Rok w cieniu Smoleńska

Kraków - pogrzeb pary prezydenckiej (fot. prezydent.pl)
Łukasz Kaźmierczak / "Przewodnik Katolicki"

Dosłownie kilka chwil po informacji o katastrofie Tu-154 powiedziałem publicznie: „wierzę, że Smoleńsk stanie się naszym narodowym opamiętaniem”. Jakiż ja byłem wówczas naiwny.

Mam wrażenie, że od tamtego momentu upłynął nie okrągły rok, ale długie lata świetlne. Wydarzenia z kwietnia 2010 r. wydają mi się dziś kompletnie nierealne i dawno przebrzmiałe, niczym bajka o żelaznym wilku. A jeśli nawet uznamy, że to wszystko nam się jednak naprawdę przydarzyło, to pojawia się inny problem: jak pomieścić i nazwać ów „rok w cieniu Smoleńska”? Z jednej strony mamy bowiem narodową żałobę na niespotykaną skalę i kilometrowe kolejki przed Pałacem Namiestnikowskim, a z drugiej śmieciarki jeżdżące po tym samym Krakowskim Przedmieściu i czyszczące je z tlących się tam jeszcze zniczy; tłumy warszawiaków rzucających kwiaty na prezydencką trumnę i najświeższe sondaże, z których wynika, że Smoleńsk jest dziś dla Polaków tematem głównie nudnym i męczącym (twierdzi tak aż 78 proc. ankietowanych przez CBOS).

Mamy więc dwie zupełnie nieprzystające do siebie rzeczywistości, a między nimi oczywiście jeszcze całą gamę pośrednich postaw, zachowań i słów, składających się na skomplikowany portret polskiego życia społecznego w krótkim przedziale czasowym – od kwietnia 2010 r. do kwietnia 2011 r.

Dobrej woli starczyło ledwie na kilkanaście dni.

Właściwie to już nawet nie wiem, kto pierwszy zaczął na powrót bić w wojenne bębny: manifestanci sprzeciwiający się pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu czy raczej ci, którzy wołali do krytyków prezydentury Lecha Kaczyńskiego „na kolana, posypywać głowy popiołem”? A może byli to „zniesmaczeni” salonowi celebryci, dystansujący się od polskiego żałobnictwa narodowego i wzbudzania na powrót „demonów patriotyzmu”. Tak, tak, dokładnie takie określenia padały z ust niektórych panów dziennikarzy i pań filozofek. W każdym razie owo pękniecie „ogólnonarodowej jedności” – jak ochrzciły ją na poczekaniu media – nastąpiło na długo przedtem, nim wśród młodej warszawskiej „elity” modne stało się paskudne hasło „jest krzyż, jest impreza”.
Swoje zrobiły także same media, tak bardzo chwalone początkowo za takt, zwolnienie informacyjnego tempa, a nawet za „odnalezienie” w archiwach ładnych zdjęć pary prezydenckiej. Ale kiedy skończyła się smoleńska pożywka, a Polacy wrócili do swoich codziennych problemów, dziennikarze skupili się na powrót na tym, co wychodzi im najlepiej i co stanowi przede wszystkim o ich racji bytu: na szczuciu, podsycaniu politycznych sporów i żerowania na „wrzutkach” polityków. Zatrzymana na chwilę machina, ruszyła po prostu dalej swoim zwykłym trybem miażdżącego walca. Zupełnie tak jak fabryczne krosna w Ziemi obiecanej, po śmiertelnym wypadku jednego z robotników. Media zachowały się w tym przypadku identycznie jak Reymontowski Karol Borowiecki, rzucający pod adresem robotników: „do maszyn”, a do siebie pod nosem „tyle sukna zmarnowanego”…

Kluczową postacią dla całego minionego roku okazał się Bronisław Komorowski.

Jak wiadomo, marszałek Sejmu przejął obowiązki prezydenta RP już w pierwszych godzinach po katastrofie smoleńskiej. Szybko, bezboleśnie, sprawnie. Czy równie dobrze wywiązał się jednak z zadań powierzonych mu w trudnym momencie „bezkrólewia”? No cóż, opinie na ten temat są podzielone i rozkładają się mniej więcej zgodnie z główną linią podziału politycznego w naszym kraju. Tyle oficjalnie. Ale gdzieś tam w rozmowach „samych swoich”, nawet w kuluarach Platformy Obywatelskiej, mówi się po cichu, że Komorowski nie sprawdził się w roli „narodowego strażaka ponad podziałami”. W czasie żałoby narodowej wypadł bezbarwnie, sztywno, nie potrafił okazać ani emocji, ani empatii. A i potem raził głównie małostkowością i bezdusznością. Tak jak wtedy, gdy cichcem odsłaniał naprędce przygotowaną tablicę „ku czci” ofiar katastrofy. Mógł przejść do historii jako człowiek, który wzniósł się ponad partyjne podziały i w tragicznym dla kraju momencie zajął się łataniem wszelkich animozji, a tymczasem stał się pośrednio i bezpośrednio przyczyną kłótni gorszych niż przed smoleńską katastrofą.

Złożyły się na to jego złe, pochopne i kontrowersyjne decyzje personalne oraz polityczne. Komorowski zamiast skupić się na roli bezstronnego notariusza, skrupulatnie pilnującego powierzonego mu czasowo majątku, zabrał się za partyjne majstrowanie przy ustawach. Tak było choćby w przypadku nowelizacji ustawy o IPN, przewidzianej do zawetowania przez Lecha Kaczyńskiego. Tyle tylko, że prezydent nie zdążył tego zrobić przed odlotem do Katynia. Komorowski ustawę jednak podpisał…

A potem, już po wygraniu wyborów, była ta jego nieszczęsna decyzja o usunięciu krzyża sprzed Pałacu Namiestnikowskiego na Krakowskim Przedmieściu. Komorowski tłumaczył oczywiście, że „symbole religijne powinny być usunięte z miejsca publicznego” (nie wiedzieć właściwie czemu), a sam „krzyż stał się elementem gry politycznej”. Szkopuł w tym, że to właśnie na skutek tej decyzji wojna polityczna rozgorzała ze zdwojoną siłą.

W tym kontekście gorszące sceny na Krakowskim Przedmieściu z udziałem agresywnych i pijanych „przeciwników krzyża” powinny jeszcze długo śnić się Komorowskiemu po nocach…

W tzw. międzyczasie mieliśmy jednak jeszcze kampanię przed przedterminowymi wyborami prezydenckimi. O dziwo kampanię wyjątkowo łagodną jak na żenujące niskie standardy debaty publicznej w Polsce. Tym bardziej to zaskakujące, że akurat po politykach spodziewać się można było najmniej. Tak jakby do końca nie wiedzieli, na co mogą sobie pozwolić i czego po Smoleńsku oczekuje od nich społeczeństwo. A może się mylę, może rzeczywiście na ten jeden krótki moment zwyciężyło w nich poczucie przyzwoitości i pewna solidarność zawodowa w obliczu tragicznej śmierci tak wielu polskich parlamentarzystów? Faktem jest, że – oprócz skrajnych przypadków ekscesów z udziałem notorycznych chuliganów politycznego słowa – reszta debatowała w miarę kulturalnie i bez wyciągania na wierzch smoleńskich haków. A to już dużo.

Możemy się oczywiście spierać, jaka w tym zasługa taktyki Kluzik-Rostkowskiej, która na spółkę z Poncyliuszem i Migalskim wymyśliła „wyłagodzony” wizerunek prezesa Kaczyńskiego, a jaka defensywnego nastawienia Platformy Obywatelskiej. I na ile to ostatnie wynikało z bezbarwności i małej przebojowości ich prezydenckiego kandydata, a na ile z wyrachowanego czekania na to, co zrobi „PiS” (w myśl rozpowszechnionej teorii, że najbardziej PIS-owi szkodzi sam PiS).
Ta namiastka wersalu skończyła się jednak z chwilą ogłoszenia oficjalnych wyników wyborów prezydenckich. I znów, jak za dawnych „dobrych” czasów, politycy ruszyli do swojego chocholego tańca. Z tą różnicą, że ze zdwojoną siłą i z jeszcze bardziej brutalnym językiem debaty politycznej.

Miał więc rację polityczny banita, Jan Rokita, pytając w przeddzień kampanii prezydenckiej: co się stanie, gdy Hiob się podniesie?

I nie chodzi tu tylko o powrót na polityczne salony „dawnego”, wojowniczego prezesa PiS-u, co może nawet bardziej o sposób, w jaki zareagował na to cały nasz polityczny światek. Bo to był sygnał do politycznej „wojny totalnej”, jakiej nie widziała polska demokracja po 1989 r.

Sytuację mogli jeszcze uratować dwaj główni adwersarze naszej sceny politycznej. Wystarczyłby tylko jeden ich gest, jedno małe słowo, by karne partyjne szeregi zamilkły lub spuściły z tonu. Ale nie zrobili tego…

Jarosław Kaczyński wolał obrazić się na państwowe instytucje, na wynik wyborów i na niemal całą polską scenę polityczną. I o ile jeszcze od biedy można jakoś zrozumieć rezygnację z zasiadania przez niego w fasadowej Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, o tyle zupełnie niewybaczalna jest jego deklaracja, że „nie poda więcej ręki obecnemu prezydentowi”. Takie słowa nie powinny nigdy paść z ust polityka, „państwowca” i nade wszystko chrześcijanina. Nigdy.

Swoją drogą, ciekawe, czy ktoś dziś pamięta jeszcze słowa Kaczyńskiego wypowiedziane tuż po zakończeniu wyborów prezydenckich? Mówił wówczas: „Zamiast ciężkich słów, często niesprawiedliwych, niewłaściwych będziemy mieli poważną rozmowę, w którą nieustannie wierzę. Będziemy się różnić pięknie”…

Ale jemu i tak można wybaczyć więcej. Z wiadomych powodów.

Natomiast trudno znaleźć okoliczności łagodzące dla postawy Donalda Tuska. Lider PO nie zrobił bowiem absolutnie nic, by okiełznać swoich partyjnych harcowników. Gwoli przypomnienia, to nie on wyrzucił Janusza Palikota z PO, to „sztukmistrz z Lublina” sam wybrał sobie stosowny moment, aby powiedzieć premierowi adieu.

Nade wszystko jednak Tusk nie sprawdził się w roli twardego męża stanu, zabiegającego do końca o pełne wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej. Bo tylko w taki sposób mógł zyskać, jeśli nie wiarygodność i szacunek w oczach politycznych przeciwników, to przynajmniej mocne alibi dla swoich działań. Zamiast tego były jedynie niekompetencja, nieudolność i robienie dobrej miny do złej gry, tak boleśnie obnażone przez raport rosyjskiego MAK-u. Tusk do samego końca powtarzał jednak, że „nie będzie kładł katastrofy na szali dobrych stosunków polsko-rosyjskich”. Pytanie, o jakie stosunki mu chodziło? Te z pięknych, choć ulotnych słów prezydenta Miedwiediewa, czy też raczej te z kart dokumentu napisanego przez Kreml rękami Tatiany Anodiny?

Cały przygnębiający obraz działalności Tuska wieńczą dwa jego fatalne wystąpienia przed rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej: pozbawione konkretów, za to pełne irytacji i obraźliwych uwag pod adresem zaproszonych osób. I niestety, tylko w takim złym klimacie mogła zrodzić się „medialna wrzutka” sugerująca, że rodziny ofiar są zachłanne i chcą wyłudzić odszkodowanie od państwa. Zawstydzające.

Trudno także nie odnieść wrażenia, że po Smoleńsku dyżurnym chłopcem do bicia stał się polski Kościół. „Kościół się nie sprawdził” – powtarzano jak mantrę w komentarzach z lewa, prawa i ze środka. Wypominano duchownym nazbyt wielkie zaangażowanie w Smoleńsk albo przeciwnie, zbyt małe. Wytykano nietrafione decyzje, złe homilie, wspieranie konkretnych opcji politycznych. Owszem, sam miałem w kilku przypadkach poważne wątpliwości, czy aby na pewno postąpiono właściwie. Ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy głosić absurdalne teorie, że to głównie za sprawą Kościoła po żałobie narodowej znowu „pobili się dwaj górale”.

Szkoda więc, że wszyscy ci, którzy z satysfakcją wołają, że „Kościołowi spadło” w sondażach społecznego poparcia, nie zauważają, że jest do dziś jedyną siłą w naszym kraju, która usiłuje ratować pozrywane relacje społeczne. I sama przy tym bije się we własne piersi. „Wiemy, że wzywając innych do przemiany serc, sami musimy dać przykład. Naśladując zatem Jana Pawła II (…) chciejmy i my wyznać, że niejednokrotnie zbyt mało jednoznacznie piętnowaliśmy zło, że nie szukaliśmy dróg porozumienia i jedności” – napisali polscy biskupi w liście pasterskim na tegoroczny Wielki Post.

Warto to zdanie przeczytać kilka razy. Tak długo, aż jego rzeczywiste znaczenie zapadnie w naszej pamięci. Nie chodzi tu bowiem tylko o chwytliwą skruchę na pokaz, a o przypomnienie właściwiej chrześcijańskiej postawy. Inaczej rocznica smoleńska stanie się bogatą w formę, ale za to zupełnie wyjałowioną w treści rocznicową uroczystością „ku czci”, a majowa beatyfikacja Jana Pawła II okazją do pustego wbijania się w narodową dumę, bez jakiejkolwiek refleksji nad istotą tego wszystkiego, co papież Polak chciał nam przekazać przez wszystkie lata swojego pontyfikatu.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Rok w cieniu Smoleńska
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.