Świętość bez kompromisów

Monika Białkowska / "Przewodnik Katolicki"

Agnesë Gonxhe Bojaxhiu urodziła się 26 sierpnia 1910 roku, ale swoje urodziny obchodziła zawsze 27 sierpnia, w dzień swojego chrztu, który uważała za „prawdziwe narodziny”. Była jednym z pięciorga dzieci Nikoli i Drondzie Bojaxhiu. Tylko troje dzieci przeżyło: Agnesë, jej starsza siostra Aga i starszy brat Lazar. Ojciec Agnesë był znanym przedsiębiorcą budowlanym i zamożnym kupcem, brał również aktywny udział w życiu politycznym, zasiadał w radzie miejskiej, wspierał finansowo Kościół, ale i teatry, przyjaźnił się nawet z arcybiskupem Skopje, który bywał częstym gościem w domu Bojaxhiu. Drondzie Bojaxhiu zmarł nagle w 1919 roku, prawdopodobnie otruty – Agnesë miała wtedy zaledwie dziewięć lat.

Po śmierci ojca zmieniły się warunki materialne rodziny, ale nie zmienił się jej duch. Dom Bojaxhiu pozostał otwarty dla najuboższych, którzy zapraszani byli do rodzinnego stołu, wszyscy pamiętali o codziennej wspólnej modlitwie i gorliwie uczestniczyli w nabożeństwach. Dla małej Agnesë najbardziej fascynujące były żywoty świętych, zwłaszcza misjonarzy – pociągali ją oni tak bardzo, że już w wieku 12 lat wiedziała, że chce tak jak oni pomagać biednym. Gdy skończyła 18 lat, wyjechała do Irlandii i wstąpiła do Zakonu Sióstr Matki Boskiej Loretańskiej. Nie wiedziała, że nigdy już nie zobaczy swojej rodziny – po wojnie komuniści szczelnie zamknęli granice Albanii i Agnesë spotkać mogła już jedynie Lazara, który wraz ze swoją rodziną zdążył przenieść się do Włoch.

Głównym celem pobytu Agnesë w Irlandii była nauka języka angielskiego przed wyjazdem do Indii. Po pobycie w opactwie Instytutu Błogosławionej Dziewicy Maryi w Rathfarnham mogła w 1929 roku wyjechać do Indii, gdzie w miejscowości Darjeeling, niedaleko Himalajów, rozpoczęła swój nowicjat i pracę jako nauczycielka geografii i historii w przyklasztornej szkole Sióstr Loretanek w Kalkucie.

Indie były wówczas kolonią brytyjską. Choć szkoła, w której uczyła Agnesë, znajdowała się w zamożnej dzielnicy, nie można nie było dostrzec ogromu biedy Kalkuty. Agnesë widziała na ulicach umierających ludzi, zwłaszcza gdy udawała się w gorsze dzielnice, na lekcje do szkoły powszechnej. Tam dzieci uczyły się w pomieszczeniach przypominających stajnię albo na podwórku. Jadły i spały w nieludzkich warunkach, były głodne i brudne. Wszystko to nie dawało spokoju młodej dziewczynie, która już od wczesnego dzieciństwa chciała pomagać najuboższym.

W maju 1931 roku Agnesë złożyła swoje pierwsze śluby zakonne i przyjęła imię Teresa – po św. Teresie z Lisieux, patronce misjonarzy. Śluby wieczyste złożyła sześć lat później. Kiedy wybuchła wojna, siostra Teresa została dyrektorką szkoły. Gdy pochwaliła się tym wydarzeniem w liście do matki, otrzymała krótką odpowiedź: „Moje drogie dziecko, nie zapominaj, że pojechałaś tam, aby pomagać ludziom biednym”.

Siostra Teresa nie mogła o tym zapomnieć. Wojna wyczerpywała cały świat, również Indie. Do bombardowanej Kalkuty nieustannie napływali uchodźcy. W 1943 roku wybuchła klęska głodu, zmarło blisko 5 milionów ludzi. Trzy lata później skutkiem głodu stały się starcia hindusko-muzułmańskie. Siostra Teresa starała się zdobyć żywność dla uczennic oraz dla chorych i rannych, znajdujących schronienie w murach szkoły. Wkrótce sama zachorowała na gruźlicę, więc siostry wysłały ją do Darjeeling, aby mogła odzyskać siły, a jednocześnie przeżyć tam rekolekcje.

10 września 1946 roku w zatłoczonym pociągu do Darjeeling siostra Teresa spotkała Jezusa. Tam usłyszała Jego głos, proszący ją o założenie Zgromadzenia Sióstr Miłości, które miało służyć ubogim. Ona sama miała porzucić wszystko i zamieszkać na ulicach Kalkuty z nędzarzami. To nie był jej pomysł – to była wola Boga. Kiedy powiedziała o niej biskupowi, ten dał jej rok na przemyślenie tej decyzji. Wreszcie w lipcu 1948 roku siostra Teresa otrzymała zgodę na opuszczenie zakonu loretanek.

Siostra Teresa rozpoczęła swoją nową pracę sama. Ukończyła kurs pielęgniarski, żeby lepiej móc pomagać chorym. Zamieszkała w pokoju u zaprzyjaźnionej rodziny i stamtąd wychodziła do pracy do slumsów. Na bazarze kupiła najtańsze, biało-niebieskie sari, które odtąd miało służyć jej za habit. Zaczęła uczyć dzieci, początkowo zaledwie pięcioro, ale ich liczba szybko zaczęła rosnąć. „Myłam dzieci, które zawsze były brudne. Wiele z nich było mytych po raz pierwszy w swoim życiu. Uczyłam je higieny, poprawnego zachowania, religii i czytania. Moją tablicą była ziemia. Wszystkie dzieci były zadowolone” – wspominała po latach siostra Teresa.

Z czasem do siostry Teresy przyłączyły się kolejne kobiety, jej dawne uczennice, pochodzące z zamożnych hinduskich rodzin. 7 października 1949 roku nowe zgromadzenie zakonne Misjonarek Miłości zostało zatwierdzone na prawie diecezjalnym, a siostra Teresa została jego przełożoną.

Matka Teresa chciała, by siostry pomagające nędzarzom nie były ponad nimi, ale jednymi z nich. Reguła nowego zgromadzenia przewidywała więc, że siostry nie mogą mieć żadnej własności: ich sari powinno zmieścić się w węzełkach służących do podpierania w nocy głów chorych. Poza sari wolno im mieć bieliznę, parę sandałów, krzyż przypinany do lewego ramienia, różaniec, parasol do ochrony przed deszczem monsunowym, metalowe wiadro do prania i cienki siennik, służący za łóżko. Jedzenie zdobywać powinny, żebrząc nie tylko dla ubogich, ale i dla siebie samych. Będąc w gościnie nie powinny przyjmować więcej niż kubek wody (później matka Teresa złagodziła nieco ten zakaz). Rodzinę wolno im odwiedzać co 10 lat. Nie wolno im przyjmować dywanów, używać pralek – mają żyć tak, jak najubożsi ze swoich podopiecznych. Ojciec Marian Żelazek, przez wiele lat pracujący w Indiach wspominał, że w pewien upalny dzień spotkał na stacji kolejowej grupę sióstr i postanowił kupić im coca-colę. One odmówiły – bo na dworcu było wielu biednych, którzy by jej nie dostali, a matka Teresa nie chciała, żeby ktokolwiek traktował jej siostry lepiej niż najuboższych.

Wiele kobiet dołączających do matki Teresy nie wytrzymywało tak trudnych warunków i odchodziło, ona jednak wiedziała, dlaczego wymaga aż tak wiele. Jej celem nie było zakładanie szpitali i leczenie, ale dawanie miłości tym, którzy są odrzuceni. I sama, będąc już znaną na całym świecie, razem z innymi siostrami myła ropiejące ciała i szorowała podłogi.

Choć matkę Teresę często za to krytykowano, ona nawet nie starała się zabiegać o to, by w jej przytułkach czy szpitalach znajdowała się najnowsza aparatura medyczna. Nie o to jej chodziło. Siostry zajęte robieniem zastrzyków i leczeniem tych, którzy dawali nadzieję na powrót do zdrowia, przestałyby mieć czas dla tych, którzy umierali na ulicy. Wszyscy przychodzący do niej mieli przed jedzeniem i lekami otrzymać miłość i współczucie. Ona zaś twierdziła, że od pomocy charytatywnej czy socjalnej są inne instytucje – ona sama i jej siostry tworzyły dom dla wszystkich odrzuconych i niekochanych. A dom nie jest po to, by diagnozować i leczyć, ale by pomagać, by być razem w cierpieniu. „Z medycznego punktu widzenia nic już dla tych ludzi uczynić nie można” – mawiała. – „Nic, prócz ofiarowania odrobiny miłości. Największą chorobą współczesnego świata jest brak miłości. Nie dopuść, by po spotkaniu z tobą ludzie nie odchodzili choć trochę szczęśliwsi”.

Kiedy indziej mówiła: „Nie zadowalajmy się samym ofiarowaniem darów pieniężnych. Pieniądze nie wystarczą, można je zdobyć stosunkowo łatwo. Chciałabym, żeby więcej ludzi dawało swoje ręce do pracy i serca do kochania”.

Matka Teresa nie szła na ustępstwa i na kompromisy. Biedni byli najważniejsi, bo do tego właśnie potrzebował jej Jezus.

Kiedy otrzymała Nagrodę Nobla, wszystkie pieniądze przeznaczyła na najuboższych, łącznie z tymi, za które miał być wyprawiony bankiet po uroczystości wręczenia nagrody. Podczas przemówienia, które rozpoczęła znakiem krzyża, powiedziała: „Jeśli usłyszycie, że jakaś kobieta nie chce urodzić swojego dziecka i zamierza je usunąć, starajcie się przekonać ją, aby mi je przyniosła. Ja je będę kochała, widząc w nim znak Bożej miłości”.

Kiedy siostry pytały ją, co mają zabrać jadąc do Wenezueli, odpowiadała: serce i ręce. W nocy modliła się przed Najświętszym Sakramentem, a kiedy siostry prosiły ją o zgodę na wydłużenie dnia pracy, zgodziła się, pod warunkiem że o tyle samo wydłużą również czas swojej modlitwy. Sama nieustannie chodziła z różańcem, a kiedy ktoś zapytał ją, ile różańców dziennie odmawia, w odpowiedzi usłyszał: „Ja tylko odmawiam, liczy Matka Boża”. Kiedy na przejściu granicznym w Gazie żołnierz zapytał, czy ma przy sobie broń, odpowiedziała, że oczywiście – ma przy sobie modlitewnik. I sama wspominała, jak na początku swojej pracy zachorowała i zaczęła majaczyć w gorączce. Miała wrażenie, że stanęła przed św. Piotrem, który nie chciał jej wpuścić, bo w niebie nie ma slumsów. Ona rozgniewała się wówczas i odpowiedziała Piotrowi: „Dobrze! W takim razie napełnię niebo biedakami i będziecie tu mieć slumsy, a wtedy będziecie musieli mnie przyjąć!”.

Słowa dotrzymała.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Świętość bez kompromisów
Komentarze (1)
ZK
z Kaluty
27 września 2010, 14:24
Panowie, Panie! To była kobieta Absolutna, przez duże A. I. Gandi powiedziała o niej: WIDZAC, CO ONA ROBI, WINNISMY SIE WSTYDZIC SAMIE SIEBIE...