Z miłością przyjąć i po katolicku wychować…

Anna Moszyńska / Sygnały Troski - Listopad 2010

Wróciliśmy dopiero co z tygodniowych rekolekcji ignacjańskich… z dziećmi. Dla kogoś, kto zna metodę ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli, takie zdanie zabrzmieć może jak kpina. Idea jego rekolekcji jest bowiem oparta na świadomym wyłączeniu się z nurtu codzienności, któremu służy całkowite milczenie, również poza okresami intensywnej modlitwy medytacyjnej i adoracji.

Dobywać głosu można jedynie w czasie cichej Mszy świętej i dwudziestu minut rozmowy z kierownikiem duchowym. Pozostały czas – również przy stole z innymi rekolektantami – powinien upływać w kompletnej ciszy.

Towarzystwo dzieci, które z natury swej milczeć nie mogą, zdaje się niweczyć sens całego przedsięwzięcia. I nie chodzi tylko o hałas, ale i uwagę, którą zamiast rozważaniu Pisma Świętego i badaniu swej duszy poświęcać musimy pieluchom czy rozwalonym kolanom. Na pewno byłoby prościej pozbyć się ich wszystkich na ten tydzień i doświadczyć luksusu ciszy i skupienia. Właśnie ktoś opowiadał, że widział reklamę „duchowego spa”… Jednak wiemy, że prościej nie zawsze znaczy lepiej, zwłaszcza w sprawach ducha. Paradoksalnie jest to czas prawdziwie święty, i to nie tylko dla nas, rodziców, ale – jak przekonujemy się po raz kolejny – również dla dzieci – naszych i naszych przyjaciół. Okazuje się, że pozornie nieatrakcyjne tkwienie w jednym miejscu bez kontaktu z cywilizacją kolorowych sklepów i sezonowych festynów jest dla większości małych i dużych dzieciaków najbardziej wyczekiwanym punktem wakacyjnego programu.

„Jedziemy na rekolekcje!” – mówi z dumą krnąbrny pięciolatek, któremu niedzielna obecność w kościele generalnie kojarzy się z nieopisaną udręką oglądania eleganckich butów i słuchania niezrozumiałych tekstów. Święty czas, w którym mama, zamiast gderać, stara się milczeć, tata nie dyskutuje o polityce ani sporcie ze znajomymi, tylko uspokajając wrzeszczącego dzieciaka, czyta coś w wygniecionej Biblii. Święty czas, gdy wyraźnie czujemy, Kto jest najważniejszy. Naszym powołaniem jest małżeństwo. Przed ołtarzem potwierdziliśmy, że chcemy z miłością przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym Bóg nas obdarzy. Jeśli nie były to puste słowa, wzięliśmy na siebie poważną odpowiedzialność. Bo przecież nie chodzi o to, co na zewnątrz – wykucie na blachę katechizmu, pamięciowe opanowanie kilkunastu pacierzy i dopilnowanie, żeby dzieciak zaliczył wszystkie stopnie religijnej drabinki – od chrztu do bierzmowania. Tego wszystkiego można dokonać, niestety, również bez wiary.

Boli widok matki nerwowo dopalającej papierosa przed kościołem, żeby zdążyć jeszcze strzelić fotkę córeczce, jak podejdzie śliczna do ołtarza po swój pierwszy w życiu opłatek. Boli, bo uświadamia jaskrawo i nasze własne zaniedbania. W istocie przecież chodzi o to, co w środku. Po katolicku wychować znaczy żyć w łączności z Panem Bogiem – wspólnie się modlić, we wszystkich, nawet drobnych sprawach kierować się Jego miłością i pozwolić Mu działać w nas i naszych dzieciach. Wszystkie pozostałe sprawy, nazwijmy je zewnętrznymi, będą naturalną konsekwencją tego, co zaszczepimy w naszych sercach (czy raczej pozwolimy, by Bóg w nich zaszczepił). Dotyczy to również moralności – która wynika z ducha.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Z miłością przyjąć i po katolicku wychować…
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.