Uczył kochać rzeczy dalekie

Stefan Weidel jako uczeń jezuickiego gimnazjum w Chyrowie (Fot. Archiwum Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego w Krakowie)
Stanisław Grygiel

Stefana Weidla SJ wspomina prof. Stanisław Grygiel, wykładowca Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego w Rzymie, w latach 1951-1953 uczeń o. Weidla w liceum zakonnym w Starej Wsi.

1. Wielkość człowieka odsłania się dopiero po jego odejściu od nas. W miarę upływu lat jego wady zacierają się w naszej pamięci. Uwypukla się w niej natomiast dobro, jakie pozostawił po sobie i jakie opromienia nas, tak że stajemy się piękniejsi. Dobro choćby najmniejsze nie poddaje się prawom przestrzeni i czasu. Jego światło pomaga nam rozeznać się w ciemności, a nawet odnaleźć drogę przeznaczoną dla nas i tylko dla nas.

Ludzi, wokół których jest trochę jaśniej, nazywamy mistrzami. Mistrzowie nie zatrzymują uczniów przy sobie, a tym bardziej przy swoich osiągnięciach. Mistrzowie ukazują odległe cele, do których sami nie zdążyli dotrzeć. W tym znaczeniu są oni uczniami swoich uczniów. Mistrz jest mistrzem, kiedy nie zakrywa faktu, że wszyscy jesteśmy ostatecznie tylko uczniami. Wielki jest człowiek, który wie, że należy do Kogoś, do kogo wszyscy należą, i kiedy uświadamia tę prawdę przychodzącym do niego z pytaniem o drogę. Życie mistrza jest w najgłębszym tego słowa znaczeniu wydarzeniem kulturotwórczym. Uprawiając siebie, uprawia on także innych pod Przyszłość, jaką jest tylko Bóg.

Ojciec Stefan Weidel promieniował wielką kulturą. Nie należał do nikogo oprócz Boga i do Niego odsyłał ludzi, których dane mu było spotkać w swoim życiu. Każdego szanował według prawdy jego bycia człowiekiem oraz według prawdy powierzonych mu zadań, ale przed nikim nie bił pańszczyźnianych pokłonów. Jego posłuszeństwo przełożonym nigdy nie przerodziło się w poddaństwo.

Jestem przekonany, że zadatek kultury wolności polegającej na przywiązywaniu się do prawdy ojciec Stefan otrzymał od matki. Jej piękność, zarówno wewnętrzna, jak i zewnętrzna pomagała mu patrzeć trzeźwo na siebie oraz na innych. W jego opowiadaniach matka była zawsze piękna. „Miałem piękną matkę, tak piękną, że kiedy pierwszy raz przyszła odwiedzić mnie w kolegium krakowskim, kiedy byłem na filozofii, brat furtian nie uwierzył, że to moja matka. Dopiero interwencja jej spowiednika, którym był jeden z ojców mieszkających w tymże kolegium, rozwiązała furtianowe wątpliwości”.

Kulturą wypowiadał on swoją miłość do prawdy i do piękna, w jakim ona ogarnia człowieka. Kultura łączyła go z innymi ludźmi, a wiara, jaka w tej kulturze budziła go do rzeczy dalekich, łączyła go z Bogiem. Miłość jest trudna, dlatego że wiąże się z pracą, bez której przestaje być miłością. Ojciec Weidel był człowiekiem wielkiej pracy.

Kochał on swoich uczniów. „Przymuszał” ich więc do pracy. Trudno było sprostać jego wymaganiom, jeśli nie umiłowało się tego, czego trzeba było się uczyć. Ojciec Stefan nie znosił głupoty, zwłaszcza kiedy ta łączyła się z cwaniactwem. W sposób bezwzględny przekreślał polskie „jakoś to będzie”, nigdy jednak nie przekreślał osoby. Kiedy widział, że ktoś garnął się do nauki, służył mu całym sobą, choćby nawet wiedział, że zbyt wiele nie da się osiągnąć.

Czasem unosił się i rzucał twarde słowa tym, którzy nie stali na wysokości powierzonego im zadania, ale przed zapadnięciem nocy szedł do nich z prośbą o przebaczenie. Prosił o nie rozmaicie. Czasem mówił do ucznia wprost: uniosłem się, nie gniewaj się. Czasem zaś „obrażonemu” przez siebie studentowi przynosił słodycze otrzymane od znajomych. Nie był obojętny na ból ucznia spowodowany niepowodzeniem. „Idź i powiedz mu, żeby wziął się do roboty, bo jeszcze jest czas, żeby nadrobić zaległości. On nie jest zły, to jeszcze dziecko, które musi dojrzeć”. Tymi słowami wysłał mnie ze dwa razy do jednego z kolegów. Jego gniew temperowany troską o prawdę i o dobro ucznia uczył mnie, jak trzeba żyć w społeczeństwie, żeby miłość, bez której międzyludzkie stosunki ulegają korupcji, nie przestała być miłością.

2. Ojciec Stefan żył w melancholijnej zadumie. Otaczała go aura tajemnicy, do której chyba nikt nie miał dostępu. Czasem w rozmowach słychać było echo trudnych i bolesnych doświadczeń, ale echa te można interpretować rozmaicie.

Ojciec Weidel, z pochodzenia Austriak, a chyba także i Niemiec, wybrał Polskę i jej kulturę za swoją ojczyznę. Wkorzeniał się w nią od dzieciństwa, mimo że do dziewiątego roku życia posługiwał się wyłącznie językiem niemieckim. Uczęszczał do polskich szkół, bo w Polsce pracowali i mieszkali jego rodzice. Wielu z jego nauczycieli i profesorów budziło w nim podziw i szacunek. Ukazywali mu osobowe piękno kultury polskiej. W dużej mierze właśnie im zawdzięczamy, że ojciec Weidel służył polskiej kulturze z narażeniem życia w czasie próby, jaką była dla niego okupacja niemiecka. Jego wybór prawdopodobnie nie do końca harmonizował z przekonaniami rodziny.

Podczas okrutnych lat niemieckiej pogardy dla polskiego domostwa kierował tajnym nauczaniem na poziomie gimnazjalnym i licealnym w starowiejskim kolegium, o czym Ludwik Kubik pisał przed laty w „Tygodniku Powszechnym”. Ojciec Stefan prowadził szkolne zajęcia pod nosem Niemców zajmujących dolne pomieszczenia klasztoru. Tajne szkolne dokumenty przewoził do władz naczelnych Polski Podziemnej w Warszawie, prowadząc swobodnie rozmowy z Niemcami, do których przysiadał się w pociągu. On, z urodzenia Austriak i Niemiec, a Polak z wyboru. Ale czy tylko tu leży przyczyna jego melancholijnej zadumy?

Ojciec Weidel wstąpił do zakonu jezuitów po maturze zdanej w konwikcie chyrowskim (1923) oraz po dwóch latach studiów na Wydziale Prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jego powołanie do życia zakonnego, poczęte prawdopodobnie w Chyrowie, dojrzało podczas tych dwu lat. Miałem wrażenie, ale tylko wrażenie, że nosił on w sobie pamięć miłości, którą włączył w swoje kapłańskie oddanie się Bogu. On sam nigdy nic o tym nie mówił. Raz tylko jeden, podczas przedwieczornej rozmowy w jego pokoju, moje myśli poszły w tym kierunku.

Było to tak. Po przeczytaniu jednej z powieści Paula Bourgeta, poleconej mi przez ojca Stefana, poszedłem do niego na rozmowę. Akcję tego opowiadania autor umieścił w jakimś opuszczonym klasztorze na południu Francji. Od czasu do czasu przyjeżdżali tam turyści. Stary stróż oprowadzał ich po opuszczonych zabudowaniach klasztornych. Pewnego dnia opowiadał pięknej kobiecie o codziennym życiu mnichów, o którego szczegóły pytała tak, jakby stanowiły część jej życia. W skupieniu odczytywała myśli wypisane nad drzwiami każdej z cel; umieszczali je tam zakonnicy jako motto swojego życia. Dłużej zatrzymała się przy drzwiach, nad którymi widniały słowa Pascala: „Myślałem o tobie w moim konaniu”. Stróż opowiedział jej historię człowieka, który słowami Pascala streścił swoje życie w klasztorze. Pomógł jej odnaleźć jego grób na przyklasztornym cmentarzu. Stała nad nim długo pogrążona w odnalezionym finale swojej wielkiej miłości...

Ojciec Weidel długo tłumaczył mi „Tajemnicę Jezusa” z Myśli Pascala, z której bohater powieści Bourgeta wziął słowa „Myślałem o tobie w moim konaniu”. Potem, jakby chcąc powiedzieć coś więcej, streścił mi nowelę napisaną przez siebie w nowicjacie. Była to historia misjonarza pracującego w Afryce aż do śmierci. W jego oddaniu się Bogu oraz ludziom na afrykańskiej ziemi spełniała się ciągle obecna w nim miłość do pozostałej daleko osoby. Po dłuższym milczeniu, patrząc daleko poprzez okno, ojciec Stefan zaczął recytować, dla siebie, nie dla mnie, scenę z Wesela Wyspiańskiego (akt II, scena 5), w której Marysia rozmawia z Widmem swojego narzeczonego. Znał tę scenę na pamięć. Deklamował ją, patrząc przez okno na wielkie lipowe drzewa. Potem wrócił do „Tajemnicy Jezusa”, cytując z niej te słowa Zbawiciela: „Wylewałem krople krwi dla ciebie [...] Czy chcesz, abym wciąż płacił moją ludzką krwią, a ty nie dasz łez nigdy? Moją jest sprawą twoje nawrócenie: nie lękaj się i módl się jak gdyby za mnie”. O dojrzewaniu w ojcu Weidlu odpowiedzi na Chrystusowe „Pójdź za Mną!” można jedynie snuć ostrożne domysły.

Rozmowy z ojcem Weidlem zazwyczaj miały charakter pogawędki niemal dwóch rówieśników. Ileż było radości, kiedy któregoś wieczoru, rozmawiając o tym i o owym, ku obopólnej radości odkryliśmy wspólnego „znajomego”. „Grygielku, byłeś ty kiedy w kabarecie?”. Oczywiście, nie byłem, bo kiedy miałem być. Ani wieku nie miałem, ani kieszeń nie sprzyjała tego rodzaju rozrywkom. „A ja byłem, w Zakopanem, przed wojną. Wiesz, był tam taki artysta, który grał na pile. Grał smętne melodie. Do dziś je pamiętam. A wiesz ty, jak się gra na pile?”. Tym razem wiedziałem, bo, jak się okazało, słuchałem i ja tego samego artysty z tą jedynie różnicą, że nie w zakopiańskim teatrzyku, lecz w gimnazjum, do którego uczęszczałem zaraz po wojnie w Krakowie, oraz w małej restauracji przy ulicy Miodowej, niedaleko synagogi, gdzie czasem jadłem obiad z rodzicami. Wydobywająca się prawdopodobnie nawet z tej samej piły pieśń „Góralu, czy ci nie żal?” pozostała nam obu w pamięci.

Ojciec Weidel kochał muzykę. Sam pięknie grał na skrzypcach. Muzyka romantyczna w jego wykonaniu znajdywała oddźwięk także i we mnie. W jakiejś mierze ułatwiała nam wzajemne rozumienie się, rzecz jasna, takie jakie mogło mieć miejsce między młodym uczniem a wytrawnym, mądrym, starszym ode niego o równe trzydzieści lat, profesorem. Niejednokrotnie, kiedy dochodziliśmy do rzeczy, w których poczynają się i kończą ukryte wątki naszego życia, ojciec Stefan brał skrzypce do rąk i kończył rozmowę piękną melodią, jakby chciał dopowiedzieć nią tę „resztę”, która jest „milczeniem” (ulubione przez ojca Weidla słowa Norwida). W ten sposób wchodziłem w muzykę romantyków i postromantyków. W jego wykonaniu Liszt, Schumann, Schubert, Massenet, Wieniawski wprowadzali ład w moje myślenie, odnosząc je do rzeczy nie dających się wypowiedzieć, a które nadają sens naszemu życiu.

Wpadłem w podziw dla ojca Weidla, kiedy któregoś dnia, zauroczony przypadkowo wysłuchaną w radiu nieznaną mi, wykonaną na skrzypcach melodią, zapukałem do drzwi jego pokoju i zanuciwszy mu jej fragment, który utkwił był we mnie, zapytałem: „Co to jest?”. On uśmiechnął się przyjaźnie, wyjął z futerału skrzypce, oparł na nich twarz i patrząc na mnie oczami iskrzącymi się radością, zagrał mi Melodie cygańskie Pablo Sarasetego. Odtąd ilekroć ich słucham, wracam do tamtego starowiejskiego wykonania. Dla mnie jest ono najpiękniejsze.

Tak pięknie myśleć, jak myślał ojciec Stefan, może tylko ten, kto kocha. Miłość otwiera nasz umysł na prawdę, a wolę na dobro. Jeśli piękno zbawi świat, to zbawi go dlatego, że będąc słowem Miłości budzi człowieka do miłości. Zbawienie jest w miłości, a przychodzi do nas przez pracę. „Pracowałem jak mogłem najlepiej – zwierzał mi się ojciec profesor. – Mam nadzieję, że Bóg ma dla mnie jakąś zapłatę. Ale czy ja jej już nie otrzymałem? Pracowałem z miłością, praca sprawiała mi przyjemność. Czy pracowałbym tak samo, gdybym nie czuł przyjemności? W pracy ogarniało mnie piękno poznawanych rzeczy. Więc Bóg mi już zapłacił”. Tu ojciec Stefan zaśmiał się głośno: „Może usłyszę: Czego chcesz więcej?”.

Rozmowy prowadzone w tak serdecznej atmosferze wprowadzały mnie w świat tych poetów, o których ojciec Weidel mówił ze szczególnym upodobaniem. Kochanowski, Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Norwid, Leśmian, Baczyński byli jego przyjaciółmi, a o przyjaciołach opowiada się tym lepiej, im bardziej się ich kocha. Wykładając literaturę polską, ojciec Stefan domagał się od nas przeczytania sporej ilości dzieł literatury powszechnej, poczynając od Greków i Rzymian, a kończąc na pisarzach jeszcze żyjących. Z literatury powszechnej musieliśmy przeczytać o wiele więcej dzieł aniżeli studenci filologii polskiej na uniwersytecie, o czym przekonałem się kilka lat później. Na tle wielkiej literatury włoskiej, francuskiej, angielskiej, hiszpańskiej, niemieckiej i rosyjskiej wchodziliśmy w utwory mistrzów języka polskiego. Prywatnie ojciec Weidel domagał się ode mnie znajomości dzieł nieobjętych spisem lektur obowiązkowych, co mnie czasem złościło. „Czytałeś tę książkę?”. „Nie”. „To weź ją, zamknij się tak, żeby cię nikt nie widział, i czytaj. Wstydź się, że jeszcze jej nie czytałeś”.

Zawsze się wstydziłem, ale nigdy nie czułem się upokorzony, kiedy wkładał mi do rąk książkę i odsyłał do pokoju. Jak rodzony ojciec przynaglał mnie do pracy. Nigdy jednak nie mówił do mnie w ten sposób na lekcjach. „Odpytywał” mnie częściej u siebie w pokoju aniżeli w klasie. „Odpytywanie” to nie było dla mnie łatwe, zawsze jednak miało formę dialogu, po którym świat wirował mi w głowie. Wracałem do siebie przyjemnie zmęczony, wypełniony radością, że w mojej głowie odsłoniły się nowe piękne drogi, budowane przez poetów, muzyków, filozofów. On pierwszy nazwał mnie filozofem. Nazwał mnie tak wtedy, kiedy ja jeszcze nie wiedziałem, co kryje się za tym słowem. Filozofowanie kojarzyło mi się bardziej z przebywaniem w chmurach aniżeli z szukaniem prawdy tu, na ziemi, tak jak szuka się utraconego przyjaciela.

Ludzie wspólnie zachwyceni „odległymi gdzieś rzeczami” (te słowa Norwida ojciec Weidel odmieniał we wszystkich przypadkach) mają całkowite zaufanie do siebie nawzajem. Zdarzyło się, że ojciec Stefan musiał wyjechać na kilka tygodni na leczenie. Powierzył mi wówczas prowadzenie lekcji w jego zastępstwie – a była to już druga klasa licealna, kończąca się maturą.

Język polski, polska literatura i kultura były dla ojca Weidla domem, w którym on czuł się sobą. Czasem jednak wracał do języka niemieckiego, tak jak wraca się do rodzinnych okolic. Nic w tym dziwnego, bo przecież do dziewiątego roku życia posługiwał się wyłącznie językiem niemieckim, którym władał doskonale do końca życia. W języku się mieszka, a ma się tylko jeden dom, jedną ojczyznę. „Dwujęzyczność jest niemożliwa” – tłumaczył mi, kpiąc przy okazji z tych, którzy się z nią obnosili (on sam znał bardzo dobrze łacinę, grekę i czytał swobodnie w języku francuskim, dobrze w językach angielskim i włoskim). Dzisiaj, kiedy muszę przenosić się z jednego języka do drugiego, dostrzegam z bólem, że we wszystkich zatrzymuję się jak w hotelu; w żadnym nie mieszkam na stałe, a kiedy wracam do ojczystego domu, widzę, jak bardzo go zaniedbałem.

Ojciec Weidel znał w języku polskim najskrytsze zakątki. Porównywał je z zakątkami języka niemieckiego, a także i łacińskiego, a kiedy widział, że porównywanie tych zakątków prowadziło nas do pierwotnych doświadczeń prawdy człowieka i świata, cieszył się jak dziecko, któremu ktoś zrobił przyjemność. Nigdy nie zapomnę przedwieczornych, „szarych” godzin, sprzyjających zapatrzeniu się w „odległe gdzieś rzeczy”, kiedy ojciec Stefan, ot tak, niby przez przypadek wołał mnie do siebie, żeby przeczytać ze mną wiersze, nad którymi się właśnie zadumał. Do dziś słucham z nim dwu wierszy Bolesława Leśmiana: DziewczynaPan Błyszczyński, w których ateizm jawi się jako tajemnica bycia człowieka osobą, a filozofowanie rozwija się w tej mierze, w jakiej w ogrodzie Pana Błyszczyńskiego sprzymierza się z doświadczeniem cudu, jakim jest chwila piękna. Z pomocą ojca Stefana wdzierałem się w Promethidiona, w Fortepian Szopena Cypriana K. Norwida. Słyszę serdeczny śmiech ojca Stefana, kiedy w niektórych wierszach Heinego, którego porównywał z Asnykiem, ostatnia zwrotka burzyła podniosły nastrój wywołany przez poprzednie.

W tamtych godzinach, rzecz jasna, nie pojmowałem tych tekstów w sposób, że tak powiem, należyty. Ale moje wątpliwości, czy to wszystko jest na moją głowę, ojciec Weidel rozwiał szybko i skutecznie: „Jeżeli dziś poddasz się urokowi tych tekstów i wejdziesz w ich nastrój, przyjdzie czas, że dostrzeżesz to, o czym one mówią i ku czemu zmierzają”. Na egzaminie maturalnym dał mi dwa wiersze do zinterpretowania: Warum, mein Gott? Stefana George’a oraz Notatki z nieudanych rekolekcji w Paryżu Konstantego I. Gałczyńskiego; dyskutowaliśmy o łasce i wolności człowieka, o jego zeświecczeniu i o jego świętości. Pamiętam zdziwienie, jakie ten sposób pytania wywołał u niektórych z obecnych na egzaminie. Ojciec Weidel był znakomitym dydaktykiem. Korzystał z metod nauczania oraz z podręczników, ale nie był ich niewolnikiem.

Pewnego wieczoru, słuchając jego refleksji o niebezpieczeństwach, jakie grożą faustowskim porywom ludzkiego serca, po raz pierwszy w życiu usłyszałem i zacząłem rozumieć ostatnie słowa Chóru mistycznego z Fausta Goethego. Nimi ojciec Weidel zakończył opowieść o swojej pracy w zakonie: „Alles ist nur ein Gleichnis” ("Wszystko jest tylko podobieństwem").

Kilka lat temu, kiedy razem z kard. Schoenbornem, stojąc późną wieczorną porą nad jeziorem w Lugano, w Szwajcarii, zasłuchani w ciszę otaczających nas gór recytowaliśmy Über allen Gipfeln ist Ruh Goethego, ja słyszałem dolatujący mnie ze Starej Wsi głos ojca Weidla; z nim czytałem ten wiersz po raz pierwszy, w oryginale oraz w tłumaczeniu Leopolda Staffa (Wierzchołki wzgórz spowite w ciszę). Kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, zaraz po Requiem eternam odmówiłem, tak odmówiłem, ten wiersz. Jego ostatnie słowa przypominają, że cisza wkrótce spowije i nas: „Warte nur! Balde ruhest du auch”.

3. Przebywanie ojca Weidla w języku polskim wiązało się w jego życiu z trudnym doświadczeniem zakonnego posłuszeństwa. Ignacy Chrzanowski, profesor literatury polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, miał krytyczny stosunek do jezuitów. Cenił wśród nich tylko trzech: Piotra Skargę, Jakuba Wujka i swojego ucznia... Stefana Weidla. Namawiał go więc do zrobienia doktoratu, co otwierało przed młodym jezuitą możliwość pracy naukowej (prawdopodobnie na katedrze, którą on sam, Chrzanowski, kierował). Ówcześni przełożeni zakonni nie wyrazili zgody. „Wiesz – tłumaczył mi – bali się, że wystąpię. Tłumaczyli się tym, że od zaraz miał być potrzebny polonista w konwikcie chyrowskim. Czy ja wiem? Chyba tak Bóg chciał”. Wierzę, że „tak Bóg chciał”, ale jestem także przekonany, że obecność kogoś takiego jak Weidel na uniwersytecie krakowskim mogła była wpłynąć na kształt i kierunek myślenia wielu przyszłych polonistów. Sprzeciw przełożonych pozostawił w ojcu Stefanie ranę, której on jednak nie rozdrapywał.

Muszę tu powiedzieć, że o swoich przełożonych jako przełożonych mówił zawsze z szacunkiem, co nie przeszkadzało mu oceniać krytycznie ich inteligencji. Był posłuszny, ale nie słuchał bezmyślnie. Stefan Weidel był wolny. Jego wolność wypowiadała się przede wszystkim w tym, że dawał siebie tym, których uczył. Dla nich nie szczędził sił i zdrowia. Ale wolność domaga się wolności. Nic więc dziwnego, że z ludźmi zniewolonymi przez strach przed profesorami czy przełożonymi ojciec Weidel nie potrafił nawiązać kontaktu. Stąd wielu uważało go za człowieka dumnego, nieprzystępnego, a nawet i niesprawiedliwego, zarzucając mu faworyzowanie jednych, a „pomniejszanie” drugich. Ale jemu nie zależało na obrazie, jaki inni tworzyli sobie o nim. Przywiązany do prawdy „rzeczy dalekich” był wolny nawet od siebie. Jego wolność wyrażała się w ubóstwie widocznym w jego pokoju, gdzie oprócz kilku niezbędnych do życia skromnych sprzętów, kilkudziesięciu książek służących mu do codziennej pracy, czystości i ładu nie było nic.

4. Ojciec Weidel cieszył się osiągnięciami innych. Cieszył się nimi jednak trzeźwo. Patrzył bowiem na innych, a przede wszystkim na siebie, z lekką ironią. Na serio spoglądał tylko w niebo. Spoglądał w nie bardzo często, ale w milczeniu. Nie znosił dewocyjnej ostentacji. Modlił się zawsze w odosobnieniu, tak żeby go widział tylko Ojciec w niebiesiech. Przed Nim odmykał swoje wnętrze, w którym zamknął tajemnicę swojego życia. Którejś nocy, obudzony skrzypieniem drewnianej podłogi na korytarzu, wyszedłem z pokoju, żeby zobaczyć, co się dzieje. Na tle okien rysowała się sylwetka spacerującego ojca Stefana. Podszedłem do niego i zapytałem: „Ojcze, co się stało? Wszystko w porządku?”. „Nic się nie stało. Nie mogę spać, więc się modlę”. W ręku trzymał różaniec.

Ojciec Stefan szukał przyjaźni. Czy ją znalazł? Nie wiem. Przyjaźnie rodzą się tylko między bratnimi duszami. Co roku spotykał się i chodził na spacery z ojcem Józefem Sobalą w Krakowie, gdzie zazwyczaj spędzał letnie wakacje. Ślązak z urodzenia i z przekonania, ojciec Sobala studiował teologię w Wiedniu podczas okupacji niemieckiej. Tylko jedno zdanie usłyszałem od ojca Stefana o ojcu Sobali: „Lubię z nim rozmawiać, bo dowcipny, inteligentny i dobry człowiek”. Miałem wrażenie, że ojciec Weidel najchętniej zadawał się z dobrymi książkami. „Książka, Grygielku, to najlepszy przyjaciel. Wszyscy cię zdradzą, ona pozostanie ci wierna. Zapamiętaj to sobie! Bądź jej wierny!”. Echo bolesnych doświadczeń? Nigdy nie ośmieliłem się zapytać o nie. Dzieliła nas zbyt duża różnica wieku, żebym mógł pozwolić sobie na próbę wejścia w sekrety jego serca.

5. Kim był ojciec Weidel, jak daleko wybiegał poza opłotki przedsoborowego myślenia o sprawach człowieka, uświadomiłem sobie dopiero po latach. Nieraz powtarzał mi, że „musimy wiele zmienić w nas samych, żeby sprostać prawdzie większej od naszych myśli oraz dobru większemu od naszej woli”. Zachwyt człowiekiem przerastającym samego siebie ku Bogu przenikał wykłady, kazania i przemówienia ojca Weidla, na które czekaliśmy tak, jak czeka się na ożywczy deszcz w czasie posuchy. On mieszkał w tym, co mówił. Boże piękno prawdy i dobra opromieniały jego język; z takiego materiału budował swoje oraz nasze domostwo. On był większy od siebie. Pracował na swoim zagonie, być może zbyt małym jak na jego możliwości, z godnością, jakiej nie uświadczysz u ludzi małych. Większą część swojego życia spędził, ucząc języka polskiego w kolegium w Starej Wsi.

Kiedy po latach odwiedziłem go w Starej Wsi – pełnił wtedy funkcję rektora Kolegium – otworzyły się drzwi jego pokoju, otworzyły się jego ramiona... I tak już pozostał w mojej pamięci. W rękach zaś pozostała mi książka, którą dał mi na pożegnanie.

Stefan Weidel urodził się 10 lutego 1905 roku w Starym Samborze koło Przemyśla, w rodzinie osadników austriackich i niemieckich. Jego ojciec pracował jako austriacki urzędnik policyjny i zmarł lub został zamordowany w NRD pod koniec drugiej wojny światowej. Ojciec Stefan miał dwie siostry: Władysława-Luisa wyjechała po wojnie do Niemiec, Stefania została w Warszawie. Matka, Katarzyna Windfisch, opuściła Polskę z córką Władysławą, zmarła w Niemczech Zachodnich. Stefan uczęszczał do szkół w Tarnowie, Gorlicach oraz w Chyrowie, gdzie w 1923 zdał maturę. Następnie przez dwa lata studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1925 roku wstąpił do Towarzystwa Jezusowego. Po dwuletnim nowicjacie w Starej Wsi studiował filozofię w Krakowie, a w 1929 roku rozpoczął studia w zakresie filologii polskiej i niemieckiej na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. W latach 1933-35 uczył w Konwikcie w Chyrowie, a w latach 1935-39 studiował teologię w Lublinie. Pod pseudonimem „Stefan Węgierski” działał w polskim podziemiu podczas okupacji niemieckiej. Kierował tajnym nauczaniem w Starej Wsi, jego uczniami byli zarówno klerycy, jak i świeccy. Po wojnie pracował w Nowym Sączu, a od 1950 roku aż do śmierci - w Starej Wsi, gdzie najpierw był dyrektorem prywatnego liceum zakonnego, a następnie rektorem kolegium. Zmarł 11 listopada 1970 roku. Dowódca Armii Krajowej odznaczył go 3 maja 1944 Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Uczył kochać rzeczy dalekie
Komentarze (1)
K
Krzysztof
20 grudnia 2009, 01:18
Piękne przybliżenie Osoby ojca Weidla! Warto przeczytać. Dziekuję panu Grygielowi za to świadectwo. - Jeden z uczniów o. Stefana.