapłanów i sióstr zakonnych musi być wspomagana przez wspólnoty, w których żyją. Jeżeli bywa inaczej, powołanemu grozi samotność, a samotność jest siostrą rozpaczy, zaś rozpacz prowadzi do nieszczęścia. A wówczas znacznie trudniej jest pamiętać o słowach, którymi Jan Paweł II zwieńczył swoją refleksję nad kapłaństwem: „Nie ma miłości ponad Miłość”.


Bolesne musi być także przerwanie formacji zakonnej czy seminaryjnej…

Odnosi się wrażenie, że gdy z seminarium duchownego albo z zakonnego nowicjatu odchodzi chłopiec lub dziewczyna, to dla wielu wychowawców, opiekunów i moderatorów życia seminaryjnego bądź zakonnego nie jest to bardzo duży problem. Nie przeżywają go zbyt boleśnie. A tymczasem w realiach, jakie obecnie w Polsce istnieją, młodzi ludzie wstępujący na drogę realizacji powołania kapłańskiego czy zakonnego zazwyczaj mają naprawdę głęboką motywację. Nie przychodzą do seminarium czy klasztoru ze złą wolą. Jeżeli niemała część z nich odchodzi, to należy bardzo starannie i uważnie zdiagnozować ten problem oraz zdać sobie sprawę z wszelkich zaniedbań, jakie mogły być popełnione w ich formacji duchowej. Nie powinni zatem łatwo wymawiać się od odpowiedzialności za wzrost i rozwój powołań ci, którym powierzono prowadzenie i formowanie młodych ludzi.


Jak należy się zachować, gdy kapłan porzuca sutannę?

Co się tyczy kryzysu powołanych, to jeżeli z kapłańskiego życia, czy z zakonu, odchodzi osoba prominentna i powszechnie znana, a takich osób i w Polsce nie brakuje, to nie można udawać, że nic ważnego i bolesnego się nie dzieje. Trzeba wyraźnie powiedzieć: jest to zgorszenie, którego skutkiem może być poważne osłabienie wiary innych ludzi. Skutki tych nagłaśnianych w mediach odejść z kapłaństwa nie ograniczają się wyłącznie do tych, którzy odchodzą. Coraz częściej mamy do czynienia z kuriozalnym zjawiskiem: oto wśród medialnego rozgłosu i poklasków odchodzi z Kościoła, żeby wieść życie świeckie, ktoś, kto nie był przysłowiowym „wiejskim wikarym”, ale osobą, której powierzono ważne i zaszczytne funkcje, a także nadano wysokie kościelne godności. Takim odejściom towarzyszą skandale, konsternacja i przygnębienie. A następnie nie mija kilka miesięcy i ta sama osoba – jakby nigdy nic – bywa zapraszana nie tylko do instytucji świeckich, ale także do klasztorów i ośrodków kościelnych z referatami, wykładami i prelekcjami – jako świecki już krytyk Kościoła! „Krytyk” – nierzadko w znaczeniu krytykant, czyli pełen uprzedzeń oskarżyciel, który posiadł wielką umiejętność robienia rachunku sumienia… innym! Nie możemy potępiać poszczególnych osób, gdyż emocjonalnymi oskarżeniami powiększa się zło, ale nie może również tutaj być chowania głowy w piasek i udawania, że nic się nie stało, ponieważ takie postępowanie tylko osłabia i niweczy dynamizm wiary oraz siłę przekonania tych wszystkich, którzy – nie bacząc na trudności i kłopoty – mężnie urzeczywistniają swoje powołanie.

Co się zatem zmieniło w Kościele w porównaniu do sytuacji, jaka była sto czy kilkadziesiąt lat temu, gdy przypadki porzucania stanu kapłańskiego lub zakonnego habitu zdarzały się niezwykle rzadko? Czy ludzie stanu duchownego mogli wówczas liczyć na opiekę swoich przełożonych w większym stopniu niż dziś? I opieka ta bardziej przypominała ojcostwo?

Jeśli ktoś kilkadziesiąt czy sto lat temu odchodził z kapłaństwa albo porzucał życie zakonne, dobrze wiedział, że decydując się na ten krok, nie może liczyć na uznanie i poklask. Społeczeństwo było zdecydowanie bardziej monolityczne i ceniło wierność ideałom. W skrajnych przypadkach, np. gdy chodziło o problemy z celibatem, taki człowiek mógł ewentualnie trafić do wspólnoty chrześcijańskiej innego wyznania bądź chętnie przyjmował go tzw. Kościół narodowy. Ale taka osoba nie mogła przedstawiać swojej słabości jako cnoty ani liczyć, że wszędzie zostanie przyjęta tak, jakby nic się nie wydarzyło. W ostatnich dekadach to się diametralnie zmieniło.

W czym tkwią przyczyny zmiany w traktowaniu byłych duchownych przez dzisiejsze społeczeństwo?

Osłabieniu uległy same podstawy wiary w życiu wielu ludzi. Chrześcijaństwo przez samych chrześcijan bywa traktowane jako zaledwie „jedna z ofert” w dziedzinie wyznania, światopoglądu i postawy życiowej. Wszystkie inne propozycje uznaje się za tak samo uprawnione. Jest to smutny dowód tego, jakiej erozji, osłabieniu i spłyceniu uległa nasza tożsamość. Chrześcijanie, ulegając tendencjom relatywistycznym i nihilizmowi, tracą pewność siebie i pewność swojej wiary. To zjawisko dotyka nie tylko osoby świeckie, lecz i duchowne. Gdy więc pojawia się jakaś trudność, wtedy łatwiej toruje sobie drogę odmienna propozycja życia, które w jej wydaniu wydaje się prostsze i łatwiejsze. Zdarza się, że jest skwapliwie przyjmowana nie tylko dlatego, by łatwiej żyć, lecz i dlatego, by zdegradować i zdeprecjonować to, w czym się trwało dotąd. Niestety, jest to zjawisko o wiele częstsze dzisiaj aniżeli dawniej. Świadczą o tym wypowiedzi ludzi, którzy opuścili stan kapłański – wielu z nich jest pełnych pychy, egoizmu, wrogości i pogardy wobec tego okresu w ich życiu, często bardzo długiego: od dzieciństwa i młodości po wiek dojrzały, w którym odpowiedzieli na głos powołania. Przedstawiając Kościół, w którym zdobywali wykształcenie, stopnie naukowe i godności, jako instytucję opresywną, uciskającą (a powiedzmy szczerze – jeśli ktoś doświadczał opresywności w Kościele, to na pewno niewielu z nich), całkowicie mijają się z prawdą. Paradoks polega na tym, że często Kościół kierował się wobec nich daleko idącą wyrozumiałością, co – jak się okazuje – tylko zachęcało niektórych do szukania argumentów, by powiedzieć mu: „nie”.

Inaczej trzeba patrzeć na te odejścia, które są wynikiem słabości ludzkiej czy innych okoliczności. Nie można tych ludzi pochopnie usprawiedliwiać, ale przynajmniej można starać się ich zrozumieć. Mimo to warto i koniecznie trzeba się zastanowić – zwłaszcza księża biskupi – czy zostało zrobione naprawdę wszystko, by również i takim przypadkom skutecznie zapobiec.


Gdzie jeszcze mogą znajdować się przyczyny takich dramatycznych odejść?

W mojej ocenie tkwią one także w realiach życia wielu wspólnot zakonnych. Praktycznie nie różni się ono od życia innych duchownych, bo nawet członków zakonów kontemplacyjnych spotkać można w pociągach i samolotach, występujących w telewizji i innych środkach masowego przekazu, śpieszących na konferencje, zjazdy i sympozja, a nawet podejmujących działalność polityczną. Tymczasem w Kościele bardzo potrzebne są miejsca, w których ludzie chcą i potrafią ofiarowywać się Bogu do końca. Ponadto: jeżeli celibat ciąży jakiemuś księdzu, można postawić pytanie o sens celibatu w Kościele. Aczkolwiek stanowisko Kościoła w tym względzie jest wyraziste, to jednak odpowiedź nie została dana raz na zawsze i dyskusja trwa, wydobywając coraz to głębsze pokłady wartości celibatu. Ale jeżeli kwestionowanie sensu celibatu pochodzi od członków zgromadzeń zakonnych – męskich i żeńskich – to taka sytuacja daje do myślenia! Bo jak oni sobie wyobrażają życie zakonne? Skoro ktoś decyduje się na pójście do zakonu, to oczywiście decyduje się na życie bezżenne, bo na czym jego asceza miałaby polegać? Dobrze wiadomo, że życie zakonne w Kościele od początku łączyło się z wymaganiem całkowitego poświęcenia się Bogu i braciom.


Jakie jest miejsce rodziny w całej konstelacji spraw związanych z przygotowaniem do życia kapłańskiego czy zakonnego i wytrwaniem w nim? Czego własna rodzina powinna nauczyć przyszłego kapłana, zakonnika bądź siostrę zakonną?

Troska o powołania to nie tylko, a nawet nie tyle, niedzielne wyprawy powołaniowe na parafie albo okazjonalne zaproszenia do zwiedzania seminariów duchownych i klasztorów. To przede wszystkim stałe i głębokie wychowanie chrześcijańskie w rodzinach. Podam przykład z własnego otoczenia. Chłopiec wychowywany w bardzo katolickiej rodzinie od dzieciństwa powtarzał, że pragnie być kapłanem. Codziennie uczestniczył we Mszy świętej, był ministrantem, wiele się modlił i czytał – ku całkowitej aprobacie oraz wielkiej radości swoich rodziców i dziadków. Wszyscy wiedzieli o jego planach. Po zdaniu matury wstąpił do seminarium duchownego. Na początku roku odbywa się trzytygodniowy kurs przygotowawczy, dający kandydatom do kapłaństwa orientację co do stanu ich wnętrza oraz tego, czym jest powołanie. Są to trzy tygodnie bez jakichkolwiek kontaktów z bliskimi. Wtedy ta sama rodzina, która tak patronowała jego przygotowaniom do wstąpienia do seminarium, już po pierwszym tygodniu, pod jego nieobecność, zaczęła bardzo głośno wołać: „Co się dzieje z naszym synem?”, „Kto nam go zabrał?”, „Dlaczego nic o nim nie wiemy?”. Zaczęły się rodzinne wycieczki pod gmach seminarium, zaglądanie do okien, nagabywanie opiekunów… A gdy chłopiec po trzech tygodniach zawitał do domu rodzinnego, nasłuchał się tyle, że już do seminarium nie wrócił. Twierdził, że jego decyzja nie została anulowana, lecz odłożona, ale doskonale wiadomo, że nie wszyscy, którzy decyzję odkładają, będą mogli się doczekać jej realizacji.


Jak zatem powinna wyglądać postawa rodziców w sytuacji, gdy syn czy córka chce realizować powołanie do kapłaństwa lub zakonu?

Troska najbliższych o powołanie ich dziecka powinna być czymś bardzo podobnym do troski o właściwe wychowanie synów i córek, którzy wybierają stan małżeński. Istotą rzeczy także w tym przypadku jest przecież gotowość do złożenia pewnej ofiary z siebie. Tymczasem, gdy odbywa się ślub młodej pary, to na weselu najbliżsi i zaproszeni bawią się wesoło i się cieszą. Natomiast, gdy chłopiec lub dziewczyna wstępuje do seminarium albo do zakonu, zdarza się, że nastrój w rodzinie przypomina pogrzeb. „Stracone dziecko” – tak często się o nim myśli i mówi. Prowadziłem wykłady w jednym z nowicjatów w żeńskim domu zakonnym, gdzie kilka dziewcząt mówiło mi, że największe problemy, których ciężar boleśnie odczuwają, pochodzą ze strony ich rodzin. Tu otwiera się wielkie pole do działania: dojrzałe wychowywanie wierzących w Chrystusa, którzy – jako najbliżsi – też odpowiadają za losy powołanych. Chodzi zatem nie tylko o budzenie powołań i ich rozwijanie, lecz i o rzetelne zatroskanie o prawdziwie chrześcijańską postawę rodziców wobec daru powołania ich dzieci.

Księże Profesorze, serdecznie dziękuję za rozmowę.


Rozmawiała Ewa Polak-Pałkiewicz

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nie ma miłości ponad Miłość
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.