Wojna w epoce Twittera
Stacja Teda Turnera dokonała egzekucji na tradycyjnym dziennikarstwie informacyjnym, w którym liczyły się wyłącznie wieczorne wiadomości. W CNN były newsy wypluwane z prędkością karabinu maszynowego przez 24 godziny na dobę.
Czy można było wymyślić coś bardziej rewolucyjnego? Zarówno Turner, jak i ówczesne gwiazdy CNN, Christine Amanpour i Peter Arnett, przypuszczali zapewne, że przez wiele lat nic się w tej dziedzinie nie zmieni. Któż mógł się spodziewać, że wkrótce pojawią się Google, Facebook, Twitter, iPody i iPady? Któż 19 lat temu był w stanie przewidzieć, że najświeższe newsy będziemy dziś śledzić na telefonach komórkowych?
Nikt. Anno domini 2010 miliardy informacji przekazywane non stop przez uczestników wydarzeń wpływają na opinię publiczną i na decyzje polityków w dużo większej mierze niż wstrząsające obrazy CNN z Iraku Anno Domini 1991. Kto opanuje tę nową sztukę w stopniu doskonałym, stanie się kimś w rodzaju medialno-politycznego demiurga, który potrafi z anioła uczynić Lucyfera, a ze złoczyńcy – świętego. Współczesne wojny wygrywa się nie tylko za pomocą czołgów i predatorów. Równie ważna jest amunicja używana w cyberprzestrzeni.
Zanim jeszcze izraelscy komandosi opuścili się przy pomocy lin na statek „Mavi Marmara” wiozący pomoc humanitarną do Strefy Gazy, „pacyfiści” zyskali już ogromną przewagę nad swymi adwersarzami – w internecie. Pasażerowie Flotylli Wolności tweetowali bez ustanku, relacjonowali wyprawę na swoich blogach, zamieszczali zdjęcia i filmy. Byli nie tylko kronikarzami tej ekspedycji, wcielili się też w rolę zręcznych piarowców. Gdy żołnierze elitarnej izraelskiej jednostki Shayetet 13 wdali się w krwawą i – jak się okazało – tragiczną w skutkach bijatykę na pokładzie „Mavi Marmara”, świat już wiedział, co o tym wszystkim myśleć.
Izraelscy dowódcy źle przygotowali akcję komandosów, a rząd Beniamina Netanjahu przez kilkadziesiąt godzin nie był w stanie w skuteczny sposób odpowiedzieć na propagandową machinę drugiej strony. Wreszcie zdecydował się na desperacki krok i wrzucił do internetu nagrania z abordażu. Widać na nich, jak żołnierze są atakowani bez pardonu, bici pałkami, wyrzucani za burtę. Miało to wesprzeć linię obrony Izraelczyków, bo przecież w dobie wszechobecnej kultury obrazkowej nie ma nic lepszego jak czysty, niezmanipulowany reportaż z miejsca zdarzenia – trudno o bardziej dobitny dowód własnych racji.
I w tym właśnie miejscu rząd Izraela wpadł w fatalną pułapkę. Zamierzał stanąć jak równy z równym do sieciowej rywalizacji z miłującymi pokój propalestyńskimi blogerami, pokazać, iż jest w stanie wykorzystać dla celów politycznych najnowsze zdobycze techniki. Jednak na udostępnionych przez izraelską armię filmach ujrzeliśmy kompromitację jej komandosów. Miliony internautów stały się świadkami upokarzającej klęski państwa, które dotąd uchodziło za bardzo sprawne, jeśli chodzi o wszelkie rodzaju „operacje specjalne”.
Czy Izrael powinien pokazywać światu, jak bardzo potrafi sknocić akcję przechwytywania nieuzbrojonej łajby, kilkadziesiąt mil od własnego wybrzeża? Czy to najlepszy sposób na prowadzenie cyberwojny? Oto pytania, które muszą sobie stawiać generałowie i premierzy w epoce Twittera. Niestety, w słynnym dziele Carla von Clausewitza „O wojnie” satysfakcjonującej odpowiedzi na owe wątpliwości nie znajdą.
Skomentuj artykuł