Serce darowane, serce naprawiane

Majka Lisińska-Kozioł / "Dziennik Polski"

Najpierw są duszności. Potem nadciśnienie i obrzęki nóg. Wreszcie wskutek niedotlenienia serca ból opisywany jako pieczenie, gniecenie, ściskanie. I permanentne uczucie zmęczenia. Pora zająć się sercem.

Na dziś w Klinice Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii zaplanowano dwanaście zabiegów; od czterech do sześciu godzin każdy. Jeśli nie będzie komplikacji. Blok operacyjny to korytarz z oszklonymi drzwiami, za którymi widać sale: Palmową, Inków, Wodospadów, Górską... Ściany każdej zdobią podświetlane, kolorowe zdjęcia. - Najbardziej lubię tę Pod Papugami. Jest taka energetyczna - mówi pielęgniarka Beata Janas, która koordynuje tu pracę.

Czy ja wiem... Papugi ze zdjęć gapią się na mnie raczej leniwie.

DEON.PL POLECA

***

Pod Papugi dotarli już doktor Bogusław Suder (operator) i doktor Dariusz Plicner (pierwsza asysta). Są instrumentariuszki: tzw. czysta nie odchodzi od stołu operacyjnego i tzw. brudna - odpakowuje i podaje urządzenia potrzebne w czasie operacji. Wyjaśniają mi, że zastawki serca to takie zawory - mogą być sztuczne i biologiczne. Dziś zobaczę, jak wszczepia się taki zawór mężczyźnie, który zasnął zanim przewieziono go Pod Papugi. Nie wie, że właśnie obłożono go folią i niebieskim prześcieradłem, ani tego, że krew krąży poza jego ciałem.

Przezroczyste dotąd rurki skomplikowanej pompy do krążenia pozaustrojowego, czyli sztucznego płuco-serca zabarwiły się na pomidorowo. Za to twarz perfuzjonistki jest blada i skupiona; czuwa, by pęcherzyk powietrza nie dostał się z krwią do głowy, bo to by pacjenta zabiło.

***

Cieniutka, elektryczna piła wydaje cichy pomruk - mocniej zaciskam palce. Nieprzyjemny zapach palonej kości nie przeszkadza tylko papugom. Na ekranie monitora widać już serce. Marznę.

Podczas operacji obniża się temperaturę ciała pacjenta do 28, a nawet 20 stopni Celsjusza po to, by zmniejszyć jego metabolizm, więc i na sali nie może być zbyt ciepło. Nawet wtedy, gdy operator powiększa otwór w klatce piersiowej mężczyzny - prawie nie ma krwi. Dobrze za to widać, co człowiek ma pod żebrami.

- Ciśnienie 80 na 50 - informuje anestezjolog.

Lekarze wymieniają uwagi. Instrumentariuszka "czysta" ma pod ręką: peany, pensiki, moskitki, dziobki, hajsy. I jeszcze imadła, chwytaki, klemy aortalne do zakleszczenia i kaniule.

- Nożyczki proszę - mówi spokojnie operator. Diagnoza brzmi: - Mamy tu masywne zwapnienie na płatkach zastawki.

Mijają kolejne kwadranse. Pierścień zastawki z płatkami zostają wycięte...

- Dziękuję. Gotowe.

- Teraz nici...

Cieńsze od włosa

Zabieg wciąż trwa, choć minęło południe. Z głośników płynie ulubiona muzyka profesora z RMF Clasic. Co godzinę spiker podaje wiadomości. Na zewnętrz sypie śnieg.

W zeszycie "brudnej" instrumentariuszki trzy strony zalepione są paskami. Ich kolory oznaczają zużyte w czasie operacji igły, plastry, dreny... Trzeba je opisać i włączyć do dokumentacji zabiegu.

Instrumentariuszka "czysta" układa i liczy narzędzia, igły oraz gaziki. To, co podała lekarzom, musi dostać z powrotem. Co do sztuki.

Dnia pierwszego ciąg dalszy. Obchód. Oddział pooperacyjny, III piętro.

- Nie wolno leżeć na boku - przypomina panu Arturowi profesor Jerzy Sadowski. - Tylko na wznak.

Obok siedzi uśmiechnięta pani Ania z kolorowym kolczykiem przy uchu. Nie jest oryginalna, bo wszyscy tu takie mają. - Wkłucie centralne jest wygodne - mówi. - Wszystkie lekarstwa i kroplówki podawane są dzięki odpowiednim końcówkom. Nie ma strachu, gdy zbliża się siostra.

Podczas obchodu operatorzy referują stan swoich pacjentów. Prowadzą ich i wtedy, gdy ci są na oddziale intensywnej opieki, i potem, gdy przenoszą się na pooperacyjny. I dalej, po wypisaniu z kliniki.

- Tak jest lepiej dla pacjenta - mówi profesor Sadowski. - Operator najdokładniej wie, co zastał i co poprawił podczas operacji, a pacjent wie, kogo prosić o pomoc w razie kłopotów.

Profesor dał swoim pracownikom dużą samodzielność; podzielił ich na zespoły zadaniowe i taka organizacja pracy, przy 150 łóżkach w klinice, się sprawdza.

Dlatego do kliniki przychodzą podziękowania za opiekę i za zdrowie. Ot, choćby od trzydziestoletniej Zofii i od pana Krzysztofa, który napisał: "U was zdrowieje się miło i błyskawicznie".

Piszą nawet ci, którzy pisać by nie musieli, jak choćby państwo Małgorzata i Marek, którzy stracili ojca, ale przecież docenili starania profesora i jego zespołu: "Chcielibyśmy złożyć serdeczne podziękowania tym wszystkim Pana pracownikom, którzy pozwolili naszemu Ojcu godnie przeżyć ostatnie momenty (...) a nam uwierzyć w istnienie kliniki doskonalej".

Dzień drugi. 9 rano.

Dyżurka pielęgniarek; kozetka, czajnik elektryczny, mała lodówka - to całe wyposażenie. Pachnie kawą, bo kawa stawia na nogi. Prawie tak skutecznie jak wezwanie do chorego. Katarzyna Jakimowicz, pielęgniarka koordynująca, pracuje w zawodzie już ponad 23 lata. Codziennie wstaje dwadzieścia po czwartej, w szpitalu jest przed szóstą. Wie, kto i gdzie będzie operowany, któremu pacjentowi trzeba podesłać psychologa, a kto musi koncentrować się na rehabilitacji.

- Większość informacji o pacjentach mamy już w komputerze. Na ekranie można obejrzeć zdjęcia klatki piersiowej, sprawdzić wyniki - mówi pani Katarzyna.

Gdy dzwonią dwa telefony to znaczy, że na jej piętrze jest spokój. Ale bywa, że odbiera cztery na raz.

Dzień drugi 11.10. Intensywna terapia. Tu każdy pacjent ma swojego rehabilitanta. Już w drugiej dobie po operacji siada i jest pionizowany, a ponieważ gdy nie cierpi, chętniej współpracuje - klinika uczestniczy w programie "Szpital bez bólu". Cztery razy na dobę pacjenci określają - w skali od 1 do 10 - co i jak bardzo ich boli. Każdy, w dowolnej chwili może prosić o dodatkowe leki.

Na intensywnej terapii nad każdym z 32 łóżek jest kilka ekranów. Zielone, niebieskie i czerwone wykresy migają lub trwają w bezruchu; tlen, próżnia, ciśnienie, tętno. Jeden rzut oka i wiadomo, czy serce nie przyspiesza.

- Jan Michno (71 l.) - CABG, czyli zrobione by-pasy - miarowy; Jolanta Zioło (68 l.) - CABG - miarowa - referuje operator. - Krystyna Kaczkowska (72 l.) po dwóch zastawkach - jeszcze nie wybudzona.

- Będzie spać przez dwanaście godzin - mówi dr Plicner. - W tym czasie lekarze obserwują, jak działa zoperowane serce.

Pacjentka leży na materacu, do którego pompowane jest ciepłe powietrze tak, że gdy jedna komora się napełnia - druga się opróżnia. Materac faluje i masuje, a to chroni przed odleżynami. Łóżko z takim urządzeniem kosztuje tyle, co dobre auto.

Doktor Dariusz Plicner, specjalista kardiochirurg, pracuje w zawodzie od 14 lat. Takich jak on specjalistów jest w Polsce 180. Ich liczba rośnie wolno, bo proces szkolenia trwa około 7-10 lat. Początkujący chirurg dopiero "gdy pobierze kilometr żyły z nogi" (do by-pasów) może dostać pierwszą asystę przy operacji - żartują młodzi chirurdzy. Najpierw musi zrobić 200 zabiegów pod nadzorem kogoś bardziej doświadczonego; potem prostsze operacje wykonuje sam. W szkoleniu kardiochirurgów niczego przyśpieszyć się nie da, bo na powodzenie operacji wpływ ma też dojrzałość. A ta przychodzi z wiekiem.

- Za to kardiochirurgia rozwija się szybko - mówi doktor Karol Wierzbicki.

Dlatego pan Jerzy wciąż żyje. Gdy czuł się źle, nie wiedział, że ma zwężenie tętnic wieńcowych czyli naczyń, które dostarczają do serca natlenioną krew. I do głowy mu nie przyszło, że konieczne będzie tzw. pomostowanie.

Takie operacje wykonuje się od ponad dwudziestu lat. Co roku na świecie poddaje się im z górą 800 tysięcy pacjentów; metodą klasyczną z użyciem sztucznego płuco-serca i z zatrzymaniem jego akcji, albo na bijącym sercu.

- Operatorzy są coraz sprawniejsi, urządzenia bardziej precyzyjne, za to pacjenci starsi - dodaje doktor Wierzbicki.

Trzydzieści lat temu średni wiek chorego, któremu zakładano by-pasy, wynosił 49 lat. Dziś trafiają się często nawet osoby po osiemdziesiątce. Niedawno profesor Sadowski miał na stole 94-latka. - Nie można odmówić pacjentowi zabiegu z powodu wieku - mówi. - Ale to nie znaczy, że każdego operować można.

Doktor Bogusław Kapelak - zastępca kierownika kliniki profesora Sadowskiego, jeden z najbardziej doświadczonych kardiochirurgów - często kwalifikuje pacjentów do operacji. Dziś ma trudne zadanie. Kobieta po sześćdziesiątce złamała nogę. Konieczna jest operacja. Kobieta ma też wadę zastawki mitralnej, dlatego trzeba zdecydować, który zabieg robić najpierw. - Jeśli wada serca nie daje objawów, trzeba w pierwszej kolejności usprawnić nogę. Po operacji kardiochirurgicznej będzie możliwa właściwa rehabilitacja - decyduje Kapelak.

***

Kardiochirurg Robert Sobczyński specjalizuje się w operacjach małoinwazyjnych. - Zastawkę aortalną można wprowadzać z nakłucia w tętnicy udowej. Jest to dla lekarza wyzwanie techniczne, ale korzystne dla pacjenta, bo odbywa się zasadniczo bez nacinania skóry. W szpitalu przeprowadza się też operacje z małego dostępu. Nacięcie jest nie większe niż 5-8 centymetrów. - Dostajemy się do wnętrza klatki piersiowej przez międzyżebrze. Operator używa kamer endoskopowych. Zdaniem doktora Sobczyńskiego te zabiegi to przyszłość kardiochirurgii.

Trwa obchód. Pierwsze łóżko przy drzwiach zajmuje pani Maria. Ma 68 lat i wczoraj przeszła operację wszczepienia zastawki metodą tradycyjną. Cięcie ma 25 centymetrów. Trzeba będzie czasu, żeby kości mostka się zrosły. Na razie trzeba wyjąć dreny; czyli dwie rurki sterczące z klatki piersiowej. Marta Kulig, pielęgniarka opatrunkowa, wyjęła takich drenów setki. Pani Maria jest debiutantką, więc kuli się w sobie i przymyka oczy.

Pierwszy dren wychodzi łatwo, drugi stawia opór. Jeszcze małe szarpnięcie i po strachu.

Takie dreny nieraz wyjmowano także Mieczysławowi Ciałowiczowi. - Miażdżyca naczyń wieńcowych - usłyszał 23 lata temu. - Ówczesny szef kliniki profesor Dziatkowiak podjął decyzję o wszczepieniu by-pasów. Nic o tym zabiegu nie wiedziałem. Nikomu nie życzę, żeby tak się bał, jak ja wtedy, gdy zachorowałem.

Po dwunastu latach znowu pojawiły się duszności. - Tym razem operował profesor Sadowski. Było ciężko. Oprócz lekarzy czuwał też pewnie nade mną Pan Bóg, bo chciał, żebym pomagał innym - mówi prezes Stowarzyszenia Operowanych na Serce "SONS". I pomaga już od 11 lat. Ale przecież nie dałby rady, gdyby nie przychylność profesora Sadowskiego, który jak nikt wie, ile dla pacjentów kardiologicznych znaczy profilaktyka, jak ważna jest informacja i oparcie, które dostają w stowarzyszeniu. Dlatego SONS ma własne pomieszczenie i pomoc całego zespołu kliniki.

- Pracę z pacjentem zaczynamy jeszcze przed zabiegiem - mówi rehabilitantka Donata Kołacz. - Informujemy, jak ma się przygotować do ćwiczeń oddechowych, które będzie wykonywał po operacji. Dlatego, gdy tylko pacjent się wybudzi, a anestezjolog wyjmie rurkę intubacyjną, rehabilitantka zaczyna ćwiczenia.

Pani Maria, która rano kurczyła się podczas wyciągania drenów - już chodzi po korytarzu. - Dobrze, że dali mi kamizelkę na szelkach. Kości mostka już się nie ruszają i nie bolą. I powiedzieli, że za dwa dni mnie wypisują. Od razu mi się humor poprawił.

- I dobrze się pani czuje? - No pewnie, że dobrze.

- Dziwnie, to czułam się zaraz po zabiegu. Chciałam spać, a tu pani Krysia, taka miła rehabilitantka, stała nade mną jak anioł jakiś i powtarzała bez końca: - pani Mario, oddychamy, proszę otworzyć oczy. Siadamy i odksztuszamy. - Teraz wiem, że dobrze mi to zrobiło, ale wtedy chciałam tylko mieć spokój. Myślałam, że po takiej operacji ze dwa miesiące poleżę plackiem. Tu patrz, pani - drugi dzień i chodzę. I nie mogę sama w to uwierzyć.

***

Krystyna Tomczyk, ta miła rehabilitantka, przemyka z sali do sali. U pani Marii jest już trzeci raz. - Idę tam, gdzie trzeba. A trzeba prawie wszędzie. Pacjenci oddychają płytko z obawy, że szwy i plastry popękają, że im się serce rozleci. Ja jestem tą osobą, która pomoże im pokonać strach, bo tylko "na luzie" można rozćwiczyć płuca i przywrócić im właściwe funkcjonowanie. Nawet księdza, który prawie się nie odzywa, też rehabilitujemy - mówi pani Krystyna. - Trzeba było go jakoś przekonać.
To bywa trudne, bo każdy pacjent jest inny, a rehabilitant kojarzy się z kimś, kto męczy. - Pewnie trochę męczy, nie daje spać, nie pozwala siadać, gdy trzeba spacerować. Ale pomaga zdrowieć - mówi pani Krystyna.

***
Przed operacją strach osacza niemal każdego. Wiedzą o tych lękach szpitalni psychologowie. - Tak jak rehabilitanci poznajemy pacjenta jeszcze przed operacją. Trzeba ocenić, czy łatwo się z nim komunikować. Bo z pacjentami trzeba dużo rozmawiać, to uspokaja. Jesteśmy więc, gdy tylko zadzwoni telefon - mówi Jolanta Siwińska.

A jeśli pacjent chce dokładnych informacji?

- Mamy plansze, na których można zobaczyć zastawki serca i by-pasy - dodaje. - Tłumaczymy, że zastawki homogenne pochodzą od człowieka, biologiczne robi się ze zwierzęcego worka osierdziowego. Opowiadamy o tym, jak ważna jest aktywność fizyczna i współpraca z rehabilitantem.

Czas po operacji bywa kluczowy.

- Generalna zasada jest taka, że pacjent musi mieć poczucie wpływu na to, co się z nim dzieje, bo jest stroną w procesie leczenia - niemal każdego dnia przypomina profesor Sadowski.

Spotkanie osób po przeszczepie serca.

Przeszczepy to najbardziej spektakularne operacje, choć zdaniem kardiochirurgów technicznie są prostsze niż na przykład operacja tętniaka aorty. Ale dla psychologa przeszczep serca jest wyzwaniem. Zaakceptowanie cudzego serca w swoim ciele bywa trudne. Na początku są to odczucia fizyczne; nowe serce inaczej pracuje niż to stare. Potem pojawiają się dziwne doznania psychiczne. - Mieliśmy pacjenta, który nie mógł pozbyć się uczucia, że dawca go pilnuje żeby nie palił - mówią psychologowie.

Arek (31 lat) jest 12 lat po przeszczepie. - Nie miałem oporów ani przed ani i po operacji. To był jedyny sposób ratowania życia. Ewa (30 lat) z nowym sercem żyje od 17 lat, zaliczyła studia, jest pedagogiem wczesnego nauczania i... nie może znaleźć pracy. Działa za to w Krakowskim Stowarzyszeniu Osób po Przeszczepie Serca. - Pamiętam młodego chłopka, który czekał na dawcę i bardzo się bał przyszłości. Gdy weszłam na oddział, spojrzał i zapytał: to ty tak normalnie chodzisz? - Jak widać - odparowałam - i na imprezy też chodzę. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się. Marcin zgodził się na przeszczep.

Są jednak ludzie, którzy się nie godzą, jak Zbysław, który dwa razy zrezygnował z nowego serca. Zmarł w sile wieku.

***
Małgorzatę Rejdych, przewodniczącą Krakowskiego Stowarzyszenia Osób po Przeszczepie, na blok zabrano z intensywnej terapii w ostatnim momencie. Nie bała się. Myślała o tym, czy to nowe serce ruszy...

- Gdy się obudziłam, byłam szczęśliwa. Córka skończyła wtedy 15 lat. Dla niej chciałam zostać po tej stronie. Ale też dla siebie.

Dziś, po trzynastu latach wie, że życie po przeszczepie jest wspanialsze niż to przed nim. Bo jeśli ktoś dostaje drugą szansę - przestaje zajmować się drobiazgami i chodzi zawsze słoneczną stroną ulicy, choć wie, że jest i ta ciemna. Pani Małgosia uprawia działkę, jeździ na rowerze i na nartach. Zdobywa medale w zawodach dla osób po przeszczepie.

I pomaga tym, którzy dostali nowe serce. Potrzebowała jednak sześciu lat, żeby do tego dojrzeć. - Na spotkaniach mówimy też o tym, że transplantacja jest wspaniałą metodą ratowania życia. Edukujemy młodzież i przekonujemy starszych, bo wiemy, jak trudno podjąć decyzję o oddaniu narządów bliskiej osoby komuś obcemu. Ale z drugiej strony, czyż jest coś piękniejszego niż to, gdy jeden człowiek darowuje serce drugiemu człowiekowi?

Profesor Jerzy Sadowski już od trzech kwadransów pracuje w swoim gabinecie. Jak zwykle przejrzał pocztę i odpisał na e-maile. Przygotował materiały na odprawę, wynotował, w jakich sympozjach jego lekarze powinni wziąć udział, wkleił kolorowe karteczki do najnowszych numerów fachowej literatury, bo wie, który artykuł i kogo z jego zespołu mógłby zainteresować. Wykonał jeszcze dwa telefony i zajrzał do sekretariatu. Za minutę wyruszy na obchód.

Imiona i nazwiska niektórych pacjentów zostały zmienione

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Serce darowane, serce naprawiane
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.